Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5: Wyglądasz jak duch

Liczę na Wasze reakcje pod #tańczącwciemnościachlr

Pamiętajcie, żeby zostawić gwiazdkę i komentujcie misiaki <3



Przekraczam próg z mocno walącym sercem. W moje nozdrza natychmiast uderza mieszanka przeróżnych aromatów. Zapach świeżo przyrządzonego obiadu i ziół przenika się z wonią kamiennych murów oraz starego drewna, przez lata nasiąkniętego żywicą i wilgocią. Ten dom pachnie jak las, morze i zakurzone książki.

Zatrzymuję się w niewielkim przedpokoju, by zdjąć kozaki. Słyszę za sobą kroki dziadka. Również wchodzi do środka, wnosząc moją walizkę, a następnie zamyka drzwi, by chłodne powietrze nie wdzierało się dłużej do nagrzanego wnętrza.

– Płaszcz możesz powiesić tutaj. – Wskazuje na wieszak wykonany z kawałka drewna, do którego przymocowano piszczałki ze starych, pewnie już dawno nieużywanych dud.

Układam buty na specjalnej macie, a dziadek po chwili kładzie obok nich swoje.

Prostuję się, wykorzystując krótką chwilę, by się rozejrzeć, zanim mężczyzna poprowadzi mnie dalej. Po mojej lewej znajduje się niedługi korytarz, zakończony stromymi schodami, pokrytymi beżową wykładziną. Farba na drewnianej barierce jest nieco obdrapana, natomiast tapeta na ścianie miejscami pożółkła. Wisi na niej mnóstwo większych i mniejszych obrazów, przedstawiających świętą rodzinę, bądź samą Maryję, czy ukrzyżowanego Jezusa.

Przenoszę wzrok na prawo i dostrzegam białe drzwi ze złotą klamką, zakończoną głową lwa. Są zamknięte. Wisi na nich drewniany krzyż z mosiężną figurką Mesjasza. Przyglądam się im z dziwnym uczuciem, ogarniającym moje trzewia.

Nad wejściem, które znajduje się na wprost mnie również wisi krzyż. Już mam się odezwać, komentując obecność tylu obrazów, rzeźb i figur sakralnych, ale drzwi otwierają się z rozmachem. Staje przede mną niewysoka, bardzo elegancka kobieta po sześćdziesiątce. Rude włosy, w które wdarło się kilka siwych pasm, ma upięte w idealnego koka. Ubrana w ciemnozieloną koszulę i prostą, ołówkową spódnicę, sięgającą łydek prezentuje się nienagannie. Apaszka zawiązana na szyi dodaje jej klasy, a jedyna biżuteria, jaką ma na sobie, to złoty medalik, połyskujący na jej szyi, obrączka na palcu oraz skromny zegarek na skórzanym pasku, z okrągłą tarczą.

Kobieta przygląda mi się w milczeniu, badając każdy centymetr mojej twarzy i sylwetki. Nie jestem w stanie wyczytać nic z jej zielonych oczu. Surowa mina również niczego nie zdradza, choć już na pierwszy rzut oka mogę stwierdzić, że jeśli uznałam dziadka za zimnego typa, to w tym momencie mam przed sobą górę lodową.

Spuszczam głowę, przerywając kontakt wzrokowy, ponieważ pod wpływem spojrzenia Sarah, zaczynam czuć się naprawdę mocno nieswojo. Nie mam pojęcia, dlaczego patrzy właśnie w taki sposób. Nie sądzę, by była to wina tego, jak jestem ubrana, ponieważ biały golf i czarne, jeansowe, szerokie spodnie w żaden sposób nie są nieskromnym strojem. Może to wina mojej choroby, w końcu babcia nie widziała mnie piętnaście lat. Z pewnością albinosi są naprawdę rzadkim widokiem, zwłaszcza w miasteczkach, gdzie ludność nie przekracza dziesięciu tysięcy.

– Dzień dobry, babciu...

– Za tobą, tuż przy futrynie drzwi wisi aspersorium – przerywa ostrym, surowym tonem, od którego przechodzą mnie ciarki – zamocz w nim palce i wykonaj znak krzyża. To pierwsza rzecz, jaką robi się po przekroczeniu progu tego domu. I my nie witamy się słowami dzień dobry, tylko niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...

Przełykam ślinę, z całych sił starając się nie potrząsnąć głową ani nie roześmiać się, bo ta sytuacja wydaje mi się tak bardzo abstrakcyjna. Nie mam kompletnie nic do ludzi wierzących w Boga, natomiast osoby narzucające wiarę innym pachną mi patologią. Bo ja i kościół mamy ze sobą tyle samo wspólnego, co siostra zakonna z tańcem pole dance. Nie chcę jednak w ciągu pierwszych kilku minut odnawiania znajomości podkładać się dziadkom, toteż bez słowa odwracam się, niepewnie wykonując polecenie kobiety. Dobrze, że pamiętam w jaki sposób należy się przeżegnać.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ten dom i jego właściciele – mówię, nie potrafiąc pozbyć się z głosu nuty cynizmu, babcia zdaje się jednak w ogóle tego nie wyłapać.

– Floyd pokaże ci, gdzie jest twój tymczasowy pokój – mówi, a jej usta wykrzywiają się w ledwie zauważalnym uśmiechu i już wiem, że moje słowa spotkały się z aprobatą. – Obiad będzie za dwadzieścia minut. Łazienka jest tam – wskazuje korytarz – na lewo od schodów. Umyj ręce, potem pomożesz mi nakryć do stołu.

– Dobrze. – Kiwam głową, uśmiechając się najbardziej promiennie, jak tylko potrafię, ale ona już odwraca się i znika za drzwiami, gdzie najpewniej znajduje się kuchnia i salon.

Wzdycham, gdy Floyd wymija mnie i rusza w kierunku poddasza. Wygląda na to, że babcia da mi popalić. Przynajmniej już wiem, po kim mama odziedziczyła surowość i chłód. I wcale nie umyka mojej uwadze, że użyła słowa tymczasowy, jakby liczyła, że nie zabawię tu długo... Daj jej szansę, szepcze cichy głos w mojej głowie. Ten sam, który powoduje, że za bardzo wierzę w ludzi i świat, co często odbija mi się czkawką.

Wchodzę na górę, od razu orientując się, że zamiast drzwi wisi kotara z kolorowych koralików, a co za tym idzie, moja prywatność będzie mocno ograniczona. Nie mogę się powstrzymać i przewracam oczami, zaraz jednak przywołuję się do porządku. Nie mam prawa narzekać. Ci ludzie może i są trochę dziwni i niepokojący, ale to moja rodzina. Płynie w nas ta sama krew. Zdecydowali się dać mi dach nad głową, pomimo konfliktu z moją mamą. Muszę zrobić wszystko, by dowiedzieć się, co się wydarzyło. I nie będę ukrywać, że wizja posiadania rodziny jest dla mnie ważniejsza, niż drzwi w pokoju. Jestem w stanie przeboleć nawet fakt, że będę musiała chwalić jakiegoś typa z brodą i przy każdym wejściu do domu wykonywać znak krzyża.

– Warunki są, jakie są, ale na jakiś czas będzie musiało ci to wystarczyć – odzywa się dziadek, tym razem tonem o wiele bardziej przyjaznym i łagodnym, niż podczas naszego pierwszego spotkania, co powoduje, że zamiast na wnętrzu, skupiam całą uwagę na nim. – Poddasze nie było przez nas używane, walało się tu mnóstwo gratów i niepotrzebnych bibelotów. Nie ma tu zbyt wiele miejsca, ale myślę, że wystarczająco, byś mogła się pomieścić. Cały wczorajszy dzień razem z Benem czyściliśmy ściany i belki przysufitowe. Pewnie nadal trochę unosi się zapach kurzu, bo nie zaglądaliśmy tu od miesięcy, ale to się wywietrzy. Jutro ma być słonecznie... – urywa, rozglądając się, jakby podziwiał efekty swojej pracy – postanowiliśmy kupić ci biurko, mam nadzieję, że będzie ci się przy nim wygodnie odrabiało lekcje, na podłodze jest nowy dywan...

– Bardzo dziękuję – mówię cicho, nagle wzruszona.

– Za jakiś czas, jeśli tylko Sarah się zgodzi, wstawię drzwi.

– Dobrze – uśmiecham się. – Jeszcze raz dziękuję, dziadku. To naprawdę dużo dla mnie znaczy. Jestem wam wdzięczna za pomoc i...

– Zejdź na dół za dziesięć minut i nie zapomnij umyć rąk – przerywa mi w połowie zdania, po czym nie czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony po prostu opuszcza pokój.

Wzdycham przeciągle. Chyba będę musiała przyzwyczaić się do faktu, że oboje z babcią mają w zwyczaju wchodzić komuś w zdanie.

Wreszcie rozglądam się po pomieszczeniu i od razu dostrzegam, że poddasze zostało częściowo podzielone płytami karton gipsowymi, pewnie przez fakt, że nie mieliby gdzie pochować rzeczy, o których wspominał Floyd. W nowo powstałej ścianie wycięto otwór, tworząc niewielkie wejście, żeby można było się tam dostać. Drzwi zbito ze starych desek i zamknięto na kłódkę. Samą ścianę zdobi szara tapeta w zielone liście, co nie do końca pasuje do wszechobecnego drewna. Wykładzina również jest szara, tak samo jak moje nowe, przestronne biurko, umiejscowione tuż pod jednym z dwóch okien w tym pomieszczeniu, ale jedynym dachowym.

Czymś, co zachwyca mnie najbardziej, jest drugie okno, w szczycie, duże i okrągłe. Podchodzę i wyglądam przez nie, opierając dłonie na komodzie. Widok jest absolutnie zachwycający. Widać stąd mgliste pagórki, pastwiska i morze, a w oddali migoczące światła miasta, które powoli szykuje się do snu. I już wiem, że zrobię przemeblowanie. Komoda powędruje do kąta, gdzie teraz znajduje się stary fotel bujany, a fotel postawię tutaj razem z niewielkim stolikiem w stylu skandynawskim.

Po mojej lewej stoi szafa z pojedynczymi drzwiami, łóżko i szafka nocna, a tuż przy wejściu stojak na ubrania. Nie mogło zabraknąć krzyża nad wejściem i małego obrazka świętej rodziny w ramce na stoliku. Wzdycham ponownie. Zawieszam torebkę na stojaku, uprzednio wyciągając z niej komórkę, a następnie siadam na łóżku. Pościel pachnie świeżością. Mam jeszcze dosłownie chwilę, więc odszukuję numer do gabinetu ordynatora i przesuwam zieloną słuchawkę. Stukam paznokciem o ramę w rytm sygnałów dźwiękowych, a gdy po drugiej stronie odzywa się poczta głosowa, przymykam oczy z lekką frustracją.

– Mam nadzieję, że wszystko u ciebie dobrze, mamo, i że twoje wyniki są lepsze – odzywam się na głos, chcąc dodać sobie odrobinę otuchy.

Odkładam telefon na szafkę nocną, po czym opuszczam poddasze. Wchodzę do niewielkiej, ale przestronnej łazienki, w której szybko obmywam twarz i dłonie, a następnie udaję się do salonu. Od razu widać, że to serce tego domu. Salon połączono z małą, przytulną kuchnią oraz jadalnią. Dominuje tu chłód kamiennych ścian i ciepło drewnianych stropów i kominka. Stare, antyczne meble i piętrzące się na nich książki, przedwojenne zastawy, czy figurki świętych, czynią to wnętrze nieco tajemniczym. Babcia chyba lubi kwiaty, bo jest ich mnóstwo. Zapach suszonej lawendy, zawieszonej nad starym piecem w kuchni powoduje, że niepokój, jaki czuję od wejścia do tego domu zaczyna walczyć z poczuciem harmonii i spokoju na widok tych przytulnych pomieszczeń. Czuję się teraz trochę tak, jakbym miała rozdwojenie jaźni.

– Rozgościłaś się? – pyta babcia, wyłaniając się z pomieszczenia przylegającego do jadalni, starannie zamykając za sobą drzwi.

Mogę się domyślać, że być może to sypialnia jej i dziadka.

– Tak. Pokój jest cudowny, widok z okna jeszcze piękniejszy. Dziękuję za wszystko – odpowiadam.

Splatam dłonie za plecami, kołysząc się na piętach i obserwuję, jak kobieta nakłada potrawę na porcelanowy półmisek. Odgłos otwieranych i zamykanych drzwi frontowych daje znak, że dziadek wrócił z zagrody.

Wciąż czuję się nieswojo. Nie wiem jak mam się tu zachowywać, co robić i jak reagować, więc po prostu czekam na polecenia. Minie pewnie jeszcze sporo czasu, nim poczuję się tu swobodnie, choć po cichu liczę na to, że szybko wrócę do Londynu, to jednak trzeba trzeźwo patrzeć na sytuację.

– Przygotowałam zastawę. – Wskazuje kobieta na piękny, wiekowy kredens. – Nakryj do stołu. Serwetki są w pierwszej szufladzie od góry, tak samo sztućce. Szklanki przygotuj kryształowe. Są za szybą, te wysokie ze złotą obręczą.

Kiwam głową na znak, że przyswoiłam wszystkie wytyczne. Kilka minut później stół jest nakryty. Dziadek wchodzi do salonu akurat w chwili, gdy babcia kładzie na stół wszystkie półmiski z jedzeniem oraz dzbanek kompotu. Mieszanka tylu pięknych zapachów sprawia, że moje ślinianki zaczynają pracować na pełnych obrotach, a burczenie w brzuchu daje znać, że naprawdę jestem już bardzo głodna. Nie jadłam nic od śniadania, choć nie wiem, czy kawałek rogala można nim nazwać.

– Usiądźmy. – Babcia wskazuje na krzesła z ciemnego drewna, których siedzenia obite są bordowym materiałem.

Dziadek zajmuje miejsce u szczytu stołu, jak na głowę rodziny przystało, natomiast ja i Sarah siadamy po bokach, naprzeciwko siebie.

– Zmówmy modlitwę – odzywa się Floyd, podając nam dłonie. Babcia od razu ją chwyta, a ja niepewnie spoglądam na wciągnięte z obu stron ręce. Szybko jednak potrząsam głową, przywołując się do porządku, po czym ostrożnie łączę palce z ich palcami. – Boże miłosierny, ty przebaczasz pokutującym, odpuszczając im krzywdy i wszystkie grzechy, przygarniając ich do siebie z otwartymi ramionami – zaczyna dziadek.

Błądzę wzrokiem po ich skupionych na modlitwie twarzach, zaciśniętych powiekach i spokojnych oddechach. Zupełnie nie rozumiem tego kultu. W chwili, gdy wyrzekają się własnego dziecka z przyczyn kompletnie mi nieznanych, obnoszenie się z wiarą i zachowywanie w taki sposób wydaje mi się być co najmniej hipokryzją. Powiem więcej, czuję, że wzmianka o pokutujących i ich grzechach może odnosić się do mojej osoby, bądź mojej matki...

– Pobłogosław ten pokarm oraz ręce, które go przyrządziły – kontynuuje babcia – i spraw, abyśmy przez nawrócenie naszych serc zasłużyli na chwałę nieba i wieczne zbawienie. Przez Chrystusa Pana naszego, Amen.

– Amen – powtarza dziadek.

Otwieram usta, by również pójść w ich ślady, ale absurd tej sytuacji, zmęczenie, zmartwienie o mamę i ogrom zmian powodują, że coś dziwnego osiada mi na barkach, W chwili, gdy oboje uchylają powieki, spoglądając na mnie wyczekująco, coś we mnie pęka. Drga mi kącik ust i jeszcze próbuję to powstrzymać, ale moment, kiedy babcia mocniej zaciska palce na moim nadgarstku sprawia, że parskam. Na początku cicho, co brzmi jak kaszlnięcie. Jednak już sekundę potem nadchodzi fala, jakiej nie jestem w stanie zatrzymać. Wybucham śmiechem i nawet dłoń natychmiast przyłożona do ust nie pomaga. Nie mija minuta, a ja rechoczę jak pomylona i zupełnie nie potrafię przestać. Z oczu sączą mi się łzy. Dziadkowie patrzą na mnie trochę tak, jakbym była upośledzona, a trochę jak opętana. W każdym razie są wściekli i z całą pewnością zażenowani.

– Przepraszam, ja... – wykrztuszam, ale babcia szybko unosi dłoń, nie pozwalając dodać mi nic więcej.

– Wyjdź – mówi ostro, a jej wzrok zdaje się mrozić wszystko wokół, rzucając czar niczym Elsa.

– Słucham? – wyduszam z siebie, odchrząkując, gdy w końcu, po wielu minutach udaje mi się opanować na tyle, by rozmawiać jak człowiek.

– Wyjdź do pokoju i przemyśl swoje karygodne zachowanie. Przeczytaj fragment biblii, żałuj za grzechy, przeproś Jezusa. Dzisiaj położysz się spać bez kolacji, pokutując za tę karygodną zniewagę.

– Ale... – zaczynam, jednak nie dane mi skończyć.

– Słuchaj, proszę, co mówi babcia – dziadek staje w obronie żony i choć jego ton nie jest tak surowy, wciąż brzmi stanowczo.

Patrzę to na niego, to na nią, ale żadne z nich z jakiegoś powodu nie patrzy mi w oczy. Biorę głęboki wdech, po czym bez słowa wstaję, parskając jeszcze pod nosem i kręcąc głową opuszczam salon.

– Ah i żeby była jasność – słyszę za sobą, więc zastygam w miejscu w oczekiwaniu na to, co Sarah będzie miała mi do powiedzenia. – Pod żadnym pozorem nie wolno ci wchodzić do pokoju z krzyżem na drzwiach, zrozumiałaś?

– Tak. – Kiwam głową. – Zrozumiałam – potwierdzam, a następnie znikam na korytarzu, by już moment później leżeć na starym łóżku, które wydaje z siebie skrzypienie za każdym razem, jak się poruszam.

Tak naprawdę nie rozumiem kompletnie nic. Fakt, mogło nie podobać im się moje zachowanie, jednak zwyczajnie nie miałam wpływu na reakcję mojego zmęczonego organizmu. Mój Układ nerwowy strajkuje. Każdy przyzna, że minione dwa tygodnie były dla mnie conajmniej wyzwaniem. Nie chciałam sprawić im przykrości, ani wzbudzać złych emocji co do mojej osoby, ale trudno, stało się. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że rano uda mi się naprawić tę sytuację. I o co, do cholery, chodzi z tym pokojem?

Niechętnie wstaję, po chwili rozpakowując walizkę. Układanie rzeczy w szafie zawsze mnie odprężało i uspokajało, a gdy znajduję pod ubraniami paczkę wafli ryżowych, jakieś żelki i czekoladowe groszki czuję się trochę tak, jakbym wygrała w totka. Piętnaście minut później jestem już w całości zadomowiona w moim nowym pokoju i częściowo zaspokoilam głód. Z braku zajęcia i zmęczenia po prostu znowu kładę się na łóżku. Na sen nie muszę czekać zbyt długo, bo odpływam dosłownie kilka sekund po zamknięciu powiek.

***

Kiedy się budzę nie od razu dociera do mnie kim jestem, gdzie jestem ani jaki mamy rok. Dopiero po upływie kilku naprawdę długich minut, podczas których rozglądam się po pomieszczeniu, zaczynam kontaktować. Wypadek mamy, przeprowadzka, dziwni dziadkowie, Szkocja...

Przeciągam się, od razu sięgając po komórkę. Poza kilkoma wiadomościami od Alice oraz informacją od Rachel, że stan mamy się nie zmienił, nie mam żadnych powiadomień. Nikt nie dzwonił. Nikt się o mnie nie martwi. Nikogo nie obchodzę...

Siadam na łóżku, ziewając przeciągle. Dochodzi dziewiętnasta. Zaczyna boleć mnie głowa i być może to wina lekkiej zmiany klimatu. Nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Wszystkie moje rzeczy do malowania przyjadą w przyszłym tygodniu, tak samo jak książki. Mogłabym się zaznajomić z programem nauczania tutejszego liceum, ale cały plan i harmonogram dostanę dopiero w poniedziałek. Niewiele myśląc, zywam się z łóżka i wyciągam z szafy mój ukochany, wełniany, biały płaszcz z szerokim kapturem. Zakładam go, a następnie po cichu schodzę po schodach. Dom pogrążony jest w ciszy, jedynie gdzieś z głębi docierają do mnie stłumione dźwięki psalmów, płynące z katolickiego radia. Drzwi do salonu są zamknięte.

Bezszelestnie wsuwam na stopy kozaki, a gdy się prostuję moje oczy zderzają się z krzyżem, wiszącym na zakazanych drzwiach. Ciekawe dlaczego tak bardzo babcia strzeże tego pomieszczenie. Postanawiam zastanowić się nad tym innym razem, a tymczasem najciszej, jak tylko jestem w stanie, spuszczam zapadkę i przekręcam klucz.

Nie wiem, czy powinnam pytać dziadków o zgodę na wyjście, ale w obawie, że dostałabym zakaz, wolę tego nie robić i po prostu się wymknąć. Konsekwencjami będę przejmować się potem.

Wreszcie naciskam klamkę i popycham jasne drewno. Ledwie słyszalne skrzypienie na pewno nie dociera do głębi domu, co przyjmuję z ulgą. Dopiero gdy zamykam za sobą drzwi puszczam się truchtem przed siebie. Nie wiem dokąd zmierzam, ale księżyc jasno świecący na niebie powoduje, że podążam za jego światłem.

Serce dudni mi w piersi, gdy żwirową drogą wspinam się w górę wzgórza. Za sobą zostawiam gospodarstwo dziadków, a po mojej prawej w oddali majaczą mi światła centrum Thurso. Przede mną natomiast rozpościerają się wzgórza, wrzosowiska i łąki, na których co rano pasą się owce, kozy i krowy, a za nimi czeka bezkres morza północnego i Atlantyku. Zakładam kaptur na głowę i wciskam dłonie w kieszenie płaszcza. Lekki, jednak zimny wiatr zaczyna smagać moje policzki, a wilgotne powietrze powoduje, że kiedy oddycham z moich ust wydobywa się para. Nie wiem, jak długo maszeruję, ale gdy obracam głowę przez ramię nie widzę już domu dziadków, za to gdzieś w oddali dostrzegam budynek, przypominający zamek, a więc to na pewno jakieś ruiny, jedne z naprawdę wielu w tym rejonie. Chciałam, żeby w mojej głowie zapanowała cisza, dzięki tej wędrówce, ale zamiast tego nieustannie mielę wszystko, co się wydarzyło, a także dziwny przypadek Cory Gibson. Dziewczyny, która po prostu pragnie miłości. Tylko tyle i aż tyle.

Zaczyna łapać mnie lekka zadyszka, więc przystaję na moment. Opieram dłonie na udach, biorąc kilka kontrolowanych wdechów. Zauważam ścieżkę, prowadzącą gdzieś w prawo i wiedziona dziwnym instynktem ruszam tą drogą. Mój instynkt samozachowawczy chyba wziął urlop, tak samo jak zdrowy rozsądek. Kompletnie nie znam tego miejsca, z łatwością mogę się zgubić, a mimo to jakaś dziwna siła pcha mnie w nieznane. Maszeruję dalej, a gdy znienacka pojedyncza kropla rozbija się na moim nosie, zwalniam, unosząc głowę. Gęste chmury zaczynają zbierać się na dotychczas czystym niebie, co może zwiastować, że w drodze powrotnej dopadnie mnie ulewa. O ile w ogóle uda mi się trafić na drogę powrotną, prowadzącą na farmę dziadków.

Moje rozmyślania niespodziewanie przerywa zapierający dech w piersi widok i już wiem, że decyzja o zboczeniu z drogi była trafiona. Zatrzymuję się jakiś metr od krawędzi skalnego wzgórza.

Przede mną jest morze, za mną góry, a po mojej lewej, w odległości najwyżej stu metrów, dumnie prezentują się ruiny niegdyś majestatycznego zamku. Budowla oświetlona przez jasne światło księżyca prezentuje się niesamowicie i robi naprawdę potężne wrażenie. Dzika roślinność, oplatająca zamek z każdej strony i ta sceneria podbijają mrok tego miejsca, zachęcając do zastanowienia się, jakie tajemnice i historie skrywają te mury.

Zimny wiatr znad morza powoduje, że nagle otrząsam się z transu i rozmyślań nad ruinami. Spoglądam na horyzont, orientując się, że gęste chmury coraz mocniej zasnuwają niebo. Panującą do tej pory ciszę, zaczynają przerywać jęki wiatru, zwiastujące nic innego, jak nadciągający z północy sztorm.

– Chyba mam przejebane – mamroczę do siebie, spoglądając w dół, gdzie fale coraz bardziej dziko rozbijają się o wybrzeże.

Znowu unoszę głowę, zaskoczona, jak dynamicznie zmienia się pogoda. Księżyc nie daje już tak jasnego światła, częściowo zasłonięty przez burzowe chmury. Pogoda w Szkocji potrafi być naprawdę kapryśna i nie do przewidzenia. Morze i niebo zaczynają zlewać się w jedną, czarną plamę. Słyszę pierwszy grzmot, bardzo niewyraźny, płynący z daleka, ale wiem, że to kwestia najwyżej minut.

– Szlag... – przeklinam pod nosem, jednak wciąż nie ruszam się z miejsca, bo moje stopy jakby wrosły w ziemię.

Piękno, jakie mam przed sobą odbiera dech i mowę. Burza i sztorm mają w sobie coś mrocznego, niebezpiecznego i na tyle fascynującego, że nie sposób odwrócić wzroku. Zwłaszcza w takim miejscu, jak mgliste wzgórza Thurso. Myśli zaczynają na nowo kłębić mi się w głowie. Strach o to, co nadejdzie, niepewność, wspomnienie Londynu, który wydaje mi się być teraz tak bardzo nieosiągalny. Walcząca o życie mama. Moja przyszłość jest teraz równie zamglona, co te zielone, niesamowite wzgórza. Nie wiem, czy uda mi się znaleźć z dziadkami wspólny język, czy uda mi się tu w ogóle odnaleźć. Nie mam pojęcia co dalej, a nie ma nic gorszego niż dusząca niepewność. Intuicyjnie czuję jednak, że przeprowadzka do Thurso nie jest tylko przypadkiem. Los coś dla mnie przygotował. Coś nadchodzi, ale jeszcze nie wiem co, jednak to coś ewidentnie wisi w powietrzu i jest nieuchwytne, ale wyraźnie obecne. Tak, jakby otaczająca mnie w tej chwili ciemność, ta dosłowna i metaforyczna, była tylko cieniem tego, co tak naprawdę na mnie czeka.

Stoję niewzruszona, gdy pierwsze krople zaczynają spadać z nieba. Wiatr przybiera na sile, a jego wycie raz po raz rozszarpuje dotąd niezmąconą ciszę. Grzmoty również słychać coraz wyraźniej. Błyskawice rozjaśniają niebo w niewielkich odstępach czasu.

Chyba powinnam wracać, zanim ściana deszczu stanie się tak gęsta, że nie będę umiała się przez nią przedrzeć. Wtem słyszę jakieś nawoływania i gwizdy. Spoglądam w prawo i mrużę oczy. W dole wzgórza majaczą mi dwie, prawdopodobnie męskie sylwetki. Gwizdanie staje się coraz głośniejsze, a ja zdaję sobie sprawę, że tych dwoje wspina się w górę, zmierzając w moją stronę. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to że dziadek i babcia zorientowali się, że nie ma mnie w domu i wysłali kogoś, by mnie odszukał, jednak gdy docierają do mnie strzępki nawoływań, okazuje się, że dwoje mężczyzn szuka prawdopodobnie jakichś zwierząt.

– Ronan – woła ten, który jest wyżej – zapytaj na radiu, może je znaleźli, a my niepotrzebnie się tu zapuszczamy.

– Gdyby znaleźli, sami by się odezwali – odkrzykuje drugi.

W skupieniu obserwuję nieznajomych i, o dziwo, w ogóle się ich nie obawiam, a to tylko udowadnia mi, że mój instynkt samozachowawczy nie działa. Jestem tu sama, nie znam terenu, a w moją stronę zmierza dwóch obcych mężczyzn. Co może się stać? Oczywiście, że nic. Szukają jakiegoś zwierzęcia. Nie w głowach im zrobienie krzywdy przemokniętej siedemnastolatce.

I to jest właśnie ta wiara w ludzi, Coro, pojawia się w mojej głowie. To cię kiedyś naprawdę zgubi.

W chwili, gdy pierwszy z nieznajomych znajduje się może cztery metry ode mnie, niebo rozświetla błyskawica. I dokładnie w tej samej sekundzie unosi głowę, zawieszając spojrzenie na mojej bladej twarzy. Widzę, jak zamiera, natychmiast się cofając, co powoduje że niemal wywraca się na śliskiej trawie.

– O ja pierdolę – mamrocze, po chwili wykonując znak krzyża. – Spotkałem Banshee. Dziadek miał rację, wy istniejecie. O ja pierdolę – jąka się, a jego twarz wykrzywia grymas strachu, a gdy do naszych uszu wdziera się huk grzmotu, wzdryga się jak smagnięty batem. Chyba bawi mnie jego reakcja i chętnie przeciągnęłabym tę chwilę, ale w obawie, że chłopak, który finalnie okazuje się o wiele młodszy, dostanie zawału, postanawiam wyjaśnić mu, że nie jestem istotą, której krzyk powoduje śmierć.

Otwieram usta, żeby się odezwać, ale jego gwałtowna reakcja sprawia, że natychmiast na powrót je zamykam. Zaczyna wymachiwać rękami, jakby chciał odgonić coś od siebie.

– Co jest, Logan?! – woła jego kolega, który wciąż do nas nie dotarł.

– Nie krzycz, błagam, nie zaczynaj krzyczeć – wyrzuca z siebie na jednym wdechu – oszczędź mnie, zejdę ci z drogi. Już sobie idę – dodaje, po czym z wrzaskiem głośniejszym, niż odgłosy burzy, zaczyna zbiegać po zboczu, trochę się ślizgając i co rusz potykając. Jego krzyk słyszę nawet w chwili, gdy już niemal go nie dostrzegam.

Drugi z nieznajomych zatrzymuje się zdezorientowany nieco niżej, odprowadzając tego pierwszego wzrokiem. Dopiero po chwili przenosi go w miejsce, gdzie stoję, ale niewiele jest w stanie ujrzeć w ciemności. Z chwilą, gdy błysk ponownie rozjaśnia przestrzeń wokół i jest w stanie dostrzec moją sylwetkę, wygląda, jakby nagle zrozumiał reakcję Logana.

– O kurwa – wyrywa mu się. Również instynktownie się cofa, potykając o własne nogi i niemal przewracając.

– Tak mnie jeszcze nikt nie nazywał – mówię szybko pierwsze, co przychodzi mi na myśl, w nadziei, że żart spowoduje, że ten nie ucieknie z krzykiem jak poprzednik.

– Wyglądasz jak duch – mówi, odchrząkując i chyba jest mu głupio.

Widzę, że próbuje włączyć światło w czołówce, ale latarka zamokła, przez co nie działa.

– Ale nim nie jestem – śmieję się krótko. – Tak samo jak nie jestem banshee i nie zamierzam zabić nikogo krzykiem. Przykro mi, że wystraszyłam twojego kolegę.

– A, on... Nim się nie przejmuj. To ja za niego przepraszam, jest... – Przeczesuje dłonią włosy. – Jest trochę upośledzony.

Parskam.

– Mam na imię Cora i jestem człowiekiem. – Wyciągam rękę, by się przywitać.

Chłopak podchodzi wyżej, tym razem pewnie stawiając kroki, a gdy jego stopy dotykają już równej powierzchni ścieżki, ściska moją dłoń.

– Ronan – również się przedstawia. – Jesteś wnuczką państwa Smithów? – dopytuje, a ja dopiero teraz mogę w pełni skupić się na barwie jego głosu.

Jest tak przyjemna. Zdecydowanie ma coś w sobie, co sprawia, że człowiek mógłby się w niej otulić. Myślę, że idealnie sprawdziłby się jako lektor audiobooków, jednak w życiu mu tego nie powiem, bo weźmie mnie za creepa. Kto normalny mówi takie rzeczy w pierwszych minutach znajomości?

Kolejny błysk rozjaśnia niebo, a ja mam szansę przyjrzeć się jego twarzy na kilka sekund. Jednak to nie ona, choć z całą pewnością przystojna, przykuwa moją uwagę. A oczy. To była tylko naprawdę krótka chwila, ale z całą pewnością mają przepiękną, bursztynową barwę. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jak cudownie będą się w nich odbijać promienie słońca.

– Tak. – Kiwam głową, nagle wyrwana z dziwnego transu. – Jestem wnuczką Sarah i Floyda. Miasto pewnie huczy od plotek, co? – pytam.

Deszcz zaczyna zasiekać, oboje jesteśmy już cali przemoczeni, ale stoimy jak gdyby nigdy nic i gawędzimy o małomiasteczkowych plotkach.

– Czy huczy? Nie powiedziałbym, natomiast ludzi ciekawi, dlaczego przyjechałaś – odpowiada.

– Chętnie rozwieję wszelkie wątpliwości, ale w innym terminie. Teraz chyba powinnam już wracać.

– Zdecydowanie nie jest to odpowiedni moment na spacery. Wiesz jak trafić z powrotem na farmę?

– Pewnie cię nie zaskoczę, jeśli odpowiem, że ani trochę. – Potrząsam głową, śmiejąc się nerwowo, bo trochę mi głupio.

Moja samotna wędrówka prosto w burzę była szczytem nieodpowiedzialności.

– Dwieście metrów niżej jest mój samochód. Chętnie cię podwiozę – proponuje.

Zdrowy rozsądek kazałby mi się dwa razy zastanowić, czy wsiąść z nieznajomym do jego auta. W ciągu dziesięciu sekund mogłabym wymyślić przynajmniej trzy scenariusze, w których ginę, a mojego ciała nigdy nie odnaleziono. Natomiast już ustaliłam, że moje instynkty są na wakacjach, poza tym przecież ćwiczę Krav Magę.

– Co prawda nie jestem z cukru, ale chętnie przystanę na twoją propozycję.

– W takim razie chodźmy – mówi, wystawiając ramię, bym mogła się go złapać – no dalej, nie krępuj się, tylko się mnie chwyć. Jest naprawdę ślisko. Chyba nie chcesz sobie czegoś złamać.

Po chwili wahania wsuwam rękę pod wyciągnięte ramię chłopaka i wspólnie ruszamy w dół zbocza. Krople deszczu gęsto spadają z nieba, mieszając się z chłodem nadchodzącej nocy, a niebo raz po raz rozjaśniają błyskawice. I gdy tak idę, ramię w ramię z nowo poznanym Ronanem, poczucie, że coś wisi w powietrzu przybiera na sile. Wiszące coś w powietrzu nagle staje się nieco bardziej namacalne, a odgłos grzmotów niesie za sobą echo nadchodzących nieuchronnie zmian.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro