cz2. 24
Nie pamiętam zaledwie kilku miesięcy, a mimo tego jestem w stanie zaryzykować wiele by tylko przypomnieć sobie to co się stało w tym czasie. Podejrzewam jednak, że jest to dla mnie najbardziej istotny okres w życiu. Boję się prawdy, ale wiem, że moja niewiedza nic nie zmieni. Jeśli ktoś mnie zdradził to mimo iż to będzie bolesne to muszę się go pozbyć.
— Nie ma takiej opcji — gorzki uśmiech wpełza na moje usta. Zawsze jak może mi się na coś przydać to odmawia.
— Jesteś do niczego — mówię i się odwracam. Znów jednak nie mogę odejść, bo jego dłoń znów ląduje na moim ramieniu.
— Widzę co planujesz. Z tym jednak nie można żartować, możesz sobie nieodwracalnie namieszać w głowie. A w najgorszym razie będziesz rośliną, nie dopuszczę do tego.
Wyszarpuję swoją rękę i robię krok w tył.
— To nie twoja sprawa co robię. Jeśli nie chcesz mi pomóc to spierdalaj — warczę w jego stronę. Mam już dość, że każdy wie lepiej ode mnie. Każdy oferuje pomoc, ale jak już czegoś potrzebuję to okazuje się, że nie da rady.
Sama umiem sobie radzić. I od dziś tak właśnie będzie.
— Nie dopuszczę byś dostała takie środki. Zadbam o to by nikt ci nie sprzedał żadnego narkotyku — zaciskam pięści na jego słowa.
Mimo, że jestem Feranto to on ma rację. Jeśli się postara to nie kupię sobie nawet trawki, ale mam jeszcze jedną opcję, z której nie miałam zamiaru korzystać, lecz jeśli będę musiała to poproszę o pomoc ojca.
On jest mi to winny.
— Wypuść Theo. Nie będziesz decydował jaki los spotka członka mojej rodziny — tym razem już udaje mi się opuścić ten dom.
Pov Octtavio.
Wkurzony uderzam pięścią w ścianę. Zbyt ostro poinformowałem o wszystkim Marcellę. Powinienem dawkować jej informację tak by nie doznała aż takie szoku. Zdrada rodziny jest bardzo bolesna i może załamać człowieka. A ona i tak jest rozchwiana emocjonalnie po tym gównie, które w nią ładowali.
Wracam do tej chuja i głośnym trzaskiem zamykam za sobą drzwi. Muszę się pilnować by go nie zabić, bo on musi się jej przyznać. Chce by powiedział to co jej zrobił.
— Dość już się z tobą cackałem — wyciągam zapalniczkę z kieszeni. Staram się ograniczać palenie, ale czasem dawny nałóg bierze górę nad zdrowym rozsądkiem.
— Zginiesz — cedzi przez zęby. Jest przekonany, że Marcella go uwolni. Pewnie ma rację. Spodziewam się, że za najdalej kilka godzin wpadną tu ludzie Rodrigo Feranto. I dlatego do tej pory muszę wydusić z niego prawdę.
Marcella musi od niego się dowiedzieć kto jest winny jej krzywdzie.
Naciskam na nią i pojawia się ogień. Z uśmiechem na ustach przykładam ją do krwawiącego ramienia. Głośny krzyk wypełnia pomieszczenie tak samo jak smród palonego ciała. Nie umrze od tej rany, ale dozna ogromnego bólu. Jest to wiele lepsze od odcinania pojedyńczo palców.
Gaszę zapalniczkę, a on dalej jęczy z bólu. Oparzenia są cholernie bolesne, a także trudne do wygojenia. Chociaż to drugie to akurat mu nie grozi.
— Ja wiem co zrobiłeś i ty to wiesz. Czemu do cholery tego nie przyznasz? I tak już jesteś stracony w jej oczach — siadam obok niego opierając się o ścianę.
To jest chwyt psychologiczny żeby skłonić go do zwierzeń. On jest na tyle złamany, że może to podziałać.
— Ona zawsze do mnie wraca. Tak będzie i tym razem — jego głos jest słaby, ale nie na tyle by miał zaraz stracić przytomność. Myślę, że sobie porozmawiamy.
— No niestety się mylisz. Ona lgnie do Tomlinsona, a on nie pozwoli jej odejść. I wcale mu się nie dziwię, Marcella to niezła dupa.
Jego oddech przyśpiesza. A to jest oznaka zdenerwowania, jeśli dalej będę mówił to istnieje możliwość, że w emocjach o wszystkim mi opowie.
Oczywiście istnieje możliwość, że później się wszystkiego zaprze. Nawet się tego po nim spodziewam, jestem jednak spokojny, bo w tym pomieszczeniu każde słowo jest rejestrowane przez podsłuch. Jeśli się przyzna to już nie będzie odwrotu.
— Sam starałem się ją zaliczyć, ale ona za każdym razem mi uciekła. Już się robił nastrój, a ona nagle, że musi już iść. To frustrujące.
— Nie zasługujesz na nią! — no i znowu przechodzimy do warczenia.
— A ty kurwa tak — odwraca głowę w moją stronę i posyła mi gniewne spojrzenia.
— Jestem dla niej najlepszą opcją. Stworzylibyśmy idealny związek.
— Pierdoły, które nawkładał ci do głowy Rodrigo, bo chciał zatrzymać Marcellę przy sobie. Uświadom sobie, że nawet gdyby wydarzył się cud i ona cię zachciała to ty i tak byś robił wszystko pod jego dyktando. Myślę, że właśnie z tego powodu Marcella na samym początku cię skreśliła.
— Nie — jego głos nabiera gorzkiego tonu. — Dla niej od samego początku każdy był lepszy ode mnie. Nawet syn pierdolonej służącej. Zwykłego robola nazywała swoim chłopakiem — prawie, że wypluwa te słowa.
Kolejny raz odzywa się w nim ten kompleks wyższości. Psycholog miałby z nim wiele do roboty, ale niedługo jego popierdolona głowa spocznie w grobie i przestanie stwarzać zagrożenie.
— I co postanowiłeś ją za to zabić!
— Nie! — odpowiada szybko. Teraz trzeba go przyprzeć do muru.
— Ale właśnie tak to wygląda. Byłeś zły, że ona dała ci kosza i oddałeś ją Davis'owi!
— Nie zrobiłem tego!
— Zrobiłeś — dalej na niego prę. Jeszcze trochę i się złamie.
— Nigdy nie chciałem jej śmierci! Ona miała tylko stracić pamięć, a wszystko jak zwykle się zjebało — mówi zalewając się łzami.
Udało się. Mam dowód dla Marcelli.
Wolicie Louisa czy Octtavio?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro