5.
a/n: Nie wiem, dlaczego tej pracy nie ma na moim profilu, napisałam ją dwa lata temu i byłam z niej wtedy taka dumna, że postanowiłam wysłać ją do mojej polonistki (i ona też była dumna). Może ktoś z was też będzie ze mnie dumny. Ja wciąż jestem, bo to były moje pierwsze kroczki do akceptacji tego, co przeżywałam w gimnazjum, nauczyłam się o tym mówić i już niczego się nie wstydzę. Miłej lektury :-)!
Minęły lata. Lata, dekady, wieki – cała nieskończoność. Tak wiele się zmieniło. Kolor ścian. Podłoga. Recepcja. Pani za ladą w tej recepcji. Ekspres do kawy. Obraz wiszący nad biurkiem. Półki na książki. Książki na półkach. Mała figurka na szafce. Zdjęcia w ramce. Ale ten fotel, ten cholerny fotel pozostawał bez zmian. Ta sama dziura na podłokietniku, z której wystawała już nieco pożółkła wata, trochę bliżej oparcia, niż brzegu. Ten sam czerwony odcień – czerwień w mojej głowie, płynąca w żyłach krew (a raczej świadomość czegoś we własnym wnętrzu). Ten sam kraciasty wzór, który na myśl przywodził stare antykwariaty o stęchłym zapachu. I nawet takie samo uczucie, kiedy się na nim siadało. Nie dość, że człowiek zapadał się w samym sobie, to jeszcze ten fotel, jak na złość, się pod nim zapadał.
Stałam jakąś chwilę, oblepiając go wzrokiem. Jakby oceniając – zmienił się czy nie zmienił, dziura na podłokietniku ta sama czy ktoś nową wydrapał, czerwień identyczna czy bledsza, fotel wciąż się zapada czy nie zapada. Czy i ja się wciąż w sobie zapadam? (A przecież dobrze znałam odpowiedzi na wszystkie te pytania).
W końcu postanowiłam usiąść i, owszem, fotel zapadł się pod moim ciężarem. Ale mój ciężar to nie tylko ciało, zaś każda myśl najdrobniejsza, dusza w całości i wszelkie uczucia. Było cicho (na zewnątrz – bo we mnie głośno jak zawsze). Rozglądałam się po całym pomieszczeniu, coraz mocniej przyciskając torebkę do kolan. Brakowało mi w życiu rzeczy stałych, niezmiennych, tak więc korzystałam z pobytu w miejscu mi znanym, póki mogłam.
Pan B. wszedł do gabinetu po dwóch, może trzech minutach. Pod pachą ściskał teczkę, a w lewej dłoni plik papierów – jak zawsze. W pewien sposób mnie to ucieszyło. On również niewiele się zmienił. Ten sam wąs, teraz już jedynie nieco posiwiały, te same mądre, kasztanowe oczy i te same czarne okulary, zza których posyłał przelotne spojrzenia. Uśmiechnął się tak, jakby los mu to zalecił lub doktor wypisał na recepcie. Uśmiech pół-uśmiech. Uśmiech nie-uśmiech. Mimo to w jego oczach coś zaiskrzyło, gdy mnie zobaczył. Może wspomnienia. Może coś innego. Ciężko stwierdzić. Nigdy nie szło mi najlepiej w ocenianiu uczuć – zwłaszcza własnych.
— Dzień dobry — przywitał się. — Ile to lat już...
— Dzień dobry, proszę pana — odparłam, jakbym znowu była tą kruchą, zagubioną nastolatką, jaką mnie najprawdopodobniej trzymał w pamięci. W głowie mamy tylko chwile. Bo wszystko w naszych życiach to pasmo zawiązanych ze sobą chwil. My to chwila. Uczucia to chwila. Szkoła to chwila. Świat to chwila. Śmierć – to też mała chwila. Tyle że ostatnia. – Aj, trochę minęło, minęło. Trzydzieści lat przeszło.
Mężczyzna złapał się za głowę, jakby nie mogąc uwierzyć w to, że czas leci, teraźniejszość przemija, przechodząc w przyszłość – i w przeszłość. A przecież on sam był na to najlepszym dowodem. On – i jego malujące się na twarzy zmarszczki, bruzdy na spracowanych dłoniach, przygaszone wzroki. Zmęczenie, przypisane jedynie ludziom starszym, którzy noszą na swych barkach cały bagaż wspomnień, spowolnione ruchy, brzuch odstający od reszty ciała. Pewien tragizm padający na uśmiech niczym pociągły cień. Zgoda na to, co nastąpiło – i na to, co ma nastąpić.
— I jak się pani czuje? — zapytał.
— Jakież to dziwne, gdy zwraca się pan tak do mnie.
— Jak?
— Per pani.
Krótki moment zawahania.
— Dobrze. Więc, droga Marianno, jak się czujesz? — Uniósł brew. — Marysiu.
Wzruszyłam ramionami. Bo i co więcej miałam odpowiedzieć. Pani, nie-pani. Uczucia te same.
— Czy wciąż pani... — urwał. — Wiesz, Marianno. Czy ona wciąż z tobą jest?
— Ach! — Machnęłam ręką. — Pan terapeuta, tyle odznaczeń, tyle dyplomów, a nie wie, że tacy to już na zawsze z człowiekiem zostają. — Posłał mi wyblakły uśmiech. — Trzyma się a trzyma. I wcale puścić nie chce! A jak mówiłam – trzydzieści lat przeszło...
— Nieustannie tyle samo dla ciebie znaczy?
— A co tam, znaczy czy nie znaczy? Co za różnica? Była, jest, a może i dalej będzie.
— Czegoś więcej od ciebie chce?
— Z czasem zawsze chce się tylko więcej i więcej, proszę pana.
Drżały mi dłonie. Była to pierwsza rzecz, jaką poczułam od kilkudziesięciu minut. Ostatnią był mocny podmuch wiatru, gdy zaciskałam palce wokół złotej klamki, stojąc twarzą w twarz z tymi drzwiami, przez które już tyle razy wchodziłam. Jakbym nie mogła uwierzyć, że ja znów – oraz to miejsce znów. Niespodziewane spotkanie. To był impuls. Przyszłam do pana B. z niewiadomych mi powodów. Ani nie tęskniłam, ani nie pragnęłam porady, ani nie potrzebowałam pomocy. Ach, może z wiekiem przychodzi już tylko chęć rozmowy z drugim człowiekiem. W końcu tak mnie w życiu ostatnio samotnie. Od ucinania pogawędek z samym sobą słabo się robi.
Wepchnęłam dłonie między uda, żeby on nie zauważył tego drżenia – ale jak miał nie zauważyć, skoro znał mnie na wylot. Dla niego byłam przezroczysta. Burzył wszelkie mury, które budowałam dookoła siebie. Więc teraz, gdy ze mnie uleciało tak wiele zahartowania, które bliskie mi było, kiedym była dzieckiem, pewnie było mu jeszcze łatwiej.
Spojrzałam na podłogę przy jego obrotowym krześle. Pustka. ONA zawsze tam siedziała. Patrzyła na mnie chłodnym wzrokiem, kuliła się, krzyczała i płakała, że chcę się jej pozbyć. Ale teraz nie mogłam jej dostrzec, skoro zagnieździła się głęboko we mnie. Musiałaby ze mnie całkowicie wyjść – a chyba tak śpieszno jej do tego wcale nie było.
...prawda?
Pan B. obserwował mnie ze stoickim spokojem.
— Ach, Marysiu. Ty wciąż taka sama.
— I pan wciąż taki sam — rzekłam, choć było to zdanie z pogranicza prawdy i kłamstwa.
— Myślisz a myślisz. Pogrążasz się w ciemnej otchłani umysłu. A kto wie, co tam skrywasz.
— Pan wie.
— Wiem mniej, niż się tobie, Marysiu, wydaje.
— Doprawdy? — spytałam, przełykając ślinę. Zaczęły mi drżeć i nogi. Nie wiedziałam, co ze sobą począć. Pożałowałam tego impulsu, który mnie natchnął, gdy szłam po opustoszałych uliczkach, a nade mną świeciły gwiazdy. Może gdybym uważniej się im przyjrzała, podpowiedziałyby mi, że co innego mogłabym zrobić. Pójść do parku, powdychać wieczornego powietrza, posłuchać tego lichego skrzypienia śniegu pod nogami, które odbija się echem od ciszy, wzmagając się. — Może i prawda. Może i ja wiem mniej, niż się mnie samej wydaje.
— Na pewno — stwierdził.
— Na pewno.
Bolały mnie oczy. Wciąż chciały odskakiwać na bok, spojrzenie jakby wciskało się we mnie do środka, duszą próbując spojrzeć. A gdy dusza za wiele widzi, to nie kończy się dobrze. Więc znów spojrzałam na to miejsce – dziwnie puste. Ach, ona, jej brak kształtów, brak formy, brak pewnego współczucia. Ona. Ona. Ona. Pani B. siedząca obok pana B. Dwie skrajności. On – leczący mnie z uzależnienia od niej. Ona – trzymająca się mnie kurczowo, powoli odcinająca palce z dłoni, którą pan B. do mnie wyciągał. On – zdrowy, pulchny, cały zarumieniony. Ona – blada, licha, jakby pod pierwszym dotykiem miała się rozpaść. Dziwne, że to w istotach z pozoru najsłabszych można z czasem wykrzesać najwięcej siły – kiedy tylko odnajdzie się odpowiedni sznurek, za który trzeba pociągnąć, szarpnąć nawet. Bo ona wiele w sobie kryła, jak wiele! W końcu gdyby była w środku tak mizerna, jak na zewnątrz, to wiele krzywd by mi nie wyrządziła. Czyż nie?
— Co robisz wieczorami, Marianno?
— Włóczę się po mieście. Słucham deszczu. W Londynie inaczej deszcz pada, niż tu, w Warszawie. Słońce też inaczej świeci – a świeci naprawdę niewiele.
— A więc Londyn. — Pokiwał głową, oswajając się z tym faktem. — Dlaczego wróciłaś?
— Nie wiem. — To było zupełnie szczere. Choć nawet gdybym i wiedziała, to pewnie bym mu nie powiedziała. Ale, z drugiej strony, gdyby kryła się we mnie gdzieś ta świadomość, to on by ją ze mnie wyczytał bez problemu, jak tytuł książki z okładki czy nazwę filmu na migoczącym ekranie w opustoszałym kinie. — Ale nieswojo mi tu. Na długo nie zostanę. Jeszcze góra dwa, trzy dni. Wie pan, groby rodziców odwiedzę, posprzątam trochę, zajrzę tu i tam, tam i tu, jak i do pana zresztą zajrzałam.
— Rozumiem.
Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że to ona mnie tam zaciągnęła. Poruszyła coś we mnie, coś w mojej duszy, namieszała i namąciła, aż ostatecznie zachęciła mnie do zakupienia biletu. A ja wtedy leżałam na łóżku, z wydrążoną przez nią w sercu dziurą, do której tylko przelewała swe uczucia. I czy moje to emocje, czy jej odczuwałam – nie potrafiłam rozróżnić. A może ja i ona już z czasem w całość się zlałyśmy? Może ja bez niej – i ona beze mnie – to było coś niestworzonego, coś, co nie miało prawa, by istnieć. Patrzyłam się w sufit, gdy myśli jej przeniknęły w myśli moje. Tak cicho dookoła, okna skutecznie zagłuszały panujący na ulicach hałas. I tak jakoś wyszło. Moja historia pisała się sama. Pani B. tylko dorzucała czasem jakieś zdania czy słówka. Ja zaś już od początku pozostawałam bierna.
— Czy jesteś w stanie w końcu jej imię wypowiedzieć?
Pan B. zawsze potrafił znaleźć drogę do toru, którymi podążały moje myśli.
— Nie wydaje mi się.
— Ależ proszę spróbować. — Jego uśmiech wcale nie wydawał mi się już taki miły. Zamykał mnie w klatce własnych koszmarów, obaw, lęków. A za kratami – już czaiła się ona. Powoli kształtowała się przed moimi oczami. Zbierała się pod moją skórą. Znów całą mnie chciała wypełnić. I każdą rzecz, która mnie otaczała, każdą cząsteczkę powietrza, każde ulotne spojrzenie, każdy obraz niepewnie stojący w moich oczach. Chciała być wszędzie, chciała być wszystkim.
— Nie wiem, czy gotowa jestem...
— Ależ proszę... — nalegał.
Znów spojrzałam na puste miejsce przy jego krześle. Wszystko, co tego dnia zjadłam, podeszło mi do gardła. Ach, znowu. Znowu. Znowu. Znowu! Spojrzałam na swoje dłonie, wciśnięte ciasno między uda. Dobitnie odczułam obecność moich palców. Ale nie. Nie mogłam o tym myśleć. Nie mogłam.
— Marysiu.
Spojrzałam na niego niepewnie. Czy tak właśnie powinno być? Czy każdy terapeuta zadawał takie pytania, pytania-ostrza, które wbijają się w serce, gdy po latach spotykają swoich dawnych podopiecznych? Czy ludzi, których ratowali przed upadkiem, chcą z powrotem zawieść na sam kraniec bezkresnej przepaści? Czy on naprawdę nie wiedział, jak przerażająca czeluść rozciągała się tuż pod moimi stopami?
A może chciał, abym w ten sposób zrobiła krok na przód - nie przed siebie, w tę przepaść, lecz w sobie.
— B... — zaczęłam, czując, jak podrażnia to moje gardło. — B...
Och. Coraz więcej jej było i więcej. Widziałam ją, choć od dawna była dla mnie niewidoczna. Czułam jej obecność, ale czuć to co innego, niż ujrzeć. Czuć można wiele rzeczy nieznanych, a także nieprawdziwych, złudnych, zaś to, co się widzi, to prawda z najprawdziwszych prawd. Zwłaszcza to, co z samych nas się wydostaje.
— Na spokojnie, Marysiu.
— Wie pan — zaczęłam, czując wzbierające pod powiekami łzy — ona była... Ona jest moją przyjaciółką. Jedną z nielicznych. A może nawet i jedyną. — Spojrzał na mnie z uczuciem, którego nie potrafiłam rozszyfrować. Nie był to smutek. Smutek jest płaski i jednowymiarowy. To było coś głębszego, coś, w czym można zanurzyć ręce aż po łokcie, ale już więcej się ich z powrotem nie wyciągnie, a nawet i całego człowieka może pochłonąć. — Troszczyła się o mnie każdego dnia. Pamiętała o mnie.
Słuchał. I może to było w tym wszystkim najpiękniejsze.
— Czasem zdarzało się, że to ja o niej zapominałam. Jeszcze zanim do pana przyszłam. A następnie na długo po tym, jak żeśmy się rozstali. — Łzy powędrowały po moich polikach, osadzając się na zagłębieniu przy nosie i na ustach. Gdy spojrzałam na puste miejsce, już tam była. Cała, niecała. Nie wiem, czy ona kiedykolwiek mogła być pełna, skoro zostawiła we mnie wiele swych skrawków. — Przychodziła i przytulała tak, aby wycisnąć wszelkie zło, które we mnie siedziało. Wchodziła do życia z buciorami, ciężkimi i ubłoconymi, a ja nie dość, że ją do siebie wpuszczałam, to jeszcze czyściłam jej te brudne buty.
Urwałam na moment. Poczułam się tak żałośnie. Tyle lat na karku, do śmierci bliżej, niż do młodości, a łzy leciały tak rzewnie, jakbym się bała, coby mi ta młodość za szybko nie uciekła. Jak ta nastolatka, którą byłam, nastolatka, która każdego dnia spoglądała w lustro i każdego też dnia coraz mniej samej siebie w swoich oczach dostrzegała, nastolatka, która trzymała jedzenie w starym pudełku po butach – wszelkie batoniki, cukierki, oranżady. Chciałam uciec do łazienki. Schować się w niej, przycupnąć na podłodze tak, jak kiedyś. Spojrzeć swoim problemom prosto w twarz, która znana mnie była lepiej, niż własna.
— Chciała wycisnąć ze mnie smutek. Była dla mnie dobra, proszę pana. Naprawdę.
Pokręcił głową. Współczuł. Widziałam. To współczucie aż z niego wypływało.
— Mam w sobie smutek, który nie może we mnie wytrzymać, całkiem ściśnięty granicami ciała. Ale nie potrafi też ze mnie wyjść. I ona nie może go ze sobą zabrać, gdy wychodzi...
Mężczyzna zacisnął usta w wąską linię. Mnie może i też w takiej sytuacji brakowałoby słów.
— Lata mijają, a ona wciąż – raz pomaga, raz krytykuje. Wciąż prowadzi mnie drogami, których nie znam. Zabiera mnie do otchłani umysłu, których sama nie odkryłam. Pokazuje mi każdą mą najdrobniejszą wadę, a zaletę – cóż. O zaletach zapomina. Albo po prostu ich nie ma. Nie wiem.
Znów zboczyłam wzrokiem na podłogę obok krzesła pana B. Ach, ona – ta sama – siedziała i wpatrywała się we mnie wyblakłym z uczuć spojrzeniem. Przeszły mnie ciarki. Cała drżałam, nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie – i serce całe, i dusza cała, i każda emocja, i myśl. Fotel zdawał się pode mną zapadać jeszcze bardziej, niż uprzednio. I ja zdawałam się w sobie zapadać jeszcze bardziej, niż uprzednio. Rozejrzałam się ponownie po pokoju, ale tym razem wszystko wydawało się przeraźliwie obce. I nawet ta dziura, którą miałam pod łokciem i z której wystawała wata, jak zawsze. Ale po chwili znów zatrzymałam wzrok na niej, pani B. Ta dziwna zależność, która wytworzyła się między nami, zawsze ostatecznie sprawiała, że skupiałam się na niej. I tylko na niej.
Uśmiechnęła się do mnie. Uśmiech ten obrócił moje wnętrze w pył.
— Bulimia — wydusiłam z siebie. — Piękne imię, czyż nie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro