Prolog
– Nareszcie Ojczyzna! – krzyknął Gared z uśmiechem na ustach.
– Nie ciesz się tak, przed nami jeszcze szmat drogi– stwierdził zmartwiony Jorvar.
– Czyżbyś nie cieszył się z powrotu do domu?– dopytywał, wzruszając ramionami.
Jorvar nie dał mu się sprowokować. Był mężczyzną w sile wieku, skończył pięćdziesiąt lat i doskonale rozumiał powagę sytuacji, w której się znaleźli.
– Nie w tych okolicznościach, może gdybyśmy nie wracali z takimi wieściami.– westchnął Jorvar, patrząc spod błękitnego kaptura na ogromną rzekę Tisaren. Na horyzoncie malował się już zachód słońca.– Kierując się nadal Traktem Północnym, powinniśmy niedługo ujrzeć Fillisin.
– Ah, Fillisin, w końcu nasze miasto. Wolę tę zapyziałą dziurę u siebie niż te wielkie zamczyska w Lusatii.– skomentował Gared.
Jorvar po latach spędzonych na lusatryjskim dworze w charakterze ambasadora spotkał się z wieloma dyplomatami z ojczyzny. Gared zdecydowanie nie należał do najbystrzejszych, a prestiżowy urząd zawdzięczał prawdopodobnie tylko rodzinnym koneksjom.
Po około dwudziestominutowej jeździe galopem urzędnicy dostrzegli światła Fillisin leżącego po drugiej stronie rzeki. Aby dotrzeć do miasteczka, musieli przeprawić się łodzią, ponieważ nie zachował się tu żaden most.
– Patrz! Avelorn! W końcu w domu! Nie mogę doczekać się, aż dotrzemy do Egersund. Po blisko roku w Lusatii, w końcu zobaczę się z rodziną!– wykrzykiwał rozradowany Gared.
– Zamknij się i szukaj łódki. Najpierw musimy przepłynąć. Gubernator z Fillisin obiecał ukryć ją dla nas w małej grocie.
– Grocie? Takiej jak ta?– powiedział, wskazując palcem przed siebie. Podjechał do niej i krzyknął.– Jest łódź!
Mężczyźni zeszli ze swoich koni i załadowali cały swój ekwipunek na łódkę. Z jednej z toreb wysypały się dziesiątki kartek. Gared zajął się upychaniem dokumentów z powrotem do środka. Natomiast Jorvar przez chwilę patrzył w oczy swojej klaczy Abeli i mocno się do niej przytulił. Gniada klacz o ponad przeciętnej sile już lata temu została jego kompanką. Był do niej bardzo przywiązany i dużo bólu sprawiło mu to pożegnanie, jednak wiedział, że nie ma czasu na przetransportowanie konia przez rzekę. Gwałtownie odwrócił się do niej plecami, a po jego policzku spłynęła łza.
– Ruszajmy– powiedział lekko załamanym głosem Jorvar.
– Nie musisz mi dwa razy powtarzać, z przyjemnością wrócę do domu.
Urzędnicy wiosłując, próbowali przeciwstawić się potężnemu nurtowi rzeki, niestety bezskutecznie. W pewnym momencie łódź wywróciła się, a mężczyźni znaleźli się pod wodą. Jorvar wynurzył się, biorąc głęboki oddech. Chłód wody przyprawił go o dreszcze. Rozglądał się, ale nigdzie nie mógł dojrzeć Gareda. Rwący nurt musiał porwać go ze sobą. Mężczyzna bez namysłu zaczął płynąć przed siebie, aż w końcu zdołał chwycić się gałęzi rosnącej nisko nad rzeką. Wycieńczony wdrapał się na nią, uwalniając się ze zdradliwego nurtu.
Urzędnik przedzierał się przez gęsto rosnące nad rzeką krzaki jagód, które bezlitośnie wbijały kolce w jego ciało. Nie myślał wcale o bólu, pod wpływem adrenaliny szedł przed siebie. Ostatkiem sił wydostał się z zarośli i upadł na twardy piach. Była to polna droga, prowadzącą z miasta do pobliskiego lasu, w którym odbywały się polowania. Jorvar wiedział, że właśnie cudem uniknął śmierci, a Gared, nawet jeśli przeżył, musi poradzić sobie sam. Nie mógł się zatrzymać. Wiedział, że tylko on może doręczyć niecierpiące zwłoki informacje.
Wycieńczony szedł drogą przed siebie. Migające światełka Fillisin stawały się coraz większe. Jorvar wpadł w amok. Bez namysłu biegł przed siebie. Spokojne życie miasteczka zdezorientowało go i przytłoczyło. Cały mokry i zakrwawiony przedzierał się przez tłum, nie wiedząc gdzie właściwie podążać.
Zajęci codziennymi sprawami mieszkańcy nie zwracali na niego uwagi. Mężczyzna trafił w końcu na plac, przy którym dostrzegł małą rezydencję gubernatora miasta. Nie miał już siły, aby iść, upadł na jej schodach. Nie był w stanie się czołgać. Leżał w bezruchu, patrząc na drzwi, niezdolny, by wydobyć z siebie głos.
Drzwi rezydencji nagle otworzyły się z impetem. Była to żona gubernatora, która wraz ze swoją siostrą bliźniaczką wychodziły jak co tydzień do karczmy. Ubrane były przesadnie elegancko jak na taką okazję. Bardzo starały się pokazywać swoją przynależność do wyższych sfer, w końcu były starszymi siostrami samej królowej.
Helga miała na sobie bawełnianą różową suknię i czapkę z pawim piórem, natomiast Brunhilda postawiła na suknię w kolorze soczystej lusatryjskiej zieleni i czekoladową, kaszmirową chustę. Obydwie kobiety odpowiedziały krzykiem na widok poturbowanego nieznajomego.
– O mój Boże, Helgo, dlaczego każdy pijak wybiera na swoją agonię wasze schody!
– Jaki pijak Brunhildo?! Czy ty widzisz jego płaszcz?! Przecież to jest królewski urzędnik! Na pewno jakiś bandyta go napadł! Zawołaj służbę! Na Bogów, co za wstyd! – słysząc to, Brunhilda od razu wbiegła do rezydencji, skąd niósł się echem jej krzyk i stukot obcasów.– Urzędnik napadnięty na moich schodach! Król nam tego nie daruje!– Zawodziła pod nosem Helga.
– Niech go Dziewięciu Bogów ma w opiece.– powiedziała Brunhilda prowadząc służbę i samego gubernatora Meliara.
– Przesuńcie się kobiety i dajcie nam go wnieść do środka! To na pewno jeden z dyplomatów, którzy chcieli przeprawić się przez Tisaren– wrzasnął nerwowo gubernator i wraz z lokajem podniósł mężczyznę.
Gubernator Meliar, chociaż był nieco młodszy od Jorvara, już kilka lat temu całkowicie osiwiał. Mężczyzna bardzo starannie traktował swoje obowiązki. Pod jego zarządem Fillisin rozrosło się z małej wsi do całkiem ludnego jak na Avelorn miasteczka. Stało się stolicą nowo utworzonej Marchii Zachodniej, której margrabią został Meliar. Mężczyzna wolał jednak z przyzwyczajenia tytułować się gubernatorem.
Urzędnika położono w głównej sypialni na parterze budynku, a kobiety zaczęły własnoręcznie opatrywać jego cieknące rany, w których wciąż znajdowały się powbijane kolce.
– Matko jedyna, gdzie ten biedak się szwędał!– odezwała się Helga, z zaniepokojeniem wyciągając kolejny zagięty kolec z jego uda. Jorvar powoli odzyskiwał przytomność.
– Muszę... wysłać... list...– rzekł cicho.
– Może powiesz nam, co się stało? Ktoś cię napadł? Gdzie jest ten drugi dyplomata?– wypytywał nieco zirytowany Meliar. Jego złość powodowana była obawą, że sam ambasador mógł zostać napadnięty w jego mieście. Gdyby okazało się to prawdą, stałby się pośmiewiskiem jako nieudolny rządca, nieumiejący zapewnić bezpieczeństwa własnym gościom.
– Najważniejszy jest list, który musicie wysłać do króla...
Jorvar powoli i starannie dyktował gubernatorowi wydarzenia z Lusatii. Meliar i bliźniaczki z zaniepokojeniem wysłuchiwali wieści, które przyniósł ambasador. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że informacje, które doniesie królowi niewinny goniec, mogą pozbawić go głowy, jednak oni stracą swoje, jeśli ich nie przekażą.
Po policzku Helgi spłynęła łza. Myślała, przez co będzie musiała przejść biedna Fannlaug, która zawsze pozostawała w jej oczach nieporadną młodszą siostrzyczką. Nie mogła uwierzyć, ile nieszczęść spadło ostatnio na jej rodzinę.
Brunhilda dopiero niedawno otrząsnęła się po śmierci swojego męża, po której zamieszkała u Helgi w Fillisin. Była osobą bardzo zamkniętą w sobie, a swoje emocje pokazywała tylko przed siostrą. Najczęściej wszystko zdradzały jej oczy, które w tamtym momencie przepełnione były troską.
Chociaż Helga i Brunhilda były bliźniaczkami, a ich osobowości na pozór wydawały się bardzo różne, jednak obydwie łączyła ogromna miłość do rodziny. Nie mogły pozwolić, by ich siostrze cokolwiek się stało. W Avelornie nie było już dla nich bezpiecznie.
Helga energicznie chwyciła kartkę papieru i zaczęła coś notować.
– Meliarze, Fannlaug musi dostać tę wiadomość. Niech wie, że może na nas liczyć. Ona i Elvar są w niebezpieczeństwie. Nie pozwolę, żeby ten szaleniec się na nich wyżywał. Proszę cię, dopilnuj, by otrzymała ten list na osobności.– powiedziała Helga. Kobieta spoglądała szklistymi oczami na męża spod swojej jasnej, gęstej grzywki.– Błagam cię, nie daruję sobie, jeżeli coś im się stanie.
Meliar podszedł do swojej żony i przytulił ją mocno.
– Zrobię co będę w stanie, ale to ty musisz być świadoma, że jeżeli coś się nie uda i list wpadnie w niepowołane ręce. Narażasz nas wszystkich. To twoja decyzja.
– Nie pozwolę, żeby coś im się stało...
***
Goniec pędził na północ bez wytchnienia. Młodzieniec pierwszy raz dostał w swoje ręce list o tak ważnym statusie. Wiedział, że spotkał go ten zaszczyt tylko i wyłącznie dlatego, że wszyscy inni gońcy byli już zajęci. Przed sobą miał tydzień jazdy galopem, ale ambitny mężczyzna wiedział, że jest w stanie doręczyć list szybciej.
Jechał właściwie cały dzień, a praktycznie opuszczał już rodzimą Marchię Zachodnią i wjeżdżał do Dolin Vardheim.
Lasy zamieniały się w pola, na których uprawiano praktycznie każdy rodzaj zbóż i warzyw możliwych do wyhodowania w tutejszym klimacie. Stolicą Dolin było miasto Vardheim, które stanowiło najludniejsze miasto Avelornu. Licznymi rzekami spławiano stąd zboża w prawie każdy zamieszkały obszar tego północnego królestwa.
Goniec był oszołomiony, pierwszy raz wjeżdżał na brukowaną drogę. Nigdy nie miał okazji jechać traktem królewskim. Jego zadania polegały głównie na przekazywaniu wiadomości z Fillisin do innych miasteczek i wsi położonych w Marchii Zachodniej. Aż dotąd jeszcze nigdy nie opuścił swojej prowincji.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Piękne pagórkowate krajobrazy zdominowane przez uprawy były prawdziwą ucztą dla oczu. Kłosy zbóż rozświetlone złotymi promieniami, niskie kamienne murki oddzielające uprawy. Przydrożne domki wybarwione na różne kolory, tak bardzo różniły się od szarych domostw z Fillisin. Powracający z pracy na polu ludzie rozchodzili się po karczmach. Mężczyzna nigdy nie widział tak idealnej wsi, jak Brumunddal.
Wesoła gadanina unosiła się w powietrzu i stwarzała wrażenie, że nic nie jest w stanie popsuć tym ludziom humoru. Młodzieniec był zdumiony, jak bardzo różni się życie tuż za granicą jego prowincji, gdzie szczęśliwych ludzi można policzyć na palcach jednej dłoni. Prawdopodobnie zaliczą się do nich tylko rządcy miast i możnowładcy.
Goniec wiedział, że jego koń nie da rady dłużej jechać. Musiał zatrzymać się w pobliskiej karczmie, aby chociaż go nakarmić. Nie wiedział, że jest obserwowany.
Podjechał do drewnianego budynku. Karczma jako jedyna w wiosce, nie różniła się od tych znajdujących się w Marchii Zachodniej. Przy prostokątnym budynku wykonanym z dębowych desek rosło kilka dosyć sporych lip. Karczma musiała stać tu wyjątkowo długo. Niektóre ściany były już wielokrotnie łatane, może to właśnie to sprawiało, że wydawała się przytulna. Ze ściany wystawał szyld „Lipowy dom".
Goniec przywiązał konia w przeznaczonym do tego miejscu. Przechodzący obok niego ludzie kątem oka spoglądali na charakterystyczne spinki i płaszcz, które jednoznacznie informowały o zawodzie gońca. Ciekawskie spojrzenia nie były dla mężczyzny niczym nowym, nie zwracał nie nie zbyt dużej uwagi.
Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Co taki przystojny chłopak robi w takiej dziurze? Gdybym to ja cię zatrudniała, wysyłałbym listy do samej siebie.– odezwała się brązowooka chłopka.– Jestem Annis. Może znajdziesz czas, by się czegoś ze mną napić? Nie ma to, jak doskonałe towarzystwo.
– Bardzo mi schlebiasz, ale naprawdę się spieszę...– rzekł goniec, nieco przytłoczony urodą dziewczyny. Nigdy nie widział tak pięknej kobiety. Długie brązowe włosy i pełne czerwone usta od zawsze przyciągały go niczym magnes. Sam nie mógł uwierzyć, czemu jej odmówił.
– Zdradź mi, chociaż jak cię zwą. Moje serce byłoby pełne żalu, gdybym nie poznała, choć twego imienia.
– Teos, tak się nazywam.
– Jak bohater z Legendy o Białym Trollu! Rodzice wiedzieli, że w przyszłości będziesz kimś ważnym – rzekła rozanielona.
– Jestem tylko gońcem.– odpowiedział, podając koniu paszę. Czuł się nieco nieswojo w towarzystwie dziewczyny. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie zwróciła na niego uwagi, a tym bardziej tak piękna, jak Annis.– Nie mogę, naprawdę bardzo się spieszę, ale w drodze powrotnej z przyjemnością czegoś się z tobą napiję.
– Szkoda, ale nalegam, żebyś i tak ze mną poszedł. Te bandziory z tyłu, obserwują cię już od pewnego czasu. Wyglądasz na spiętego, na pewno przewozisz coś bardzo cennego. Oni tylko czekają na takich jak ty.
– To tylko list, nie wiem, co w nim jest, ale jest nadany do stolicy.– odpowiedział, pokazując charakterystyczny wąski pojemniczek na listy.
– Naprawdę? To tylko list...– było czuć, że kobieta robi się zła.
– Co się stało?
– Zapomnij o piciu.– powiedziała i podeszła do mężczyzn, przed którymi przed chwilą ostrzegała.– To list. Nawet nie jest przewożony w niczym cennym. Szkoda, bo łatwo byłoby obłowić tego młodziaka.– zaśmiała się wraz z całym towarzystwem bandziorów.
Zaskoczony mężczyzna po krótkiej chwili niedowierzania niezwłocznie ruszył w dalszą drogę traktem. Mylił się, nie ma miejsc idealnych. Niestety złudzenie prysło szybciej, niż był na to gotowy.
*
Teos pędził przez doliny, rozpamiętując wydarzenia dzisiejszego dnia. Nocną cisze zakłócały tylko uderzenia kopyt o kamienną drogę. W oddali widać już było migoczące baszty Vardheim i cień gór.
Młody mężczyzna nie mógł znieść myśli, że nie zobaczy już pięknej nieznajomej, która zdążyła hipnotyzować go spojrzeniem. Myśl o niej przyprawiała go o szybsze bicie serca. W głębi serca łudził się, że chociaż trochę go polubiła.
Pomimo tego, że listy na ogół nie są zbyt cenne, każdy goniec otrzymuje co nieco pieniędzy na wyżywienie się, które mogłyby stanowić całkiem niezły łup. Patrząc na to, w jak długą podróż wyruszył, wolał wmawiać sobie, że podstępna chłopka wolała oszczędzić mu nieprzyjemności i zostawić go w spokoju.
Dzisiejszej nocy księżyc świecił bardzo wyraziście, świat stał się jakby przejrzystszy. Kołyszące się na lekkim wietrze drzewa zdawały się niemal tańczyć w ciepłych podmuchach lata. Na niebie wisiało tylko kilka chmur, które wydawały się zawieszone na zawsze. Szare mury miasta zbliżały się nieubłaganie.
Teos, wielokrotnie wyobrażał sobie Vardheim, słynące z potężnych murów i masywnych baszt, leżące u podnóży Gór Wietrznych. Ludzie przybywający z północy do Fillisin opisywali je jako miasto, które na każdym kroku wyprzedzało stolicę królestwa.
Jednak długość i wielkość murów przeszła jego oczekiwania. Były tak wysokie, że nie było widać znajdujących się za nimi domów. Nad murami roztaczała się tylko aura stworzonego przez uliczne latarnie światła.
Teos zdecydował, chociaż był już wykończony praktycznie nieprzerwaną przez dwie doby jazdą, że nie wjedzie do miasta, które oszołomiło go swoją wielkością. Zatrzyma się w najbliższej gospodzie za miastem. Zostało mu kilka dni drogi do stolicy, które miał zamiar spędzić w samotności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro