Rozdział 4
[poprawione; 21.01.2018]
***
- Rewolucja zakończyła się zamachem stanu Napoleona. I gotowe... Szybko poszło. - Elvis kończył pisać na klawiaturze komputera ostatnie zdania do prezentacji. Moment później zapisał całość i sprowadził wszystko na plik, który przesłał ostatecznie do pendrive'a.
- Jestem wykończona - oznajmiłam, opierając głowę na biurku i ciężko wzdychając.
Podczas pracy, poznawaliśmy się coraz lepiej, powoli porzucając barierę niepewności i spięcia. Elvis okazał się być duszą towarzystwa, uwielbiał szkicować obrazy natury i kochał chałwę. Ostatnie spowodowało grymas na mojej twarzy, co z kolei wywołało salwy śmiechu u bruneta. Interesował się historią, geografią i informatyką, co nie uszło mojej uwadze, kiedy to ja unikałam tych przedmiotów jak ognia.
Mimo wielu przeciwieństw, mieliśmy też cechy wspólne - ulubiony typ muzyki, podobne poglądy na świat i perspektywę tego, gdzie będziemy po ukończeniu szkoły. Oboje chcieliśmy stać się kimś wielkim, by zrobić coś, co przemieni ludzkość, czy uczyni świat lepszym. Omijałam fakt, że moja przyszłość jest bardzo niepewna, a sławę chcąc nie chcąc już pewną posiadałam.
On nie poznawał mnie jako tej hormonalnie chorej dziewczyny, która ponoć mogła zabić, bo zdarzały się i takie artykuły. Nie byłam z góry obdarzana krytycznym spojrzeniem i niechęcią. Elvis poznał mnie jako kogoś, kto był typem nieco wycofanej osoby, która lubiła rysować od czasu do czasu na okładkach szkolnych książek i nie cierpiała chałwy.
- Zagramy w Pięć pytań? - zapytał nagle, a ja leniwie podniosłam głowę.
Opierał się pięścią o skroń, wyczekując mojej odpowiedzi. Na twarzy błąkał mu się jego przyjemny, nieco tajemniczy uśmiech. Niesforne włosy opadały mu na knykcie, dawno porzucając układ, jaki utrzymywał wcześniej żel. W oczach błyskały mu iskierki ekscytacji i wciąż tego samego - wyzwania.
- Czemu nie? - Wzruszyłam ramionami i posłałam mu leniwy uśmiech, odchylając się na oparciu fotela. - Zaczynaj.
Chłopak przybrał zamyślony wyraz twarzy, wpatrując się w sufit. Po chwili zaczęłam się obawiać nadchodzącego pytania, wyczekując go w napięciu. Patrzyłam na niego, czując coś nowego i starego równocześnie, majaczącego na horyzoncie. Nie myślałam nad tym wcześniej, ale to dopiero teraz wkradło mi się do umysłu:
Elvis był przystojny.
Nie niczym model z katalogu, ale w sam raz - pozostawiając naturalność.
- Ulubiony kolor? - zapytał, na co ja przewróciłam oczami, wewnętrznie wzdychając z ulgą.
- Naprawdę? To jest jedno z pięciu pytań, jakie będziesz mógł zadać mi w najbliższym czasie? - odpowiedziałam pytaniem.
Tylko wzruszył ramionami.
- To bardzo istotne pytanie, wbrew pozorom. Kolor to podstawa długotrwałej znajomości. Bo inaczej skąd bym wiedział, jakie chcesz kwiatki na grobie? - powiedział to z taką powagą, że aż wybuchnęłam głośnym śmiechem, mimo że nikogo innego nie rozśmieszyłby taki żart. On jedynie posłał mi pytające spojrzenie i brew w górze, choć jego uniesione kąciki ust zdradzały zaplanowany komizm słowny.
Zaskoczyłam nawet samą siebie. Potrafiłam się zaśmiać.
- Żółte - odpowiedziałam, wycierając łzy pod oczami i powoli się uspokajając. - Twój ulubiony kolor?
- Czarny. - Tym razem jego powaga i nonszalancja były bardziej przekonujące. Wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt, zaczął spokojnie wyjaśniać swój wybór. - Ten kolor, to w rzeczywistości wszystkie kolory wymieszane w jeden. Nawet te ciepłe i żywe. Ludzie widzą w nim śmierć i wszystko, co pesymistyczne. Fajnie jest być świadomym, że nawet w smutku można dostrzec dobre strony.
Po jego słowach, dosłownie wryło mnie w fotel. Otworzyły mi oczy na coś, o czego ujrzeniu nawet nie myślałam. Brzmiały tak prosto i oczywiście, że nie w sposób było im zaprzeczyć. Nie wiedziałam tylko, kiedy te ciepłe barwy pojawiały się podczas tych czarnych dni. Nie zwracałam na to uwagi. Gdy przemawiał przeze mnie smutek, nie patrzyłam na plusy sytuacji, nic nie widziałam poza szarą plamą zlewającą się w nieszczęście. Elvis zatrząsł moimi - zdawało by się - niezniszczalnymi fundamentami, z pewnością nie zdając sobie z tego sprawy.
- Nie wiem, co powiedzieć... - Zamrugałam parę razy, wciąż buforując dane w mojej głowie.
I nagle, zupełnie tego nie przewidując, przerwał mi jego śmiech. Wypełniający całe pomieszczenie tak niespodziewanie, że aż podskoczyłam na miejscu. Kiedy się śmiał, zamykał oczy i szczerzył się od ucha do ucha. Teraz zobaczyłam, że miał aparat ortodontyczny z błękitnymi gumkami. Musiałam przyznać, dodawał mu uroku. Jednak mogłabym dać uciąć sobie rękę, że pokazywał go w ten sposób tylko raz na jakiś czas.
A szkoda.
- Przepraszam, ale miałaś taką minę, jakbym normalnie odmienił ci życie! - Przyłożył dłoń do klatki i wyrównywał oddech, widocznie powstrzymując się od ponownego zaśmiania.
Pomyślałam:
Być może tak właśnie jest.
- A ty? - Ponownie przerwał chwilową ciszę.
- A ja co?
- Dlaczego żółty?
Odpowiedź na to pytanie miałam od zawsze.
- Jest neutralny. Jest jakby granicą między ciepłymi, a zimnymi barwami, rozumiesz?
Ten oparł się łokciami o kolana i spojrzał na mnie z powagą.
- Nie.
I po tym nasze śmiechy ogarnęły chyba całe mieszkanie.
Bo takie były soboty.
Jeden, wielki normalny czas.
Po godzinie oboje leżeliśmy na okrągłym, bordowym dywanie na środku pokoju Elvisa i patrzyliśmy na biały sufit jak na niebo z gwiazdami, co samo w sobie było, co najmniej, komiczne. Dobry, nieco nostalgiczny humor trzymał się nas zawzięcie, zostawiając po sobie uśmiechy nieschodzące z naszych twarzy.
- Wiesz co? - powiedziałam po pewnym czasie, spoglądając na niego kątem oka. - Będę na ciebie mówić Vis. Elvis za bardzo kojarzy mi się z Presleyem, a musisz być choć trochę oryginalny.
Obrócił głowę w moją stronę i popatrzył na mnie ze zmrużonymi złowrogo powiekami, ale i lekkim uśmiechem.
- A ja będę na ciebie mówić Tia. Ty już nie musisz być oryginalna - powiedział, na co dostał ode głośne, oczywiście przesadzone prychnięcie.
Po tym wróciliśmy do oglądania naszego nieba oraz rozmów o wszystkim i o niczym.
Nawet nie wiem kiedy minęło pięć godzin, a na zewnątrz wszystko spowił mrok. Patrząc tak na okno westchnęłam, bo wiedziałam, że powinnam już wracać i nie narzucać się dłużej Visowi. Do tego nie lubiłam zamartwiać mojego jedynego rodzica, jeżeli nic się ze mną nie działo.
- Co jest? - Usłyszałam po paru sekundach.
Podniosłam się mozolnie z ziemi i otrzepałam z kurzu.
- Będę wracać. Już dość późno - wskazałam na okno, a ten również wstał, sam patrząc przez szybę i skinąwszy głową, odprowadził mnie na dół.
I nagle niepokój zakradł się do mojego serca, ponieważ uświadomiłam sobie, że jutro miałam podzielać ze wszystkimi każdą emocję, pomagać im we wszystkim, wybaczać każdy błąd i myśleć tylko o ich dobru. Liczyłam na to, że moje nerwy nie będą nadwyrężone przed poniedziałkiem.
Kończyłam wiązać sznurówki swoich butów, a kiedy miałam sięgnąć po płaszcz, Vis wyręczył mnie i sam mi go założył. Cicho podziękowałam, czując niezręczność wypełniającą nagle całą przestrzeń wokół. Już chwytałam za klamkę od drzwi, ale kolejna rzecz musiała mnie zatrzymać w półkroku.
- Widzimy się w poniedziałek? - zapytał Vis, co spowodowało, że moje zaniepokojenie dziesięciokrotnie wzrosło.
Spojrzałam na niego, próbując zamaskować wewnętrzne przerażenie. Na jego twarzy widniał kamienny spokój, a w oczach widziałam coś, czego za nic w świecie się nie spodziewałam. Nadzieja.
W głowie zabrzmiały mi jego wcześniejsze słowa. Zawsze unikałam wszystkich w poniedziałki za wszelką cenę. Siedziałam w domu, izolując się od całego świata, pozwalając sobie na wiarę w to, że to tylko zły sen.
Ale może nadszedł czas, żeby znaleźć ciepły kolor w swojej czerni?
- Tak - odpowiedziałam i oddałam mu uśmiech, następnie opuszczając posiadłość Hansonów i mentalnie przygotowując się na najgorsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro