Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 21

Kilka godzin po rozmowie z mamą postanowiłam się spotkać z osobą, dzięki której lub przez którą jeszcze żyję. 

Ubrana w czarną bluzkę z długim rękawem, takiego samego koloru rurki i narzucony na to płaszcz przeciwdeszczowy wyszłam z domu, spotykając się z zarówno ciepłym powiewem wiatru jak i oberwaniem chmury.

Dalej czułam się słabo, ale przywykałam do tego z każdym szybkim krokiem.

Po pięciu minutach stałam pod skromnym domkiem, widocznie mało zadbanym. Doczłapałam się do drzwi i zapukałam szybko, ale cicho. Te, po niecałych dziesięciu sekundach uchyliły się, a za nimi zobaczyłam niskiego, starszego pana.

- Słucham? - zapytał oschle, przez co zwątpiłam w słuszność mojej wizyty.

- Dzień dobry. Mogłabym zająć panu mniej niż dziesięć minut? - Nie miałam ochoty stać tak w progu, więc liczyłam na szybką odpowiedź.

Pan Charleston, bo z pewnością był to on, patrzył na mnie niepewnie, ale w końcu bez słowa otworzył szerzej drzwi, robiąc mi przejście.

- Dziękuję - powiedziałam z nieśmiałym uśmiechem, kiedy oboje byliśmy w środku.

Po zdjęciu mokrych ubrań podążyłam na mężczyzną do wnętrza domu.

Kiedy zasiadł na małej sofie, wskazał mi fotel na przeciwko, który bez wahania zajęłam.

- Mam na imię Tiara i przychodzę do pana z podziękowaniami za uratowanie mi życia.

Na te słowa po twarzy starca przebiega coś w rodzaju zaniepokojenia, które od razu dobrze zamaskował. 

- Pańska krew jest w moim krwioobiegu, a ja nie wiem, dlaczego dopiero teraz do pana przyszłam.

Bo jestem egoistką, pomyślałam.

- Dlaczego nie jesteś ino sobą?

Jego spokojne pytanie wprawiło mnie w osłupienie.

- Jestem sobą. - Czułam, że to kłamstwo, ale chciałam wiedzieć, o co mu chodziło.

Ten z dezaprobatą pokręcił głową.

- Widać bez problemu, żeś jest niechętna do rozmów, dziecino. Na radosną też ino nie wyglądasz. Życia w tobie mało. - Zaśmiał się, co było miłą odmianą.

Podrapałam się po karku i zaśmiałam się sztywno. Nie czułam się komfortowo wśród obcych.

- Proszę pana...

- Mów mi Hower, Tiaro. Kiedy zwiesz mnie ,,pan", czuję się staro - powiedział, a ja zastanawiałam się, gdzie podział się ten oschły człowiek z paru minut temu.

- No więc Hower, problem w tym, że... - Nie chciałam mówić o chorobie. - Ja, jako ja, nie mam charakteru. W sensie... Nie wiem, kim tak naprawdę jestem. - Gubiłam się w swoich słowach, bo sama próbowałam do czegoś dojść. Do czegokolwiek. Gestykulacja rąk nic nie dała, więc schowałam w nich głowę i głośno westchnęłam. - To nie ma sensu, wiem.

- To ma przecie sens, nawet większy, niż myślisz.

Spojrzałam na zielone oczy starca i jakoś poczułam się swobodniej. Lubiłam jego starodawny sposób wypowiadania się. To była nowość w moim życiu. 

- Wielu nie wie, kim jest. Życie daje nam wiele niespodziewanych wydarzeń i wyborów z nimi związanych, by nam na to odpowiedzieć.

~°~

- Uważaj, Moody!

Podniosłam szybko głowę i w samą porę ominęłam rozpędzone dziecko mknące wąskim chodnikiem.

- Moody? Poważnie? - zapytałam ze śmiechem Dustina, a ten niewinnie wzruszył ramionami, po czym sam zachichotał.

Powoli się ściemniało, a ostatnie promienie słońca przebijały się przez korony drzew, tworząc jasne pasy na betonie. Przechodząc koło parku, zauważyłam jasne końcówki na jakiejś głowie, a ja już wiedziałam, że to Dustin. W tym momencie robiliśmy już czwartą rundę wokół terenu.

- Według mnie pasuje ci ta ksywka.

Nieco pochmurniałam, co nie umknęło uwadze towarzysza.

- Znaczy w pozytywnym sensie! Nie lubię tej pierwszej. Ta, dla odmiany, jest przyjazna.

Zgadzałam się z nim w stu procentach. Lepsza Moody, niż Szajbuska.

- Ok, niech ci będzie.

Uśmiech na jego twarzy był nieco przerażający. Zaczęłam się śmiać jak opętana. Prawie miałam wytknąć sama sobie, że taka prawda, ale bylam w zbyt dobrym nastroju.

- Co? Czemu się śmiejesz? - Zmarszczył brwi.

- Zrobiłeś minę pedofila. Chcesz więcej powodów? - Starłam wilgoć spod oczu, a Dustin stanął w miejscu i założył ręce na klatkę, udając obrażone dziecko.

Nawet nie wie, jak wiele dla mnie znaczy. Gdybym miała mieć brata, musiałby nim być ktoś taki jak on.

- Śmiej się śmiej, Moody. Zobaczymy, czy będzie ci do śmiechu, kiedy... - przerwał nagle, szeroko otwierając oczy.

Uśmiech mi zmalał, a jego całkowicie się ulotnił.

- Kiedy co? - spytałam i zabrałam nieokiełznane kosmyki włosów z twarzy.

Widziałam w jego oczach ból, co zlikwidowało i mój uśmiech.

Westchnął ciężko, spuszczając głowę. Potarł dłońmi swoje oczy i widocznie zwlekał z odpowiedzią.

Nie pospieszałam go, bo może nie chciałam tego usłyszeć.

- Niedługo się wyprowadzam. Daleko.

To chyba były jakieś żarty.

- Nie... - Kręciłam energicznie głową, po czym wtuliłam się w zaskoczonego tym przyjaciela. Ten również położył na mnie ręce, pocieszająco głaszcząc po plecach. - Nie rób mi tego, proszę, Dustin...

Czułam jak jego klatka unosi się wysoko i opada ciężko tuż przy moim policzku. Wszystko się sypało. Cóż za zaskoczenie.

- Jadę za mniej niż miesiąc. Ojciec dostał jakąś lepszą pracę kilkaset... Kilkaset kilometrów stąd i...

Głos mu się załamał, a ja nie byłam w stanie wydusić z siebie nic więcej. Ogromna gula w przełyku i łzy w oczach były oznaką moich uczuć. Ich fatalnego stanu.

- Jesteś dorosły... Możesz sam tu mieszkać... - mówiłam, walcząc ze łzami.

Pomyślałam: Czemu teraz, losie? Za mało mamy cierpienia w tym głupim życiu?

- Moja matka choruje, mówiłem ci. Muszę z nimi jechać. Potrzebują mnie.

Odsunęłam się od niego, przecierając powieki.

- Rozumiem, Dustin. Muszę się z tym oswoić.

Nie powiedziałam na głos jedynie tego, że ja też go potrzebuję. Nie miałam prawa zatrzymać go tak błahym powodem.

Traciłam przyjaciela, brata. Musiałam dać mu odejść bez przeszkód. Bez żalu.

~°~


Powoli zmierzałam do domu z tysiącem myśli i uczuć. To nie była sobota. To było jak połączenie wtorku, środy i piątku.

Chłodny już wiatr obijał się o moje ciało nieprzyjemnie, przyprawiając o ciarki. Kroki stawiałam jakby bez swojego udziału. Wszystko we mnie krążyło wokół jednego:

Wyprowadzam. Wyprowadzam.
Wyprowadzam. Wyprowadzam. Wyprowadzam. Wyprowadzam.

To jedno słowo gryzło moje serce boleśnie i dotkliwie. Miało go tu nie być w przeciągu miesiąca. Gdybym nie troszczyła się o nic innego, kazałabym mu zostać pod jakąś wymyślną groźbą. Ale musiałam dbać o niego i jego potrzeby. Musi pomóc rodzinie, a ja nie mogłam w to ingerować. Jedyne, co musiałam zrobić, to to zaakceptować.

Szkoda, że to cholernie trudne.

Gdy byłam już u drzwi mojego domu, poczułam, że coś jest nie tak. Szósty zmysł. Zarówno dobry jak i zły objaw choroby.

Wahałam się, ale ostatecznie stwierdziłam, że to mój dom, więc czemu mam bać się do niego wejść? Bo mam jakieś chore przeczucia?

Weszłam do środka i zdjęłam płaszcz oraz buty.

- Mamo! Już jestem! - poinformowałam przez krzyk.

Odpowiedziała mi cisza, więc poszłam zaniepokojona do salonu.

Gdy tylko mój wzrok spoczął na kanapie i na osobach ją zajmujących, zamarłam.

Jak gdyby nigdy nic siedziała tam matka z człowiekiem, którego nie widziałam na oczy przez ostatnie jedenaście lat.

🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟

1090 słów.

Prooooszę, powiedzcie, co myślicie! :(

Dzięki za mega odbiór. See ya!

~ May Forgotten💋

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro