Rozdział 29
Tykanie zegara było jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu. Miałam déjà vu, jakby kiedyś to się zdarzyło. W końcu przypomniałam sobie środę. Każda, spędzona w izolatce, wypełniona była tylko tym dźwiękiem. Przeszły mnie ciarki na samo wspomnienie. Na sam powrót do tego, co złe.
- Trochę minęło od naszego spotkania, nie sądzisz?
Barry Clintid pewnie opierał się łokciami o biurko, które nas dzieliło. Okazało się, że nasz dom posiadał także pokój do rozmów z psychologiem. Miałam rację, tu nie miałam żadnego wyboru. Mój ojciec miał stuprocentową pewność, że leczenie nadejdzie prędzej, czy później.
- Tak, racja - odpowiedziałam, patrząc na swoje kolana, na których leżały moje drgające dłonie.
- Mamy więc trochę zaległości, jeśli o to chodzi. Może na początek naszej współpracy: opowiedz mi, tak w skrócie, co się zmieniło przede wszystkim od tamtej pory.
Jego niezłomność na chwilę się ulotniła, ujawniając w jego zielonych oczach jakby spokój. Może i nawet czyste zainteresowanie. Z początku wydawał się być chłodny jak kostka lodu, jednak teraz sama widziałam, jak powoli, bardzo powoli, topniał. Odłamy mojej pamięci przywołały obraz nieco młodziej wyglądającego od niego człowieka, rozmawiającego ze mną w podobny sposób. Z pasją.
Mówiąc mu o rzeczach, takich jak porwanie, środki nasenne i wyjątki, do jakich sięgałam pamięcią, wspominałam rozmowę z Visem. Wyglądała identycznie. Też się bałam, też unikałam natarczywego wzroku, też nie wiedziałam, jak na to wszystko będzie wyglądać reakcja mojego rozmówcy.
Jednak nagle zamarłam.
Pominęłam jedną, istotną sprawę.
- Coś się stało? - zapytał pan Clintid.
- Kiedy byłam w Graveyard, byłam na moście i...
- Nie musisz kończyć, Tiaro - wszedł mi w słowo - słyszałem co nieco o...
- Nie - teraz ja przerwałam jemu, podnosząc na niego niepewny wzrok. - Widziałam dziewczynkę.
Mężczyzna zmarszczył czoło, spuszczając nisko swoje grube brwi. Zasłaniały wówczas mniejszą część oczu, które wyrażały nic innego, jak dezorientację. Złapał w lewą rękę długopis, by ustawić go później tuż obok grubego, otwartego notesu.
- Jaką dziewczynkę?
Wlepiłam wzrok w drewniane, ciemnoszare biurko, pochłonięta przez pryzmat wspomnień.
- Widziałam ją, może dziewięciolatkę, stojącą obok mnie na tym moście, na samej górze muru - mówiłam prawie szeptem. - Powiedziała, że jeśli ja będę chciała... jeśli to zrobię, to ona też. Odmówiłam, a kiedy ten strażak wspiął się po nas na drabinie, jej już nie było.
Kropla upadająca na moją dłoń uświadomiła mnie, że płakałam.
- Nie istniała. To były omamy. Pierwsze od bardzo dawna. Od tamtego incydentu, całe szczęście, już nic takiego się nie zdarzyło - skończyłam na mocnym wydechu, chcąc zapobiec świdrującemu uczuciu w brzuchu.
Pan Clintid, gdy na niego spojrzałam, trzymał dłonie przy swoich skroniach. Robił nimi owalne ruchy, zaciskając oczy. Nie wiedziałam, jakie wywarłam na nim wrażenie, ani jak długo już tu siedzieliśmy.
- Z jednej strony dobrze, że odczuwasz jakieś zmiany w swoim układzie hormonalnym w skutek nowych znajomości. - Nawiązał do Visa, którego imię, ze względu na własną wygodę, zmieniłam w swojej historii na "Jaden". - To niezwykle istotne, że czujesz lekki przyrost endorfin w momencie, kiedy zwykle są na niskim poziomie. - Otworzył oczy, patrząc na mnie z niepokojem. - Jednak takie objawy, jak obrazy, które w rzeczywistości nie egzystują, bardzo mnie martwią. Mimo że są po to, by ci pomagać. Podnoszą cię na duchu. Uważam niestety, że leki...
Oboje podskoczyliśmy na dźwięk uderzających o ścianę drzwi. Do pokoju wpadł ojciec.
- Tiara... ma zwidy? - Stał zszokowany, trzymając w ręce butelkę wody i przerzucając spojrzenie to na mnie, to na Barry'ego Clintida. - Tak, czy nie?!
Spanikowana spojrzałam na psychologa, który podrapał się niezręcznie po karku.
- Zgadza się, ale spokojnie, proszę...
- Spokojnie? - zapytał ojciec z sarkazmem. Od razu parsknął chłodnym, sztywnym śmiechem. - Teraz coś panu powiem. - Popatrzył na mnie ostro, ale swoje słowa skierował do osoby obok. - Za dwa dni - albo nie - już jutro wieczorem moja córka zostanie wysłana do Ośrodka Dla Osób Upośledzonych w Millas.
I nie ważne, jak bardzo się starałam, by było inaczej. Już jutro miałam opuścić Edge.
~°~
Następnego dnia wstałam z kamienną twarzą. Zaczerwienioną od tysięcy pojedynczych łez stoczonych po niej w nocy. Od tysięcy powstrzymanych wybuchów złości. Od tysięcy powodów, dla których powinnam zostać.
Stawiając nogi na zimnej podłodze mojego pokoju, zauważyłam jeden plus.
Uwolnię się od tego człowieka. Od jego domu, jego towarzystwa, jego kłamstw. Od niego całego.
Teraz, ogarnięta do tego stopnia, że wyglądałam tak, jak na co dzień, szłam przed siebie, w niedzielne popołudnie, by zaraz spotkać się z Visem. Wysłałam mu z rana SMS'a, w którym napisałam: "Wyjeżdżam. Przyjdę pod twój dom o 16;00."
Ten ostatni raz.
Wylałam z siebie zbyt dużo łez, by teraz płakać po raz kolejny. Jednak wizja tego, że nie wiadomo na jak długo miałam nie widzieć jego stalowych oczu...
Rozpinana, granatowa bluza, jaką na siebie narzuciłam, spokojnie wystarczała na obecną temperaturę, a ja i tak czułam zimno przechodzące przez moje plecy. Potarłam dłońmi ramiona, mrużąc powieki przez niechciane promyki zachodzącego słońca. Przyspieszyłam.
Kiedy docierałam pod dom Hansonów, w oczy rzucił mi się on. Oparty z zewnątrz o ogrodzenie terenu, ze wzrokiem wbitym we własne trampki, w błękitnej koszuli, pasującej tak bardzo do jego oczu i z czarną czapką z daszkiem tyłem na przód.
Kopnięcie w brzuch, uderzenie w głowę i sztylet w serce.
Vis, słysząc moje kroki, podniósł głowę, spoglądając na mnie posępnym, ale i twardym wzrokiem. Odbił się biodrami od płotu, ruszając w moją stronę.
Dalej nie powiedziałam ani słowa. Jakby ktoś odciął mnie od racjonalnego myślenia. Powietrze z trudem wpadało do płuc, pod natarczywym spojrzeniem jego oczu. Chciałam go w tym momencie. Boleśnie bardzo. Mieć go przy sobie i nigdy nie puszczać.
W kilka sekund znalazł się obok mnie, położył mi dłoń na karku i bez chwili zawahania wpił się w moje usta.
Ból. Pożądanie. Strata. Szczęście. Smutek. Roztargnienie. Ciepło. Elektryczność. Upór. Gniew. Tęsknota. Nadzieja. Koniec.
Ten pocałunek znaczył dla mnie więcej, niż mogło się wydawać.
Był moją deską ratunku. Powodem, dla którego warto podnieść się z dna.
- Jadę do psychiatryka, Vis - powiedziałam łamiącym się głosem, oparta swoim czołem o jego, z zamkniętymi powiekami.
- Nawet jeśli ty tego nie wiesz, to ja wiem, że dasz radę. Potrafisz znieść dużo więcej, Tia, niż sama jesteś świadoma.
Otworzyłam oczy, zapamiętując każdy szczegół jego błękitno-szarych oczu. Te ciemne obwódki, idealna, stalowa powierzchnia i sam wzrok, który nie sposób ubrać w słowa.
Delikatnie ułożyłam dłonie na obu stronach jego twarzy i przejechałam kciukami po jego kościach policzkowych, na sekundę zatracając się w znanym mi cieple.
- Nie ważne, czy znikam na kilka miesięcy, czy lat, ale chciałabym, żebyś znalazł kogoś, kto będzie ciebie wart i sprawi, że każdego dnia wstaniesz z uśmiechem na ustach.
Patrzył na mnie uparcie, jakby nie słyszał moich słów.
- No i żeby lubiła chałwę.
Na te słowa jego kąciki ust lekko się uniosły.
- Niestety, nie zamierzam. Choćby i miała być największą miłośniczką chałwy na świecie.
Cicho zachichotałam.
Nie miałam pojęcia, czy był jakikolwiek sposób, by podziękować mu za to, kim dzięki niemu się stałam, jak bardzo pomógł mi dążyć do wyzdrowienia, ile razy, mimo barier między nami, podnosił moje poczucie wartości i dawał dowody miłości, na które nie zasługiwałam.
Więc powiedziałam:
- Kocham cię.
A znaczyło to znacznie więcej.
Oderwałam się z trudem od Visa, wkładając dłonie pozbawione ciepła do kieszeni bluzy, a jego ręka znalazła miejsce tuż przy swoim ciele.
Nagle coś na ulicy przykłuło moją uwagę.
I nie coś, ale k t o ś.
- Dustin? - wyszeptałam w przerażeniu.
Stał na środku, przodem do mnie. Oddalony był co najmniej dwadzieścia metrów od miejsca, w którym stałam.
Przerażenie jednak wzięło się z tego, że z zawrotną prędkością zbliżało się do niego auto. Nie widział go, bo stał do niego tyłem.
- Odsuń się! - Zaczęłam biec w jego stronę, ale silny uścisk zatrzymał mnie tuż przed ulicą.
Auto pędziło na mojego przyjaciela, kiedy ja próbowałam wyrwać się ze znajomych ramion.
- Przestań, Tia!
Kiedy spodziewałam się najgorszego, samochód najzwyczajniej w świecie pojechał dalej, a kierowca rzucił mi zdziwione spojrzenie.
Przycisnęłam dłoń do ust, daremnie tłumiąc szloch. W końcu uścisk w talii zelżal, więc mogłam się z niego wyswobodzić.
- Co to było?! Mogłaś zginąć!
Nie obchodziło mnie teraz, czy cokolwiek ryzykowałam, biegnąc przyjacielowi na ratunek.
- Żegnaj, Vis.
Powiedziałam, wprawiając go w zagubienie, i pobiegłam w stronę domu, nim zdążył mnie zatrzymać.
Drgałam, szlochałam i biegłam wbrew woli, wbrew wszystkiemu, co kazało mi runąć na ziemię i pozwolić sobie upaść.
Nie wierzyłam już w nic.
Nic nie było już pewne.
Dustin nigdy nie istniał.
⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐
Został epilog... 😢
Dziękuję za 2,5 tysiąca oraz 342 głosy. Dziękuję za wszystko.
~ May Forgotten💔
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro