Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

[poprawione; 18.01.2018]  

***

Uderzenie za uderzeniem. Mgła przed oczami. Cios. Adrenalina. Cios. Gorący pot spływający po całym moim ciele. Furia. Zero bólu. Cios. Zero kontroli. Ogłuszający krzyk. Cios. Rany na dłoniach. Cztery szare ściany. Cios. Zbryzgana krwią podłoga. Cios. Tykający zegar. Cios. 7193 sekund wyżywania się na starym, poszarpanym worku treningowym.

Siedem sekund.

Siedem wieczności i mrugnięć okiem jednocześnie.

Moje tętno powoli zwalniało. Zmęczenie ogarniało mnie coraz bardziej z każdą kolejną sekundą, dając wyparować emocjom w powietrze. Upadłam na kolana, ledwo podtrzymując swoje opadające powieki. Ból na nowo dał o sobie znać. Każda część mojego ciała przypominała o sobie i o tym, że posiadała nerwy. Stawiałam opór nadchodzącemu upadkowi. Po chwilowej walce jednak poddałam się i wyłożyłam się na podłodze, twarzą zwróconą do Planu. 

W t e d y   n a w e t    n i e   p o d e j r z e w a ł a m...  

Znałam go aż zbyt dobrze, ale i tak nie mogłam nie rzucić na niego zmęczonym okiem. Westchnęłam z ulgą, widząc cztery słowa podsumowujące kończący się w tej chwili dzień i zwiastujące następny:

,,Środa: Furia.
Czwartek: Neutralność."

A potem zerknęłam na zegar, którego tykania nie słyszałam przez huczącą jeszcze krew w moich uszach. Dwudziesta trzecia zero zero. Już niebawem miała ulecieć ze mnie wszechobecna złość. Miało ulecieć ze mnie wszystko, co da się czuć. Nic, co się poruszało lub wydawało z siebie nawet najcichszy dźwięk nie mogło mnie jutro rozdrażnić.

N a w e t   p r z e z   s e k u n d ę...

Miał nastać błogi spokój. Dzień ignorowania, lekceważenia, unikania, nie reagowania na jakiekolwiek wydarzenie. Na cokolwiek, co zdawałoby się wywołać we mnie choć krzty emocji. Miałam być obecna jedynie ciałem. Nie podejmować żadnej decyzji. Wszystko oddzielić od siebie grubym, solidnym murem, przez który nikt i nic nie zdołałoby się przedostać.

Dlaczego?

Dwa słowa: Zespół Clintida.

To ponoć nieuleczalna choroba psychiczna.

A co w tym było najistotniejsze?

Byłam pierwszą i jedyną osobą na to chorującą. Nawet miałam wymyślony przez świat pseudonim. Znało mnie więcej osób, niż sama kiedykolwiek zobaczę na swoje oczy w całym swoim życiu. Ale nie była to dobra sława. Żyłam wiecznie wyśmiewana, poniżana i stanowiąca obiekt kpin w szkole i poza nią. Otrzymywałam prawie każdy wzrok. Od obrzydzenia, do zafascynowania. Nie miałam pojęcia, czy miało to kiedykolwiek ulec zmianie.

W t e d y   n a w e t   n i e   p r z e s z ł o   m i   p r z e z   m y ś l...

Moja matka zajmowała się mną i cudem znosiła ciężar z tym związany. Byłam dla niej problemem, a mimo ani razu nie poddała się presji roli, jaką musiała odgrywać w naszej rzeczywistości. U mojego boku. Razem ze mną.

Ramię w ramię.

Gdy byłam już na granicy świadomości, dając się porwać w zakamarki sennego świata, charakterystyczny dźwięk, przypominający ten przy otwieraniu lodówki, tyle że cięższej i ze stali, z elementem powiewu ciepłego powietrza, przeciął jak tasak zalegającą od nie wiadomo jak długiego czasu ciszę. Mama wbiegła do pomieszczenia. Widziałam z miejsca, z którego nie ruszyłam się nawet o milimetr niebieskie jak bezchmurne niebo oczy wpatrywały się we mnie z bólem. Jej ręce drgały, usta były lekko rozchylone, a oddech stawał się nierówny i niespokojny.

Nie bała się. Była załamana moim stanem. Tak, jak i tydzień temu, dwa, trzy...

N a w e t   w   n a j s k r y t s z y c h   w i z j a c h...

Po chwili roztargnienia, ruszyła mi z pomocą. Wzięła mnie pod rękę, wywołując dogłębną falę bólu dosłownie wszędzie, na co załkałam, jak skatowane zwierze. Zaczęła z trudem wlec mnie po schodach. Próbowałam jej pomóc, choć padałam z wykończenia. Gorące łzy samoistnie zaczęły spływać po moich ostudzonych już policzkach.

- Mamo, przepraszam... Nie chciałam tego... Ja... Wybacz mi... Proszę... Mamo... - mówiłam, patrząc na jej zmęczoną twarz.

Ż e   j u ż   j u t r o   m i a ł a m   s p o t k a ć   k o g o ś...

- Spokojnie... Oddychaj, Słoneczko, będzie dobrze. Moje biedactwo... - Matka przycisnęła mnie do siebie, po czym wznowiła chód, ściskając mi ramiona dla równowagi.

Nie spostrzegłam, kiedy znalazłam się na łóżku i zaczęłam się dusić.

Mama usiadła obok mnie, a ja walczyłam z napadem duszności. Równocześnie walczyłam z żalem, jaki przychodził do mojego serca na samą myśl, że nigdy nie będę w stanie choć w połowie odwdzięczyć się za każdą rzecz, jaką dla mnie zrobiła ta oto kobieta.

Kochałam mamę. Bardzo.

Zapatrzona w jej oczy uspokajałam swoje płuca. Gdy mój oddech wrócił do normy, wyciągnęłam ku niej dłoń, którą chwyciła od razu. Jej ciepło było tym, czego potrzebowałam. Czego zawsze potrzebowałam.

K t o   m i a ł   z m i e n i ć   w s z y s t k o ,   c o   z n a ł a m...

- Dziękuję.

Tyle zdołałam wyszeptać, po czym zmęczenie wygrało i zamknęłam oczy. Zaczęłam powoli odpływać. Rozluźniłam każdy mięsień, mimowolnie poddając się wszystkiemu i niczemu. Ostatnie, co poczułam, to zastrzyk w ramię i szczypanie po zewnętrznej stronie obu dłoni.

N a w e t   m n i e.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro