Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Third Side

Nie reagując w porę, Murphy upadł po ciosie zadanym przez Bellamy'ego. Gdy upadł na kolana, krzywiąc twarz w agonii, a potem na brzuch, z jego pleców widoczny był wystający czarny materiał zawinięty na ostrzu. Krew przeciekała przez jego kurtkę, rozlewając się po suchej glebie.

Clarke poddała się narastającym w niej gniewie, bólu i stracie przeżywanej na nowo i na nowo. Słuchając dźwięków krztuszenia się i walki o powietrze, nie zauważyła łez już dawno spływających po jej twarzy. Skupiła się na sile swoich rąk. Na sile, której nie mogła opanować. Nie mogła.

Może żyłby zamiast ciebie.

Zacisnęła oczy, cierpiąc za ojca, za starego Finna, który odszedł przed śmiercią jego rodziców, za Wellsa, za winną wszystkiemu matkę i za kolejne śmierci Delikwentów. Ogień palił jej wspomnienia. Otaczał je trującą mgłą. Mrok zapętlał ją i sama czuła, jakby ktoś odciął jej dopływ tlenu. Chciała krzyczeć, ale zabrakło jej głosu.

Przegrała.

- Clarke, przestań. - Ręka Bellamy'ego chwyciła jej przedramię.

Wtedy, oburzona z transu, zobaczyła, że Finn już się nie krztusi. Już nie rusza żadną częścią ciała. Już nie walczy z jej rękoma.

Leżał w bezruchu.

Jak poparzona puściła metalowy przedmiot. Kątem oka widziała nieruchomego Johna w kałuży krwi. Widziała, jak na niebie niknęły gwiazdy. Kręciło jej się w głowie. Było jej niedobrze. Surrealizm zjadał ją od środka. Ostatkami świadomości wydobyła z siebie zdanie.

- Biegnij do Octavii i przynieś ją do mnie. - Ruszyła do namiotu, nie patrząc za siebie. Nie musiała mu mówić tego dwa razy.

Nie mogła na niego patrzeć. Ani na leżące pod nią ciała, ani na swoje ręce. Bała się, że zobaczy na nich krew tysiąca osób. Krew całego świata. W namiocie padła na kolana. Cała jej energia odpłynęła w nicość suszy.

Teraz już nic nie różniło jej od każdego innego mordercy.

♦️♦️♦️♦️

- Pobudka Clarita.

Kubek stuknął o biurko, budząc blondynkę ze snu na rozdziale o układzie limfatycznym. Dosłownie.

Poderwała się, widząc uśmiech taty.

- Jestem Clarke, tato. Nie pamiętasz? - Przetarła oczy, gdy podniosła się do pionu z bólem pleców.

- Może i Arka w to wierzy, ale mnie nie oszukasz. - Usiadł na krześle obok, zamykając jej książkę, przesuwając ją poza zasięg jej rąk i podsuwając kubek gorącego kakao.

- Za dwa dni mam egzaminy, a ty jak zwykle robisz swoje. - Próbowała utrzymać oskarżycielski ton, ale uśmiech na twarzy zdradzał ją dobitnie.

- Nie dajesz sobie odpocząć. Za dużo od siebie wymagasz. Już dawno się tego nauczyłaś. To - wskazał na porzuconą książkę - jest dla ciebie bardziej, niż znajome.

Musiał mieć rację. Po prostu musiał.

Kiedy wywróciła oczami, pan Griffin podniósł się i pokazał palcem na kubek.

- Wracam za pięć minut, a to ma być puste.

Z uśmiechem zasalutowałam, przysuwając do siebie książkę, na co tata wywrócił oczami.

- A ty znowu...

Huk.

Strzał. Krzyk.

- Clarke!

Drugi strzał. Drugi krzyk.

Większy huk.

Przejście w podłodze. Rozkazy taty. Trzask. Ciemność.

Huk.

Trzeci strzał.

- Clarke!

Poderwała głowę do góry, nagle wrzucona w rzeczywistość. Bellamy wolał ją coraz głośniej, w miarę jak się zbliżał do namiotu. Zdrętwiała wyciągnęła rękę do jednej części materiału, by unieść go do góry i ułatwić chłopakowi zadanie. Nadchodził świt.

Spięcie wróciło.

Po chwili wpadł z Octavią na rękach. Przypominała siebie z pierwszego dnia na ziemi. Tylko zamiast rozcięcia na czole, miała długą szramę ciągnącą się przez połowę jej nogi. Od uda po kolano.

- Ledwo oddycha.

Ignorując go, rozszarpała materiał jej spodni, przyglądając się ranie. Krew uchodziła powoli, ciemna i bolesna. Tętnice były całe. Nie wiedziała jednak, ile krwi już z niej uszło. Ale nie wiedzieć czemu, nie czuła większych emocji. Powinna, ale tak nie było.

W torbie Bellamy'ego, którą, jak jej się zdawało, przyniósł on sam chwilę temu do namiotu z zewnątrz, znajdowała się apteczka. Odnalazła w niej wszystko, czego potrzebowała do zszycia najgorszych fragmentów rany, a nawet i jej całości. Przy zszywaniu, słyszała nieprzytomne pojękiwanie szatynki, ale ona po prostu robiła swoje. Była medykiem.

Jedyne, co widziała wyraźnie, to krew. Wszędzie. Na wszystkich.

Kiedy skończyła szew, spostrzegła ruch po swojej lewej. Bellamy usiadł na ziemi. Czuła, że zamierzał się odezwać. I tak też było.

- Dziękuję.

Nawet szczerość tego słowa nie wystarczyła, by zmusiła się na niego spojrzeć.

- Lepiej się położyć, nie pomożemy jej zmęczeni.

Przesunęła się dalej od rodzeństwa i położyła się na swoim śpiworze, tyłem do nich. Spięcie z niej nie uchodziło. Poczucie niestabilności. Zagubienia, które nie malało. Nie ważne, co robiła. Było tam, a ona nie czuła się z tym bezpieczna. Czuła się słaba.

Po dłuższej chwili usłyszała, jak Bellamy kładzie się na własnym śpiworze.

- Żadna z was nie powinna przez to przechodzić.

Zamknęła oczy. Nie miała pewności, czy mówił to do niej, czy w przestrzeń, zakładając, że obie nie były w stanie go usłyszeć, jednak pozostała cicho, nie dając mu odpowiedzi. Dalej huki nawiedzały jej głowę. Dalej nie pozbyła się wrażenia, że każdy tylko czyha na jej błąd, by go wykorzystać. Każdy czyha na jej słabość.

Po jeszcze dłuższym czasie usłyszała jego miarowy oddech. Zasnął. I dopiero wtedy była w stanie zasnąć sama.

♦️♦️♦️♦️

Tym razem promienie słońca nie przyniosły mu ulgi.

Nieco przerywany sen był znośny do czasu, aż temperatura wzrosła na tyle, by zacząć się dusić w namiocie. Ale na zewnątrz nie byłoby lepiej. Utknęli między młotem, a kowadłem. Czuł pot zbierający się na jego ciele.

Podniósł się na łokcie, od razu sprawdzając stan Octavii. Leżała tak, jak poprzednio. I dopiero widok unoszącej się wciąż klatki dał mu wypuścić z płuc powietrze. Będzie żyć. To było najważniejsze. Wszystko mogło pójść w zupełnie innym kierunku.

Gdy przerzucił wzrok na Clarke, wyraźniejsze zdawały mu się wszystkie jej poparzenia, poszarpane ubrania i kostka wyglądająca jak worek treningowy. Za wizerunkiem bezdusznej córki Kanclerz kryła się zwykła Arkadyjka, mająca swoje uczucia. Mająca swoje granice. Mająca kontrastujący z materializmem jej matki silny, bezwarunkowy instynkt poświęcenia. Nawet dla kogoś, kto był gotów udusić ją własnymi rękoma.

I sam się sobie dziwił, ale był pod niejakim wrażeniem.

Zaczęła się ruszać. Najpierw podniosła głowę, potem przeszła do siadu, a na koniec, choć leniwie, spojrzała na Octavię. Zamrugała parę razy, a następnie przyłożyła wierzch dłoni do jej czoła. Zmarszczyła brwi. Wzięła swój bukłak z wodą, ruszając nim chwilę. Kładąc naczynie koło siebie, chwyciła za scyzoryk, nachylając się do Octavii.

- Co ty robisz? - spięty głos Bellamy'ego zmusił ją do poświęcenia mu uwagi.

Znużona podniosła wzrok, mówiąc:

- Okład. Ma gorączkę. - Polała resztkami swojej wody szary rękaw, po czym odcięła go i położyła na czole  dziewczyny.

Ta tylko lekko drgnęła.

Bellamy nieco zmartwiony tą wiadomością, skinął głową, nie mówiąc niczego. Wszystkie jego mięśnie zdawały się otępiałe. Balansował na granicy bólu i paraliżu. Czuł jednak potrzebę wydostania się na zewnątrz. Obawiał się, że sekunda więcej widoku zmaltretowanej siostry i wpadnie w obłęd. Chciał od tego uciec.

Po chwilowej walce z własnym ciałem, udało mu się wydostać na zewnątrz. I mimo że nie chciał, spojrzał na miejsce ostatnich wydarzeń.

A wówczas stanął jak wryty.

Kiedy ciało Finna leżało na boku, tyłem do Bellamy'ego, po ciele Johna została tylko długa, dziwnie równa smuga krwi.

I nie ciągnęła się ona w stronę ich obozu.

- Pomocy! Zostaw mnie! - wydarł się głos z namiotu.

Octavia.

Bez zawahania pobiegł do namiotu. W środku zobaczył, jak jego siostra kręci głową na boki, a Clarke trzyma ją za ramiona. Widział, jak Octavia nieświadomie rusza całym swoim ciałem. Nie było na jej twarzy bólu związanego z ciągłym poruszaniem zranioną nogą.

Dlatego postanowił zareagować i złapać obie jej kostki. Trzymał je twardo przy ziemi. Nie chciał, żeby naderwała sobie szew. Nie chciał, żeby nawiedzające ją zjawy pochłonęły jej rozum. Nie chciał, by cokolwiek jej jeszcze zagroziło.

Jego siostra, jego odpowiedzialność.

- Gorączka rośnie.

Clarke, starając się ukryć grymas na twarzy, przytrzymała jedno z jej ramion kolanem, kładąc na nie właściwy nacisk. Wolną ręką chwyciła za scyzoryk i zrobiła dużą dziurę w namiocie, idealnie naprzeciw wejścia. Zrobiła przeciąg.

Szmatką z czoła dokładnie przetarła jej górne ramię i pomachawszy nią chwilę w powietrzu, położyła ją na poprzednie miejsce. Gdzieś przy sobie odnalazła apteczkę, a w niej jedną, jedyną strzykawkę na odporność.

Chwilę na nią patrzyła, po czym pewnie wbiła igłę w jej przetarte wcześniej ramię.

Octavia już wcześniej zaczynała się uspokajać. Teraz jednak jęknęła z bólu. Minimalny wiatr i zastrzyk powoli, ale zaczynały na nią wpływać. Po dobrych minutach przestała się rzucać, nie wyrządzając już sobie krzywdy. Wróciła do stanu sprzed stanu gorączkowego. Co nie znaczyło, że przeszło jej zupełnie.

- Jutro przylatuje Arka. Do tego czasu musi wytrzymać. Następne godziny będą kluczowe. - Blondynka podniosła się z ziemi, zamierzając wyjść na zewnątrz.

Lekko zaalarmowany, Bellamy ją powstrzymał, zagradzając jej drogę. Zauważył, jak momentalnie się spięła. Zdołała przyjąć swoją starą, nieugiętą mimikę. Podniosła brew do góry. Czuł, że spojrzenie ma puste.

- Co robisz?

Bellamy zrobił głębszy wydech.

- Ten widok nie będzie najlepszy. - I od razu się odsunął.

Mimo wolnej drogi, jeszcze moment stała w miejscu, zamyślona, po czym wracając na ziemię, szybko wyszła na zewnątrz. Chłopak poszedł za nią.

Spostrzegła obraz przed swoimi oczami. Wbiła wzrok w las na granicy. Powiodła wzrokiem po nowym śladzie, od lasu, po zaschniętą kałużę krwi. Wiedziała, że nie są sami. John wybrałby obóz. O ile w ogóle żył. Ale widziała wszystko na własne oczy. Nie było takiej możliwości.

Całe zjawisko wyjaśniały tylko i wyłącznie osoby trzecie. Nie oni, nie obóz.

Ziemianie.

Zobaczyła, że ciało Finna, na które ledwo co spoglądała, nie leżało tak, jak... Wcześniej. Nożyk Murphy'ego leżał nad jego głową. Jej rura zniknęła.

Poczuła chłód w czaszce.

I jak na złość, zaczęła czuć. Jak na złość, usłyszała jego śmiech. Niewinny, bezbolesny, śmiech Finna Collinsa. Nastoletniego Arkadyjczyka. Fanatyka lotów w próżni. Pierwszej miłości Clarke Griffin. Syna Jasmine i Philipe Collinsów.

Ale nie było już ani Jasmine, ani Philipe Collinsa.

A przede wszystkim, nie było Finna Collinsa.

Zginął z rąk Clarke Griffin.

Z suchością w gardle, postawiła parę kroków do przodu, do martwego ciała nastolatka. Kucnęła na miarę sił tuż przy nim. Nie chciała widzieć jego twarzy. Nie była pewna, co wtedy poczuje. Wystarczyło, że teraz czuła pieczenie oczu. Nie mogła go nawet dotknąć. Nie wiedziała, czyje zwłoki tak naprawdę miała przed sobą.

Poczuła dłoń na ramieniu i momentalnie ją zrzuciła. Cofnęła się od Bellamy'ego na parę kroków. W końcu spojrzała mu w oczy. Pierwszy raz, po tym wszystkim, szczerze spojrzała mu w oczy. Chciała swoim wzrokiem pokazać cały swój ból.

- Jeżeli próbujesz jakkolwiek wyrównać rachunki co do tego wszystkiego, to przestań.

Stał przed nią prosto, ze zmarszczonymi brwiami i wzrokiem zdekoncentrowanym, ale czekającym cierpliwie na ciąg dalszy. Brąz błyskał niejednoznacznie w świetle czarnego świtu.

Clarke od razu wyjaśniła, co było dla niej do sprostowania.

- Ja uciekłam, zostawiłam was samych i nie wróciłam, mieszając twoje plany. Ty nie powiedziałeś mi nic o Johnie i o jego zamiarach związanych ze mną - wydedukowała, ze swoim typowym, opanowanym tonem liderki. - Szczerze? Jesteśmy kwita.

- Naprawdę? - zapytał, nie wierząc w jej przemówienie. Nie urodził się wczoraj. - Serio, Griffin. Mogłabyś wyrzucić karty na stół. Na tyle, co jestem w stanie stwierdzić, nie mówisz wszystkiego.

Wtedy odruchowo spojrzała na Finna. Straciła cały zapał.

- Chyba nikt do końca nie mówi.

I zapadła ciężka cisza. Nikt z nich się nie odezwał i chyba nikt nie miał nic przeciwko temu. Znowu poczuła w sobie to spięcie, związane z towarzyszem. Do tego dobrze znany jej mrok wisiał nad nią jak los. Od dłuższego czasu nie mogła pogodzić się z rzeczywistością i to prowadziło ją na ścieżkę zamętu. Nic nie miało sensu.

Poczuła, że traci kontrolę nad własnym życiem.

Nie zauważyła, kiedy Bellamy przyszedł z beżowo-brązowym materiałem. Chciał przykryć zwłoki. Chyba czekał na jej pozwolenie, bo stanął koło niej, patrząc na nią oczekująco.
Nie widziała tego spojrzenia. Cofnęła się za to o krok, dając mu zezwolenie.

I gdy Bellamy odwrócił ciało chłopaka plecami do dołu, ich obu cofnęło mimowolnie.

Clarke czuła, jak krew odchodzi jej z twarzy. Odwróciła się i trochę dalej zwróciła całą zawartość żołądka. A nie było jej wiele. Kręciło jej się w głowie. Czuła to samo. Widziała to samo. Krew. Krew wszędzie. Na wszystkich. Czuła obrzydzenie. Czuła niewyobrażalne obrzydzenie. Przeszły ją ciarki. Nie mogła tam spojrzeć. Nie mogła.

I tak ten obraz na zawsze zostanie w jej głowie.

Boże.

Przetarła usta, opadając jeszcze dalej od wszystkiego. Oczy zaszły jej łzami. Na swoich rękach widziała jego krew. Była tam. Była. Była. Wcisnęła ręce w powieki. Nie chciała płakać. To nie było to uczucie. To nie było żadne z dotąd jej znanych odczuć.

Było najgorsze ze wszystkich.

Usłyszała kroki, które urwały się przed nią. Kucnął na wprost niej. I wtedy przestało ją obchodzić, kim była. Kim powinna być. Kim inni myśleli, że była.

Pochyliła się do przodu, prawie spadając na ziemię, ale po drodze Bellamy złapał ją i pozwolił jej opaść na jego klatkę. Jego ręka ostrożnie spoczęła na jej plecach. Sam zamknął oczy, na nowo widząc ostatnie, toksyczne przeżycie.

Wielki znak "X" wycięty na pozbawionej oczu twarzy Finna.

****

Miałam dodać w czwartek, ale wolałam już dzisiaj, widząc kolejną setkę wyświetleń! (setkę, taki żart) Na następny poczekacie trochę!

~ Ovska

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro