Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

The Grave

Ludzie.

Na Ziemi.

Przez kilkaset lat.

Uczucie związane z tym faktem było dla Clarke porównywalne do tego przy pierwszym widoku Ziemi z niej samej. Może dodaktowo towarzyszył mu większy surrealizm. Bo przecież było to niemożliwe. Pełne sprzeczności.

Tylko ci, którzy wieki temu zagwarantowali sobie miejsce na jednej z 12 stacji, dostali dzięki niej szansę na przeżycie. Resztę ponoć zabiła fala promieniowania tak potężna, że nawet ludzie z kosmosu, przyzwyczajeni do jego środowiska, nie zdążyliby mrugnąć okiem, a uderzający żar zjadłby ich w całości.

Były też inne teorie dotyczące zagłady nuklearnej i nie były one wiele lepsze. Jednak żadna z nich słowem nie wspominała o p r z e t r w a n i u ludzkiej rasy na martwej planecie. O możliwości istnienia chociażby zalążka cywilizacji.

Bo jakim cudem ktokolwiek miałby to przetrwać?

Dziewczyna, mimo to, wierzyła swoim oczom i swojemu rozumowi. A one niezaprzeczalnie potwierdzały jej wstrząsającą hipotezę. Rozsądniej było rozważyć opcję, niż ją odrzucić.

Czuła się sparaliżowana, równocześnie spragniona ruchu.

To, co ujrzała, krzyczało w jej wnętrzu i domagało się wyjścia na zewnątrz, wypowiedzienia tego na głos, komukolwiek. Ale skala faktu sprawiła, że nie powiedziała o tym nikomu. Nawet Wellsowi.

Po zeszłym wieczorze, bogatym w skrajne emocje i niedowierzania, Clarke postanowiła wziąć nocną zmianę przy zajmowaniu się rannymi, stwierdzając w myślach, że i tak nie będzie w stanie zmrużyć oka.

Kto by mógł?

Obecnie, siedząc na skrzynce w ,,Rogu Medycznym" tuż obok śpiących poszkodowanych, pogrążona w ciemności nocy, w dalszym ciągu planowała, o zgrozo, życie Delikwentów na Ziemi. Postanowiła również pomyśleć o Z i e m i a n a c h oraz o tym, kiedy najwcześniej będzie mogła o nich komuś powiedzieć i tak naprawdę komu.

Choć gdzieś w środku czuła, że będzie to Wells.

Mocno zdrętwiała, podniosła się z pomocą rury i podeszła do luku, odchylając zasłonę. Przed kapsułą było już kilkanaście namiotów, zamieszkiwanych na próbę przez tych, którzy sami je rozłożyli. Delikwenci dostali je od Arki w zapasach i było ich mniej, niż pięćdziesiąt. W tej sytuacji rozwiązywało to i tak jeden z ich problemów.

Clarke przestała się na nich skupiać, nagle oczarowana nocnym niebem. Identycznym jak galaktyka widoczna z Arki.

Pomyślała o matce. Morderczyni, której nienawidziła z każdym kolejnym problemem na Ziemi, z każdym kolejnym rannym i każdą kolejną poznaną sierotą. Spojrzała na swój nadajnik i pomyślała o czymś naprawdę głupim. O zemście.

Puściła zasłonę, oparła ciężar ciała o pseudo-framugę wejścia, co zrobiła również z rurą, po czym otoczyła dłonią nadajnik w poprzek bransolety. Tylko ją trzymała. Zastanawiała się, jak wielkie znaczenie ma coś tak niepozornego. Jak wielki wpływ wywiera to na najbliższych.

Omal nie upadła, wzdrygając się ze strachu na dźwięk niedaleko koło niej.

W ciemności zobaczyła z początku tylko zarys sylwetki, ale i bez niczego więcej potrafiła rozpoznać, kto właśnie zszedł po drabinie na dół.

- Kanclereczka na nogach? - chłodnym pytaniem Bellamy przeciął panującą ciszę, jednak nie na tyle, by kogoś zbudzić.

- Ma wartę nad rannymi. - Chwyciła za rurę, nie patrząc w jego stronę i powoli ruszyła w stronę skrzynki. - A Rebeliant robi sobie nocne wyprawy?

I, co dziwne, odpowiedziało jej rozbawione prychnięcie.

- Jeśli ma ochotę, to nikt mu nie zabroni.

Tym razem popatrzyła na niego, stając w miejscu.

Opierał się o framugę, ale z innej strony, co ona sama minutę temu. Stał do niej przodem, z głową skierowaną w lewo, ręką trzymającą zasłonę i wzrokiem przemieszczającym się po namiotach. Clarke miała przeczucie, że i on zauważył niebo tak dobrze im znane.

Przypominające miejsce, z którego pochodzili.

- Czegoś nie rozumiem - powiedziała po chwili.

- Co ty nie powiesz? - odparł, nie obracając nawet głowy.

Westchnęła, nie przejmując się sarkazmem w jego głosie.

- Dlaczego tak bardzo zależy ci na urwaniu kontaktu z Arką? I na tym, żeby uznali nas za martwych?

Tym razem Bellamy spojrzał na nią zirytowany, a Clarke pomyślała, że za moment odejdzie bez słowa, ale zdziwiła się, gdy dostała ludzką odpowiedź. Nie tak wypełnioną irytacją, jak zazwyczaj.

- Zrobiłem coś, za co dostaje się coś innego, niż odsiadkę w więzieniu. - I wrócił, jakby nigdy nic, do patrzenia na zewnątrz.

Dziewczyna, choć była ciekawa, nie drążyła dalej tematu. Zamiast tego, powoli wyszła z kapsuły, stając na środku pochylni i wbijając wzrok w horyzont. Miganie nie ustawało. Noc przyniosła niższą temperaturę, jednak kurtka, jaką miała na sobie Clarke, niwelowała uczucie zimna.

Bo o ciarki na całym ciele nie przyprawiał jej chłód, a to dalekie, dalekie miganie.

- Też czegoś nie rozumiem. - Bellamy zjawił się koło niej bezszelestnie, splatając ręce na klatce, ze wzrokiem wbitym w prowizoryczny obóz.

Clarke spojrzała na niego, ale on nie odwrócił głowy. Jego twarz była surowa, jak zawsze. Światło księżyca, o wiele dalej położonego od Ziemi, niż od Arki, podkreślało jego rysy twarzy i nadawało oczom groźnego blasku.

- Mówiłaś prawdę? O tlenie na Arce. - Dopiero teraz przeniósł na nią swój niesympatyczny wzrok, ale Clarke zauważyła w nim też te same emocje, które widziała zeszłego wieczoru.

Skinęła głową, na co Bellamy spuścił wzrok, zdecydowanie niezadowolony z jej odpowiedzi. Było w nim coś sprzecznego. Różne cele, chęci, poglądy. Raz zachowywał się jak ktoś pozbawiony emocji, a raz, jak w tej chwili, jakby miał ich w sobie za dużo.

Po chwili podjęła decyzję, której kiedyś mogła pożałować.

- Jesteś dobrym przywódcą - zaczęła, przyciągając jego zdezorientowane spojrzenie. - Ludzie cię słuchają. Umiesz naprowadzić ich na to, w co wierzysz i wzbudzasz w nich wiarę. Inspirujesz ich. - Przerwała, by przenieść wzrok na namioty. - Mógłbyś zapewnić im przetrwanie.

Przez chwilę stali w ciszy. Clarke była zadowolona z tego, że znaleźli nic porozumienia, porzucając wzajemną niechęć. Chociażby na jedną noc. Zauważyła, że mieli coś wspólnego: oboje chcieli dobra ludzi i czuli się odpowiedzialni za Delikwentów. Jawnie, lub mniej.

Bellamy westchnął bezsilnie, patrząc tam, gdzie ona.

- Nie będzie jak przetrwać, skoro nie będzie wody ani jedzenia - stwierdził, nieco kpiąco. - Nie minie miesiąc, a będzie tu pusto jak przed naszym przylotem.

I Clarke w tym momencie zaczęła wdrażać w życie decyzję, którą podjęła.

- Nigdy nie było tu pusto - oznajmiła cicho.

Szatyn obrócił głowę w jej stronę, niczego nie rozumiejąc. Dziewczyna, z sekundą zawahania, wskazała ręką daleko przed siebie. Panował mrok i nawet ona miała trudności ze zlokalizowaniem miejsca. Na szczęście było tam miganie.

- Spójrz na horyzont.

Zrobił, co powiedziała.

- Jest za ciemno, poza tym... Chwila, co to jest? - spytał cicho, zdekoncentrowany.

- Las. To tam powinniśmy wylądować - odparła spokojnie, przerzucając wzrok ze wskazanego odcinka lasu na jego lewy koniec, w miejsce migania.

- Można pomylić się tak w obliczeniach?

Clarke lekko się uśmiechnęła, słysząc to pytanie. Podobnie zapytała Wellsa, gdy byli w takiej samej sytuacji. Teraz jednak Bellamy'ego czekała informacja życia.

- Teraz spójrz na jego lewy skraj.

Po chwili odparł zirytowany:

- Niczego nie widzę.

Dziewczyna więc zbliżyła się do niego o krok i wystawiła rękę przed jego oczami, by dokładnie wskazać mu punkt.

- Tam. Widzisz?

To, że dzieliła się tą informacją akurat z nim, wynikało z czystej intuicji. Czuła, że tak naprawdę był człowiekiem rozważnym i inteligentnym. Była szansa, że zmotywuje go to do przewodzenia Setką tak, jak trzeba. Stania się ich prawdziwym liderem.

Może się myliła i jutro miał zamiar powiedzieć każdemu o jej odkryciu oraz zrobić coś nieprzewidywalnego. Miała jednak nadzieję.

- To nie gwiazda - stwierdził, nagle rozumiejąc. - Więc co?

- Więc nie jesteśmy sami.

Wymienili ze sobą spojrzenia, a i jego, i jej mówiło:

,,Mamy przerąbane".

♦️♦️♦️

Kilka kolejnych dni minęło w miarę spokojnie.

Bellamy nikomu nie powiedział o tym, co Clarke pokazała mu tamtej nocy, ani nie wdawał się w nią w żadne konflikty.

Nie było nawet okazji, gdyż on i jego zwolennicy zajmowali się rozkładaniem swoich namiotów i na szczęście porzucili odrywanie nadajników. Clarke z dnia na dzień coraz bardziej podziwiała jego umiejętności przywódcze. Czy chciał, czy nie, był do tego stworzony.

Ona natomiast była na to zbyt zmęczona. Między innymi wartami, które z wyrzutów sumienia brała cały czas, dając sobie po nich zaledwie kilka godzin snu. Rannych zostało dwóch, ale byli jeszcze agorafobicy i ich strach, który niełatwo było pokonać. Prawie w ogóle.

Więc uwzględniając to wszystko i pomijając niektóre szczegóły, mogła stwierdzić, że między nią, a Bellamy'm doszło do pewnego rodzaju rozejmu. Zakopali topór wojenny.

Oprócz jednej dziewczyny, której śnił się tej nocy koszmar i lunatykując, zerwała sobie szwy na nodze, Clarke przesiedziała na skrzynce całą noc. Ulżyło jej, gdy pierwsze osoby zbudziły się ze snu wraz z promieniami słońca wpadającymi do środka kapsuły.

Powieki same jej opadały. Czuła ból związany z długotrwałą, niekomfortową pozycją. Skóra na nogach, rękach i twarzy piekła ją od pierwszej, jak uczono ich na Arce, opalenizny. Całe jej ciało domagało się snu, ale, jak na złość, coś musiało jej to udaremnić.

Był to dziecięcy płacz.

Otworzyła mozolnie oczy, odnajdując wzrokiem szarpiącą się z Wellsem dziewczynkę na środku pomieszczenia. To była ta sama, która otworzyła właz. Po jej zaczerwienionych policzkach płynęły łzy. Próbowała bez powodzenia wyrwać się z uścisku czarnoskórego. Smutek miażdżył jej twarz.

Clarke z trudem mogła na to patrzyć.

Spięła wszystkie mięśnie i podniosła się z miejsca. Wciąż musiała używać podparcia, jednak powoli kładła stopę na podłodze, przyzwyczajając się do przyszłego odstawienia rury. Ale nie był to dzisiejszy dzień.

Kiedy wstała, obraz przed nią niebezpiecznie się przechylił. W ostatniej chwili złapała równowagę. Rozbudzała się z sekundy na sekundę również przez ciągły krzyk dziewczynki.

Ta z kolei upadła na kolana, nagle pozbawiona sił. Clarke przyspieszyła kroku, kiedy Wells kucnął przed 12-latką.

- Charlotte...

I wtedy objęła go za szyję, wydając z siebie jęk rozrywający serce.

- Widziałam, jak zniknęli w kosmosie i...

- Cii...

Gdy Wells bujał dziewczynką do przodu i tyłu, by choć trochę ją uspokoić, Clarke nagle poczuła ciemność zalewającą jej klatkę piersiową. Chciała zrobić jeszcze jeden krok, ale gdy zobaczyła, jak jej przyjaciel kręci do niej ledwo zauważalnie głową, zrozumiała.

Widok blondynki sprawiłby jej tylko większy ból. I nie tylko jej.

Clarke, pochłonięta przez mrok, wycofała się z kapsuły, wychodząc na palące promienie słońca. Błękitne niebo zszarzało jej przed oczami, a gorące powietrze omijało jej chłód.

Szła przed siebie, prawie wcale nie słysząc wycia wiatru. Mijała namiot za namiotem, aż w końcu miała przed sobą tylko puste pole ziemi i las daleko przed nią. Mimo tego szła dalej.

Coraz większy trud sprawiało jej opieranie ciężaru na rurze i podnoszeniu nogi, by postawić kolejny krok.

- Nie mogę uratować każdego.

Dopiero gdy przed sobą miała nicość, słowa Wellsa dotarły do niej jak cios w twarz - boleśnie i wyraźnie, a żal, jaki w sobie miała, przerósł jej możliwości. Wezbrała się w niej złość.

Była zła na matkę.

Nie kontrolowała ścisku swoich dłoni, a ból związany z wbijanymi w skórę paznokciami nawet do niej nie docierał. Ale jakimś cudem łzy na policzkach czuła bardzo, bardzo dobrze.

Była bardzo zła na matkę.

- Clarke? - Głos Jaspera zdawał się docierać do niej z daleka.

Chwyciła mocno nadajnik, ciężko dysząc. Była zmęczona ostatnimi dniami, ale w tym momencie pragnęła jedynie tego, by jej matka poczuła to, co dziewczyna czuła kiedyś, w tej chwili, czy za każdym razem, gdy ktoś patrzył na nią z nienawiścią.

Gdy każdemu widok Clarke rozdrapywał stare rany.

Żeby jej matka poczuła to, co każdy osierocony Delikwent.

- Nienawidzę cię - szepnęła zimnym, lodowatym wręcz głosem, kierując słowa do kogoś, kto dryfował wówczas w kosmosie i nie był w stanie tego usłyszeć. Wzrok utkwiła w swoim nadajniku.

Przez rozmazany obraz z trudem dostrzegała drganie własnych dłoni. Ścisnęła bransoletę mocniej. Potrafiła zdjąć ją tak, by nie wysadzić całego systemu połączeń. Chodziło jej tylko o zemstę.

- Wiesz, że tego nie chcesz!

Nie rozumiał jej.

- Nie, Jasper - zaoponowała bez emocji, patrząc tylko na srebro. - To jest to, czego zawsze chciałam.

I ścisnęła bransoletę z obu stron, jednym palcem ciągnąc w lewo, drugim w prawo, dopiero wtedy pozbywając się metalu.

Po chwili świecące się antentki bransolety, pokryte krwią ogarnął mrok.

Na Arce, Clarke Griffin właśnie zmarła.

I dopiero po wszystkim, dziewczyna zorientowała się, jak daleko byli od kapsuły. Mimo chłodu, jakim emanowała, Jasper śmiało podszedł do Clarke i wyciągnął ku niej pomocną dłoń. Któryś raz z kolei schowała dumę na bok, by pozwolić mu założyć swoje ramię na jego szyję.

Miał już ruszyć, kiedy zatrzymał go głos Clarke.

- Stój - poleciła, patrząc uparcie na horyzont.

Nad linią lasu zobaczyła coś niepokojącego. Znowu. Pierwszy raz widziała chmury od dołu, a nie jak zwykle, z góry. Były ciemniejsze, niż widziała to kiedyś na zdjęciach. Ogromne. Piętrzyły się nad drzewami jak potwory gotowe do ataku.

Ale bardziej zaniepokoiła ją, z tego, co pamiętała, mgła, która miała dziwny, żółtawy kolor. Nie kojarzyła jej z żadnej książki przeczytanej o Ziemi. Stwierdziłaby, że jest ona wynikiem promieniowania, ale unosiła się nad tą częścią lasu, gdzie co nocy widziała miganie. W zastraszającym tempie rozprzestrzeniała się nad pozostałą jego częścią.

I wraz z chmurami zdawała się zbliżać właśnie do nich.

- Widzisz?

Widział.

- Musimy uciekać, szybko! - Objął dziewczynę w pasie, ale ta momentalnie zaoponowała.

- Razem nie zdążymy na czas. Dotrzesz szybko do reszty i każesz im się schować, potem ktoś po mnie wróci. Uratujemy ich, zaoszczędzając czas. - Czuła, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. - Biegnij! Już!

Chłopak wahał się tylko sekundę, po czym ruszył prędko do obozu.

Clarke obejrzała się na mgłę, która była o wiele bliżej, niż się spodziewała. Tak szybko, jak mogła, poszła w ślady Jaspera, ale zmęczenie emocjonalne i fizyczne coraz bardziej się nasilało.



Widziała przed sobą ludzi masowo wpadających do środka kapsuły. Zabierających ze sobą jakieś przedmioty, wykrzykujących do siebie nawzajem i wskazujących na nadchodzącą mgłę.

Panika przesiąknęła każdego z nich.

Dziewczyna parła przed siebie, ale dystans dłużył się jej niemiłosiernie. Przez ułamek sekundy chciała się po prostu zatrzymać, uniknąć wiecznie zawistnego wzroku i skończyć jak tchórz, ale wtedy nie byłaby sobą.

Szła więc dalej, powoli tracąc zmysły. Rura za nogą, noga za rurą. Mimo przeczucia, że mgła jest blisko i szanse są coraz mniejsze.

Nagle zobaczyła sylwetkę niemrawo mknącą w jej stronę. Dopiero po chwili poznała w niej swojego przyjaciela.

Parę sekund później, Wells znalazł się przed nią, biorąc ją na trzęsące się ręce i pędząc z powrotem do obozu. Zdążyła tylko zobaczyć strach w jego oczach. Czas przemykał im między palcami, niemal czuli na plecach ostatnie sekundy, drapiące ich skórę.

Wejście do kapsuły było coraz bliżej, ale mgła goniła ich znacznie szybciej, niż Wells pędził do włazu.

- Zamykajcie! - wrzasnął Wells, będąc już kilka metrów przed wejściem.

W jednej chwili i ona, i on zaczęli się dusić. Clarke poczuła w płucach, jak i na skórze, żywy ogień.

Kiedy wejście uniosło się na wysokość kolan, chłopak wyskoczył w górę. Ześlizgnął się po drzwiach, a chwilę później zatrzasnęły się za nimi, przerywając metalowe buczenie. Oboje boleśnie wylądowali na podłodze.

Udało się. Wells ocalił jej życie.

- Dajcie ich do rogu! Wszyscy z jakimkolwiek doświadczeniem, pomóżcie im! Już!

Chaos wewnątrz kapsuły był nie do opisania. Ludzie biegali wokoło, to schodząc, to wchodząc po drabinie. Ci, którzy byli najbliżej luku, również zaczęli kaszleć. Słychać było szlochy, krzyki i ciągle wydawane polecenia. Nie umiała rozpoznać głosu.

Clarke wciąż czuła palenie w płucach. Nie uciekli przed mgłą, ale uciekli przed śmiercią. Na razie. Gdy Jasper znalazł się obok niej, powiedziała do niego wolno i z chrypą, jaka zdziwiła ją samą:



- Po... móżcie Wells... owi. Daj to... - Tu przerwały jej spazmy kaszlu. - Monty'emu.

Wystawiła do niego rękę ze zdjętą niedawno bransoletą, która jako jedyna nie była zniszczona i mogła być wykorzystana do połączenia się z Arką. Ściskała ją w ręce przez cały czas.

- Się robi, pani doktor. - Krótki, nerwowy uśmiech rozjaśnił jego twarz, kiedy przejął od niej bransoletę, po czym zaczął dyktować swojej grupie polecenia.

Clarke odnalazła wzrokiem nieprzytomnego przyjaciela i chciała pokonać cały ból, by tylko wstać i sprawdzić, czy oddycha. Sądząc po osobach, które zajmowały się właśnie pierwszą pomocą, miał szansę przeżyć.

Ktoś nagle podniósł dziewczynę z podłogi i położył na czymś miękkim. Nie znała osób, które jej pomagały. Czuła tylko odkażanie rany po wyjętym nadajniku i wewnętrzną pustkę. Jakby wszystkie jej emocje zostały na zewnątrz, skazane na żrącą mgłę.

Popatrzyła na chaos, który ktoś, jak się okazało, miał już pod kontrolą. W końcu dopasowała głos do właściciela. Bellamy kierował ludźmi może z dwa metry od niej. Słuchali go. Trzymał w rysach innych, gdy oni sami byli objęci przez zwierzęcą panikę.

W pewnym momencie spojrzał na nią ze wzrokiem twardym i zdeterminowanym. Clarke pokręciła lekko głową. Chciała mu przekazać tym tak wiele, na przykład, że mgła nie mogła być dziełem napromieniowanej matki natury, albo że wszystko szło w coraz gorszym kierunku.

Przełknął ślinę z lekkim niepokojem w oczach, który dobrze ukrył za surowymi liniami twarzy, po czym wrócił do wydawania poleceń. Nawet jemu udzielała się panującą wówczas atmosfera.

A Clarke za to bardzo, ale to bardzo chciała zamknąć oczy, co od razu zrobiła, ogarnięta przez mrok.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro