Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

The Calm After The Storm

Susza po mgle wyglądała tak samo.

Ta sama kremowo-ziemista płaszczyzna rozciągała się dalej, niż sięgało ludzkie oko. Słońce chyliło się ku zachodowi, więc ciemność zbliżała się małymi krokami, pochłaniając ostrą krawędź horyzontu.

A gdzieś pośrodku tej suszy znajdował się namiot. Niewielki, bladozielony i zapięty do samego dołu. Ogromna, pusta przestrzeń wokół niego tylko podkreślała, jak bardzo był nie na miejscu. Samotny, otoczony nicością niczym gwiazda w bezkresie galaktyki.

W środku niego zauważyć można było otwartą, zapełnioną zapasami żywności i niewielką ilością leków blado-brązową torbę, oderwany kawałek metalowej rury oraz czarny, gruby śpiwór w centrum przestrzeni.

I tylko tyle.

♦️♦️♦️

Gdy tylko za tym samym ocalałym oknem dostrzegli, że już po wszystkim, Delikwenci otworzyli wejście. Wyszli na zewnątrz, wracając do rutyny tak, jakby przez parę minionych godzin przesiedzieli na towarzyskim spotkaniu, a nie ratowali się przed śmiercionośną mgławicą.

W czasie spędzonym w kapsule, Bellamy poszedł do Monty'ego z krótkofalówką i polecił mu zmierzyć odległość, z jakiej nadawało drugie urządzenie oraz skonfigurować je z dodatkowym, jakie zostanie na miejscu do kontaktu z Delikwentami. Zdążył też spakować większość ekwipunku, bez którego nie mógłby wrócić do obozu cały i zdrowy.

Lub dzięki któremu po prostu będzie żył.

Zostało mu tylko kilka rzeczy, jakich zaopatrzeniem postanowił się właśnie zająć.

Znajdował się na wyższym poziomie, klękając przed bagażem. Rozważał sposoby na uniknięcie toksycznej mgły bez schronienia. Chciał zapobiec czarnym scenariuszom krążącym nieustannie w jego myślach, choć wiedział, że było to niemalże niemożliwe.

Mimowolnie cisza po zakończeniu połączenia wciąż brzęczała mu w uszach.

- Słyszałem od Octavii, że idziesz po Clarke.

Kątem oka Bellamy zobaczył parę chudych nóg. Uniósł głowę, poznając po chwili Jaspera. Stanął prosto, znajdując się przed nim twarzą w twarz. Lub trochę wyżej, ze względu na różnicę wzrostów. Chudość w ciele chemik nadrabiał wysokością.

Bellamy nie zmienił wyrazu twarzy. Spojrzał na niego z obojętnością i zirytowaniem, co było najwidoczniej jego codzienną mimiką.

- Gdy Kanclerz przyleci na Ziemię i dowie się, że jej córki tu nie ma, nie chcę być w pobliżu.

I nie poświęcając mu więcej czasu, odwrócił się, ruszając do drabiny, by zejść po kilka paczek racji żywnościowej.

- No tak... Ale musicie się pospieszyć. Nie wiadomo, kiedy przyjdzie kolejna fala i...

Choć Jasper nie mógł tego zauważyć, Bellamy zmarszczył brwi w konsternacji. Zatrzymał się tuż przed luką w podłodze, spojrzał na niego przez ramię i przerwał mu nerwowy potok słów.

- Jesteś chemikiem i masz jakieś pojęcie o medycynie. Wiesz z nas wszystkich najlepiej, jakie są skutki kontaktu z mgłą i jakie są szanse na przeżycie.

Uczucie, jakie w nim panowało, mogło podchodzić pod złość. Był zdenerwowany nieracjonalnym myśleniem Jaspera i wypełniony niemiłym uczuciem, odkąd dowiedział się o umowie.

Na jego wypowiedź Jasper skinął głową z cieniem wstydu, odwracając wzrok. Nic jednak nie odpowiedział, jakby czekał na ciąg dalszy.

- Więc dlaczego zakładasz, że jej się udało?

Mimo wszystko chciał usłyszeć, co ma do powiedzenia. Chciał zrozumieć płomyk nadziei w jego oczach i optymizm w nawet tak beznadziejnej sytuacji. Z większą niż kogokolwiek świadomością, do czego mogło dojść.

- Po prostu... - Gorączkowo myślał nad doborem odpowiednich słów. - Wierzę w nią. - Wzruszył ramionami. - To w końcu Clarke. - Uśmiechnął się smutno.

Bellamy skinął głową, nie robiąc niczego więcej. Słowa chłopaka tworzyły jakąś całość, a jednak z trudem przychodziło Blake'owi patrzenie na to z jego punktu widzenia.

Jasper miał nadzieję. Nawet jeśli dobre zakończenie graniczyło z cudem, była tam. Iskierka tańcząca w jego oczach. Nuta ciepła w głosie. Gotowość w każdej komórce ciała.

Coś, czego Bellamy nie widział u siebie od czasu aresztowania Octavii. To uczucie odsuwało zdrowy rozsądek na bok, zostawiając tylko determinację i wiarę. Ale gdy dowiedział się, że jego siostra jednak nie zostanie ekspulsowana, ponownie była to rodzinna troska i miłość, jaką miał wpojoną od małego.

Ledwo pamiętał t a m t o uczucie.

Zauważając, że wciąż stał w tym samym miejscu, a po chemiku nie było śladu, zszedł nieco zamroczony na dół.

I być może nigdy więcej nie miał doświadczyć nadziei nadającej oczom blasku, ale gdzieś na krańcach jego świadomości było coś, co kazało mu podjąć się misji. Coś, co nie pozwalało mu zaprzestać pakowania się i przyjąć do wiadomości, że powinni wykopać za kapsułą ósmy dół.

I to było przeczucie. To był instynkt.

A ich nigdy, ale to nigdy nie lekceważył.

Więc gdy w końcu był gotowy, z torbą na plecach i krótkofalówką w dłoni, zaczął poszukiwania siostry. Znalazł ją przed kapsułą i powiedział pewnym głosem:

- Przejmujesz dowodzenie.

Octavia przez moment patrzyła na niego szerokimi oczami, po czym na krótko odwróciła wzrok. Chwilę później skinęła pewnie głową, znowu obdarzając go błękitnym, zdeterminowanym spojrzeniem.

- Wracaj szybko - powiedziała stanowczo, dodając cicho: - I nie zrób niczego głupiego.

Na to podniósł lewy kącik ust i przycisnął ją do siebie krótko.

- Ty też. Wiem, że masz do tego tendencję.

- Dupek. - Odsunęła się, uderzając go lekko w ramię i uśmiechnęła się tak, jak robili to Blake'owie.

Bellamy chwilę spoglądał na nią, chcąc zachować w głowie właśnie taki obraz. Wiedział, że zobaczą się niedługo, ale gdy już raz, po ponad roku separacji, jej twarz zaczęła mu się rozmazywać w odłamach pamięci, wśród czterech szarych ścian, nie miał zamiaru dopuścić do tego po raz kolejny.

Odszedł, lekko wzdychając na myśl o dystansie, jaki ma do pokonania. Ruszył tą samą trasą, jaką poszli Finn i Clarke, by dopiero później skręcić w stronę, gdzie w nocy widać było miganie. Chciał uniknąć zbędnych pytań.

Słońce zachodziło, temperatura spadała, a to oznaczało, że najbliższe godziny drogi będą bardziej do zniesienia. Gdyby cud sprawił, że Clarke jeszcze żyła, spotkanie z mgłą z pewnością nie należało do przyjemnych.

Nie miałaby sił, by ruszyć teraz dalej, a to z kolei było dla Bellamy'ego skróceniem i tak niemiłosiernie długiej drogi. Na linii horyzontu nie widział nawet małego punkciku, który świadczyłby o jej dokładnym położeniu.

Kiedy to, co robił, nabrało realności wraz z malejącym za nim obozem, mruknął pod nosem:

- Obym nie szedł po zwłoki.

♦️♦️♦️

Było po zmroku, gdy ciszę wokół Bellamy'ego przerwał głos z walkie-talkie. Po dobrych godzinach w milczeniu, szum z drugiej strony połączenia zdawał się fizycznie ranić jego uszy.

- Jak tam spacerek, Bellamy?

John Murphy.

Postanowił go zignorować, walcząc z palącym jego całe ciało bólem. Wcześniej zrobił sobie krótką przerwę, by napić się oraz zjeść, jednak teraz nie chciał tracić na to czasu. W dzień miał tego bardziej potrzebować, jeśli do tej pory nie dotarłby do celu.

A było to bardzo prawdopodobne.

- Rozumiem, że padłeś po kilku godzinach? Rozważałem i taką opcję.

Tym razem postanowił odpowiedzieć. Zdjął urządzenie z pasa i wcisnął przycisk łączący go z krótkofalówką obozu. Wciąż parł przed siebie.

Miganie znów zawitało na horyzoncie przed nim.

- Czego chcesz? - spytał zdegustowanym głosem, starając się ukryć w nim zmęczenie.

Znał Johna jeszcze z Arki. Oboje pracowali tam jako strażnicy, zanim skończyli na Ziemii. Tyle że Bellamy, jako pełnoletni, miał wszystkie uprawnienia i ulgi karne, podczas gdy Murphy był jeszcze ograniczonym, początkującym dozorcą.

- Wiesz, czego chcę. I nie możesz się wycofać - odpowiedział rozbawionym tonem.

Bellamy przewrócił oczami, nawet jeśli Murphy nie mógł tego zobaczyć. Nawet jeśli chłopak miał rację. Nie mógł powiedzieć ,,nie". Był w tym po uszy. I był tego dobitnie świadomy.

Mimo to i tak zapytał:

- A co, jeśli zmieniłem zdanie?

Ku jego zdziwieniu, po drugiej stronie nastała chwila ciszy. Zachciało mu się parsknąć śmiechem, spostrzegając, że nawet on tego nie wiedział. Ale gdy w końcu usłyszał kipiącą grozą odpowiedź, jego nastrój momentalnie uległ zmianie.

- Wtedy lepiej dla ciebie, jeśli zginiesz we mgle.

Tym razem to on nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć.

- Jedno zamiast dwóch. Wybór należy do ciebie.

Choć wybór wcale nie był wyborem, dalej milczał. Jednak nie dlatego, że chciał go tym zirytować. Naprawdę się zastanawiał. Niestety, zdał sobie z tego sprawę o sekundy za późno.

Usłyszał śmiech.

- Wahasz się? Niesamowite, Blake. Zadziwiasz mnie z każdym dniem coraz bardziej.

To go zirytowało. Ale nie pamiętał przypadku, w którym tak by nie było. Ten człowiek został do tego stworzony.

- Chrzań się, Murphy.

- Powiedz. Dlaczego tak n a p r a w d ę postanowiłeś się zgłosić na bohatera? Myślałem, że wiem. Teraz jednak mam pewne wątpliwości.

Więc powiedział mu to samo, co Jasperowi. Choć sam nie wiedział, d l a c z e g o. Stawiał na ,,wyrównanie rachunków", jak to powiedziała Octavia. Nie chciał do końca życia tkwić w długu. Jeśli żyła, pomoże. Koniec sprawy.

Tego się trzymał.

- Nie wiem, czy mam ci wierzyć, ale wiem jedno: masz podjąć decyzję w ciągu 24 godzin. Jeśli nie, dostaniesz drugie ostrzenie. Potem kolejne. Ostatniego znać nie chcesz.

Bellamy zmarszczył brwi, wyłapując jeden szczegół.

- A jakie niby było pierwsze?

- Zależy. Wybrałeś?

Nie odpowiedział.

I Bellamy usłyszał krótki trzask, po którym nastąpił tylko niski, ciągły pisk.

- Murphy?

Wciąż to samo.

- Murphy!

Nic. Bez reakcji.

Zacisnął powieki, uspokajając oddech, by nie rzucić urządzeniem o ziemię. Zrobił głęboki wydech, gdy uświadomił sobie, co właśnie się stało.

Pierwszym ostrzeżeniem było zerwanie kontaktu z obozem.

♦️♦️♦️

Ledwo co widział za sobą rozmazaną kapsułę, która niebawem miała zniknąć mu sprzed oczu.

Otaczająca go monumentalna, pusta przestrzeń nabrała wyrazu, gdy słońce wzeszło ponad horyzont, rozprzestrzeniając swój blask i ciepło od końca do końca jego pola widzenia.

Dopiero teraz mógł zobaczyć, jak bardzo był sam. Jak bardzo był zdany na samego siebie.

Oddech urywał mu się w piersi. Czuł gorące powietrze wlewające mu się do płuc jak żar. Już wcześniej zawinął na głowie i wokół niej ziemisto-brązową chustę, by nie narażać się na udar, jednak przeczuwał, że to na nic.

Las poszerzający się z biegiem czasu na jego oczach był męczarnią, do której tracił już cierpliwość. Wyczerpanie dało o sobie znać wystarczająco, by stanął w miejscu. Westchnął z ulgą i bólem zarazem. Już miał odłożyć torbę na ziemię, gdy coś przykuło jego uwagę.

I zdziwił się, że dopiero teraz.

Zobaczył ciemny, niewielki punkt, rażąco odrębny od jasnego koloru suszy. 

Namiot.

Poczuł nieopisaną ulgę, za którą momentalnie pojawiła się niepewność.

Zwalczył niechęć do ponownego ruszenia z miejsca, żałując, że w ogóle się zatrzymał i ruszył szybszym tempem do ciemnego punktu. Czas dłużył się jak od początku podróży, może nawet bardziej, gdy w i d z i a ł już swój cel. Gdy dzieliło go od niego już niewiele.

Miał rację. Poszła w stronę migania. Instynkt go nie zawiódł.

Po paręnastu minutach widział już całość. Stał kilka metrów od namiotu, gdy nagle się zatrzymał z obawą o to, co zastanie w środku. Albo o to, czego n i e zastanie. Nie słyszał żadnego dźwięku, co nasuwało mu tylko mroczne myśli.

Jednak zdał sobie sprawę z tego, że im szybciej, tym lepiej. Przełknął ślinę i ruszył niepewnie do celu.

Kucając, chwycił za zamek i powoli pociągnął go w górę. Dźwięk suwaka drażnił jego uszy, napawał go różną gamą emocji i urzeczywistniał fakt, że właśnie nadszedł moment, do którego zmierzał przez niezliczoną ilość godzin. I nie chciał, żeby było to na marne.

Jakie było jego zdziwienie, gdy w połowie rozsuwania namiotu jego twarz znalazła się milimetry od końca metalowego ostrza.

Clarke.

Leżała na brzuchu, poparta na łokciach z jedną ręką wyciągniętą ku niemu z bronią. Jej twarz i odsłonięte części ciała pokrywały miejscami rozległe plamy baldej czerwieni.

Gdy jej wzrok spotkał się z jego, spuściła niepewnie rękę. Kamień spadł mu z serca.

- Co... - Przerwała, powstrzymana przez chrypę podobną do tej po pierwszym ataku mgły. Teraz nieco gorszą. Próbowała ukryć trud, z jakim przychodziło jej podniesienie się do pozycji siedzącej. - Co tu robisz?

Ale zamiast odpowiedzieć, wszedł do środka, ściągając torbę z ramion. Niewielka przestrzeń potęgowała tylko uczucie duszności. Ściągnął chustę, po czym znów spojrzał w stronę zdekoncentrowanej dziewczyny.

I gdy w końcu widział na własne oczy, że żyje, poczuł ukłucie złości, jakie nie chciało go opuścić. Odwrócił wzrok, sięgając do torby.

- Octavia powiedziała mi o waszym układzie. Potem przyszła mgła. Ktoś musiał sprawdzić, czy żyjesz. - Jego głos nie zdradzał większych emocji.

- Powiedziałam, że wam pomogę - odparła powoli.

Było to prawdą. Choć nie wierzył, że rzeczywiście do tego dojdzie. Nie sądził, że ma taki wpływ na matkę i jej działania. To w końcu Kanclerz. Sądził, że nie wszystko można załatwić za pomocą pokrewieństwa. Kolejny błąd.

- I żyję.

I to było coś, co dręczyło go, odkąd zobaczył ostrze przy swojej twarzy. Odkąd zobaczył ją we własnej osobie, do tego zdolną do samoobrony. Podniósł głowę, trzymając w dłoni bukłak z wodą.

- Jak?

Nie mógł tego zrozumieć. Po prostu nie mógł. Widział coś niemożliwego na własne oczy. Oczywistym więc było, że jest to co najmniej zastanawiające.

Clarke, zamiast powiedzieć cokolwiek, wskazała ręka na coś po jej lewej. Jego wzrok powędrował we wskazanym kierunku spod zmarszczonych brwi.

Śpiwór.

Zamrugał, otumaniony fikcją. Rozwiązanie było irracjonalne. Niemożliwe. Samo to, że żyje, wykraczało ponad normę. I do tego ten kawałek materiału, który posłużył jej w ochronie.

- Schowałaś się...

- Na kilka godzin. - Jej głos ledwo co musnął otaczające ich milczenie.

Wbiła wzrok w śpiwór, z twarzą tak samo opanowaną jak zawsze. Jakby te kilka godzin było niczym. Jakby konfrontacja z mgłą była tylko kolejnym, nudnym wydarzeniem. Powinna wykazywać chociaż trochę przeżytych emocji. Wspomnień.

Ale gdy zauważył kolejną plamę czerwieni rozlewającą się po jej policzku, sięgającą skroni, a nawet prawie oka, surrealizm, jaki nim targał, nieco zelżał. Tak jak i złość.

Co nie znaczy, że zniknęły całkowicie.

Spostrzegł też niektóre z plam przez, zdawało mu się, wypalone przez mgłę dziury w ubraniach. Jej skóra była pokryta nimi w wielu miejscach i nie wyglądało to na przyjemne doświadczenie.

W końcu postanowił coś zrobić i podał jej wyjętą przedtem wodę, przełykając gorycz i wciąż kiełkujący w nim zawód. Na ten gest Clarke zmarszczyła brwi, nie przyjmując jej ku jego zdziwieniu.

- Zakładam, że żrąca mgła wzmaga pragnienie - wyjaśnił krótko.

- Nie bardziej niż przebyta dopiero co droga z obozu. - Popchnęła jego rękę z powrotem.

Więc żeby mieć problem z głowy, napił się trochę, po czym znowu wyciągnął bukłak w jej kierunku z podniesionymi brwiami.

- Twoja kolej.

I tym udało mu się przekonać ją do wzięcia chociaż kilku łyków. W tym samym czasie wyjął z torby ekwipunek medyczny, jaki polecił mu Jasper. Miał on część wiedzy zaczerpniętej od Clarke, więc wiedział, co będzie mu potrzebne w przypadku oparzeń.

Licznych oparzeń.

No i była tu też świadoma wszystkiego Clarke, która wiedziała, co robić i jak to robić. Nie była w stanie zrobić tego sama, więc tu zaczynało się zadanie Bellamy'ego. Poczuł ulgę, gdy zdał sobie sprawę, że nie przebył tej drogi na darmo.

- Co ty robisz?

Bez podnoszenia wzroku, odpowiedział:

- Ratuję ci skórę. W przenośni i dosłownie.

- Dlaczego?

I dopiero gdy usłyszał kolejne pytanie, podniósł zirytowany wzrok.

- Twoja matka przylatuje za parę dni, a my musimy być tam przed nią.

I wrócił do rozwijania opatrunków, które kładł obok siebie, uparcie na nią nie patrząc. Gdyby nie zadawała niepotrzebnych pytań i nie była przy nich tak uparta, wszystko poszło by łatwiej. Ale czasem zapominał, że rozmawia z Clarke Griffin.

- Bellamy...

- Gdy zobaczy, że wracasz cała poparzona z pustego pola ziemi, do tego w moim towarzystwie, nie sądzę, że będzie chciała dotrzymać swojego słowa odnośnie mojego ułaskawienia.

Spojrzał na nią na granicy cierpliwości, a Clarke w końcu zamilkła. Zacisnęła usta w cienką linię, odwracając wzrok. Oprócz wskazówek opatrywania, zaczynających i kończących się na gazie jałowej, nie mówiła niczego więcej.

Gdy opatrywał jedną z większych plam na jej ramieniu, kątem oka dostrzegł słabo ukryty grymas bólu. Miała zamknięte oczy, a wyraz twarzy, mimo wszystko, zdeterminowany. Po chwili wszystko do niego wróciło, w tym jego odczucie do całej sytuacji, i skończył opatrunek, odwracając wzrok.

Postanowił jednak zadać jej pytanie, tylko dla pewności, gdyż odpowiedź zdawała mu się oczywista. Była wtedy do niego tyłem, bo zajmował się najgorszą ze wszystkich plamą na jej plecach. Wolał, by podczas tego była choć trochę rozkojarzona.

Im szybciej, tym lepiej, rzecz jasna.

Moment przed opatrunkiem w końcu zapytał:

- Dlaczego chciałaś uciec?

I po dłuższej chwili, gdy już myślał, że jego pytanie przeminęło z wiatrem, odparła:

- Wiesz, czemu. Miganie.

Tak myślał.

Przyłożył delikatnie gazę do jej skóry, ale i tak nie udało mu się uniknąć jej syknięcia już w pierwszej sekundzie. Skończył tak szybko, jak tylko mógł, po czym spuścił jej bluzkę z powrotem na dół. Więcej było dziur, niż pozostałego, niebiesko-szarego materiału.

- Będzie czas na dyskusję, gdy wrócimy.

Ale gdy miał już się odsunąć, powiedziała coś, co zatrzymało go w miejscu.

- Problem w tym, Bellamy, że ja nigdzie nie wracam.

****

Od autorki: Taka niespodzianka na ten "wyjątkowy" dzień! I co teraz? Będziecie mieli szansę się dowiedzieć za tydzień, by ustawić się na co-czwartkowy tryb pisania. Więc widzimy się 21.02! Zapraszam do głosowania i komentowania, po prostu. Pozdrawiam! ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro