See you on the other side
Powoli zapadał wieczór.
Szli już dobre godziny, nie licząc paro minutowych przerw na wodę i prowiant. Słońce słabło, ale nie oznaczało to, że było już chłodno. Wręcz przeciwnie. Duchota nie opuszczała ich nawet na moment. Brak wilgoci z dnia na dzień był coraz mniej znośny. Wyczekiwali chłodniejszej temperatury ze zniecierpliwieniem.
Z miejsca, w którym byli, las bardziej przypominał las niż kreskę na horyzoncie. Gdyby było nieco jaśniej, może dojrzeliby zarys szczytów drzew i ich zielony kolor. Został im może z dzień podróży, lub nawet mniej.
Jednak to Bellamy na dobre stanął w miejscu.
- Zatrzymajmy się tutaj, a gdy spadnie temperatura, ruszymy dalej - wysapał, patrząc na las.
Clarke spuściła namiot z pleców. Momentalnie usiadła na ziemi, co zrobił też jej towarzysz. Padali ze zmęczenia. Byli głodni, poszkodowani przez słońce i duszności. Nie mieli pojęcia, czy ich podróż w ogóle miała sens. Czy warto było tyle się męczyć, żeby dotrzeć najprawdopodobniej do obozu wrogich im Ziemian? Możliwe, że nie. A nawet bardzo możliwe, że nie.
Bellamy wciąż zdawał się być kilometry od niej. Cisza dusiła jak suche powietrze wokół nich. Być może mieli zginąć w przeciągu doby, a oni nie byli nawet w stanie zburzyć muru między nimi. Do tego nie poświęcał jej większej uwagi. Granatowa chusta rzucała mroczny cień na jego surowe rysy twarzy.
I wtedy Clarke przerwała ciszę.
- Coś się stało? - Spojrzała na niego w wyczekiwaniu.
Chyba wyczuł, że chciała poruszyć cięższy temat, bo podniósł na nią niezidentyfikowany wzrok. Na jednej zgiętej nodze opierał się łokciem z czujnością, ale też na swój sposób swobodnie. Kolory nieba odbiły się o brąz jego oczu.
- Mnie się pytasz?
Zmarszczyła brwi.
- Od rozmowy z Octavią wydajesz się zdystansowany.
Chwilę nie odpowiadał, na przekór poprzednim godzinom, uparcie patrząc jej w oczy. Nie było w nim tego Blake'a, który zbuntował prawie wszystkich Delikwentów do ściągnięcia nadajników. Był raczej Bellamy, który żył błędami przeszłości. Który pozwalał sercu przezwyciężyć rozum, na jego niekorzyść.
I to ten Bellamy, ku jej zdziwieniu, zaczął swoje wyjaśnienia. Szczerze, bez skrupułów.
- Najpierw myślałem, że będziesz zła z powodu całej tej sytuacji z Johnem. Bo domyśliłaś się, że chodziło o ciebie.
- Szantażowali cię. Jestem w stanie to zrozumieć - odparła, przerywając mu.
Bellamy wpatrzył się w przestrzeń, gdzieś w ziemię przed nim. Widziała wyraźnie, jak odgrzebuje swoje wspomnienie. Cofa się dni do tyłu. Pozwala sobie zapaść się pod ich ciężarem.
- Albo ja zabijam ciebie, albo oni zabijają ciebie i mnie. Tak przynajmniej wyglądało to na początku.
- Na początku? Czyli to, co odebraliśmy z mojej krótkofalówki...
- To nie był pierwszy raz. Tak. - spojrzał znów na nią ze wzrokiem ponurym, prawie że wypranym z emocji. No może prawie.
- Bellamy. Sprawy się pozmieniały. Zdecydowałeś?
- Nie.
- Nie zdecydowałeś?
- Więc nie zostawili mi wyboru.
I zapadła cisza.
Miała co do tego tyle pytań, ale czuła, że każde z nich pogłębiłoby ból wspomnienia, jakie on sam też musiał nosić. Nie chciała też przypadkowo otworzyć którejś ze swoich ran. Stwierdziła jednak, że musi zadać chociaż to jedno pytanie.
- Skoro obie opcje kończyły się moją śmiercią, dlaczego się wahałeś?
Nie zauważyli, kiedy słońce już całkowicie zaszło za linię lasu. Fiolet, róż, pomarańcz i błękit mieszały się na niebie, wskazując na nie tak odległe od nich nadejście nocy. Clarke, spostrzegłszy to, naszła senna melancholia. Mieli cel podróży tuż przed sobą, ale nieporozumienie między nimi stanowiło kotwicę, która trzymała ich w miejscu. Powstrzymywała od progresu. Od poznania prawdziwej natury i opuszczenia bezkresnego pola nicości.
Bellamy w końcu zabrał głos.
- Nie wiem, co o mnie myślisz, ale nie nienawidzę cię.
Odwróciła się do niego, z twarzą w nostalgicznym nastroju.
- Ale nienawidziłeś.
To było bardziej, niż oczywiste. Na krótką chwilę na jego twarz wstąpił niemalże odruchowy pół-uśmiech. Jednak oczy zostały surowe. Przypomniało jej się ich pierwsze spotkanie. Te spojrzenia miały coś ze sobą wspólnego.
- Nie powinnaś się dziwić.
Wtedy znów spojrzała przed siebie i na las. Każdy, kto kogoś stracił na Arce, nie darzył sympatią Clarke Griffin. Była związana z Kanclerz nierozerwalnym łańcuchem. Stanowiła prawe skrzydło swojej matki i wszystko, do czego się przyczyniła, odbijało piętno na jej córce. Nienawiść do niej była jej dobrze znana.
Co też nie oznaczało, że do tego przywykła.
- Koniec końców nie byłaś zła na sytuację, w której się znaleźliśmy. Nawet ocaliłaś Octavię.
Clarke podniosła się z ziemi. Nie chciała, żeby rozmowa zeszła na te tory.
- Szew to nie ocalenie. Byłam wam to winna.
Usłyszała, jak Bellamy robi to samo.
- Sądzę, że za dużo sobie przypisujesz.
Na te słowa Clarke rzuciła mu nierozumiejące spojrzenie. Ale chłopak nie dał jej niczego powiedzieć, bo sam powiedział to, czego nawet nie myślała wyciągać na światło dzienne.
- Nie dość, że inni winią cię za wyroki twojej matki, to ty też to robisz.
Nie mogła temu zaprzeczyć i była zła, że tak łatwo ją przejrzał. Poczucie winy miała w sobie od zawsze. Czuła na sobie celownik i to słusznie. Nie mogła spać na Arce. Na każdy wyrok patrzyła jak na lekcję, na obowiązek córki Kanclerz. Na jej dziedzictwo.
Ani razu nie zrobiła czegoś, co mogłoby ich ocalić. Nawet, kiedy w przejściu próżniowym stała matka Wellsa. Myślała, że wszyscy ze skazanych zasługują na ekspulsowanie. Patrzyła na to jak na wymiar sprawiedliwości. Empatia w niej samej tłumiona była przez zwykłe tchórzostwo.
Dopiero zamach szczerze dał jej do zrozumienia, w jak wielkim błędzie pozwoliła sobie żyć.
- Jestem winna. Może i nie skazywałam nikogo na śmierć, ale będąc świadkiem, miałam takie odczucie. Zawsze jest jakiś wybór.
Miała wybór. Wolała bezczynność.
Ale na tym nie kończył się jej wywód.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wiecznie patrząc na wszystkie te ekspulsowania, sama byłam hipokrytką. - W oczach buchała jej złość. - Pozwalałam na areszty innych, unikając własnego. Ale jak widzisz, nie udało mi się.
Jej pusty śmiech rozbrzmiał w suszy.
Bellamy zmarszczył brwi. Chwilę nad tym myślał. Cały ten czas uważnie ją obserwował, zauważając, że on sam nie posiada wszystkich elementów układanki. W emocjach patrzyła, jak odnajduje brakujący fragment całości.
- Za co naprawdę cię aresztowali, Clarke?
Ton jego głosu utrudniał jej wymiganie się od prawdy. Czuła niejaki wstyd za to, co stało się tam, na górze. Nie lubiła być odmieńcem. Nie lubiła być wyróżniana. Ale wszyscy byli tu po zbrodniach przeciwko Arce, uratowani przez niepełnoletniość. Wszyscy, tylko nie ona.
- Moja matka nie chciała, żebym zdradziła odkrycie ojca. To był jej sposób na uciszenie mnie.
Bellamy wyglądał, jakby jego pogląd na jej rodzinę momentalnie uległ zmianie. Patrzył na Clarke, praktycznie nie mrugając. Miała wrażenie, że wszystkie puzzle wcześniej na siłę wciskał w złe miejsca. Że w końcu połączył jego historię z jej wywodem.
I chyba wiedziała, które fakty konkretnie miał na myśli.
- Czyli to twój ojciec odkrył niesprawność tego filtra? - zapytał, nieco przytłoczony nowymi informacjami.
Bez słowa skinęła głową.
Chłopak odwrócił się do niej już całkowicie. Clarke uczyniła to samo, czekając na to, co powie. Bo mogła to wyczuć na odległość, że było coś jeszcze. Dalej nie wiedziała, czemu ni stąd, ni zowąd zaczął traktować ją oschlej.
Tuż po ustawieniu się twarzą w twarz, Blake wyrzucił z siebie to, co siedziało głęboko w nim zakorzenione. Biła od niego irytacja.
- To wszystko, co zrobiłaś od samego przylotu na Ziemię. To były tylko wyrzuty sumienia?
Ale tego się nie spodziewała. Bellamy nie dał jej czasu na odpowiedź.
- Twoja pomoc wynikała z poczucia winy.
I w tym momencie to Clarke podniosło się ciśnienie.
- Pomagam, bo chcę pomagać. Zależy mi na ludziach. Nie jestem Kanclerzem. Ani moją matką. Chcę być kimś lepszym, niż ona. Naprawiam to, co zniszczyła.
- Naprawdę? - Jego twarz wyrażała dziwną nieufność. - Uważasz, że każdy jest dobry i zasługuje na drugą szansę? Ratujesz, kogo możesz, nie patrząc na to, kim są i co zrobili, a ja przestaję wierzyć, że faktycznie robisz to z dobroci serca.
I nie chciała tego, ale jego słowa trafiły w nią z ogromną siłą. Poczuła ból w klatce. A jeżeli Bellamy to zauważył, postanowił mimo to trwać przy swoim.
- Octavia prawie cię udusiła, a ty zszywasz jej nogę, oddajesz ostatnie zapasy leków i mówisz, że wcale nie odchodzimy, byle tylko spokojnie dotarła do obozu. Bez większej urazy dałaś mi ją wcześniej uratować, skazując siebie na dwóch psychopatów. Teraz jesteś tutaj.
I po tym zdaniu odwrócił wzrok gdzieś w prawo, nie wiedząc, co powiedzieć. Już otwierał usta, ale żaden dźwięk z nich nie padł. Clarke cierpliwie czekała, bo musiała usłyszeć całość. Nie dotarł do sedna sprawy. A ona już wiedziała, do czego bije. Bała się tej chwili. Ale niewypuszczona na wierzch, mogła ich rozszarpać od środka.
- Robisz to wszystko, naiwnie ufając innym. Uczucie winy cie zaślepia i nawet nie wiesz, co mają na swoim koncie.
Zauważyła, że chłopak nie zamierza się uspokoić. Wręcz przeciwnie. Temperatura zdawała się rosnąć na nowo. Niebezpieczny błysk mignął w ciemnych, złych oczach. Sytuacja wydawała się uciekać spod kontroli.
- Bellamy...
- Nie wiesz nawet, co zrobili John i Finn.
- Dasz mi...
- Jesteś tu ze mną, a nawet nie wiesz, co...
- W i e m, co zrobiliście!
I to jedno, wykrzyczane przez nią zdanie zdołało go powstrzymać. Zaległa cisza. Clarke oddychała niespokojnie, z kamienną twarzą i oczami zdradzającymi wszystkie siedzące w niej emocje. Bellamy patrzył na nią z czystym zdziwieniem. Wrogi błysk zniknął z jego oczu, a oddech powoli zaczął mu się uspokajać. Nie mógł wybudzić się z szoku. Docierało do niego wszystko w spowolnionym tempie.
- Jak... - nie wiedział, jak dokończyć pytanie.
I miała zamiar mu odpowiedzieć. Wtedy zobaczyła coś za jego plecami.
Przeszył ją dreszcz.
- Uważaj!
Ale krzyknęła o sekundę za późno.
Jakiś twardy przedmiot ze świstem uderzył Bellamy'ego w głowę. Upadł na kolana, a potem bez życia zwalił się na grunt.
Clarke zamarła. Oddech ugrzązł jej w klatce. Mało co widziała. Działała instynktownie. Sięgnęła po scyzoryk. Ścisnęła przedmiot w ręce. Była gotowa zaatakować. Tajemnicza postać schyliła się do Bellamy'ego.
Ale nim cokolwiek zdążyła zrobić, ciężki przedmiot ugodził ją od tyłu.
Zapadł mrok.
C. D. N.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro