Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3, 2, 1...

Od autorki: Odgrzebałam dawne ff i postanowiłam w końcu je opublikować. FF posiada podobieństwa do 1 części 1 sezonu ,,the 100", jednak dodałam nieco zmian, które mogą wam przypaść do gustu. Nie owijając dłużej, zapraszam!

***

Kapsuła wystartowała.

Wszystkimi w jednym momencie szarpnęło z niewyobrażalnie potężną siłą. Prędkość można było poczuć w każdej komórce ciała. Zarówno ona, jak i odgłos silników zagłuszały myśli, sprawiały ból w mięśniach i zawroty głowy. Nie było dołu. Nie było góry.

Była tylko świadomość, że stu Delikwentów zmierzało w tej chwili na Ziemię.

Mieli jako pierwsi na nią wrócić i sprawdzić, czy po trzystu latach od nuklearnej wojny mającej katastrofalne skutki - takie jak zlikwidowanie wszelkiego życia czy napromieniowanie całego globu - ludzie byli w stanie na niej żyć.

Było spore ryzyko, że po otworzeniu drzwi od kapsuły, napromieniowane powietrze zabije ich w ciągu kilku sekund. O ile nie zrobi tego samo lądowanie.

Nikt nie wiedział, w jakim stanie była obecnie Ziemia. Mimo to rząd Arki postanowił ich tam wysłać.

Skazać niepełnoletnich na pewną śmierć.

Clarke czuła, jak pasy bezpieczeństwa wbijają jej się boleśnie w skórę, krzyk zlewa się z pozostałymi, a temperatura wydaje się rosnąć z każdą sekundą. Śmierć spływała jej po karku, plecach, szarpała jej głową i obezwładniała. Nie wiedziała, czego bardziej w tej chwili chciała: wylądować i zginąć, czy wciąż lecieć i umrzeć z przerażenia.

Na jedno wychodziło.

Nagle uświadomiła sobie, że ktoś ściska jej lewą dłoń. Wells.

On i Clarke znali się nie od dzisiaj. Czarnoskóry był jej dobrym przyjacielem, ale i synem Wicekanclerza Jahy, który od zawsze wspierał ją w byciu córką pani Kanclerz Griffin.

Oboje przez wysokie stanowisko ich rodziców nie mieli wielu znajomych, ani nie znali życia typowych dzieci z Arki. Nie mogli pochodzić sobie po różnych targach, pooglądać na nich zabytków z Ziemi czy też brać udziału w wielu szkolnych praktykach. Nie mogli się bawić, nie mogli żyć.

Od początku stali u boku rodziców na każdej uroczystości, gdzie prezentowali nienaganność i udawaną perfekcję. Przykład, za którym powinni iść inni. Istniejący ideał, jaki panował na Arce.

Jednak to Clarke była widoczna na wszystkich ekranach. Wells również, ale znacznie rzadziej niż ona. Rozumieli się, mimo to, czuli swój ból i potrafili go złagodzić. Kiedy inni chodzili na kilka praktyk jednocześnie, by móc z nich wybrać tą, którą wykonywać mieli w przyszłości, oni mogli pozwolić sobie tylko na jedną, za to ważniejszą niż te, które mieli do wyboru inni.

Wells szkolił się mimo wszystko na pedagoga. Chciał pomagać tym, których zniszczył totalitaryzm Arki. Ekspulsowanie bliskich, do którego przyczyniał się często jego ojciec. Clarke szkoliła się natomiast na medyka. Z podobnych względów, co i Wells.

Jednak nie tych samych.

Ale ich plany odeszły w niepamięć wraz z ich aresztowaniem, a potem wieścią o powrocie na Ziemię.

I c h powrocie.

Blondynka odwzajemniła uścisk przyjaciela, chwytając jego dłoń, jakby była ona ostatnią deską ratunku. Czuła, że niebawem nadejdzie ich koniec.

- Może spotkamy się znów... - Głos Wellsa ledwo do niej dotarł.

- Może spotkamy się znów - odpowiedziała, tłumiąc strach w głosie.

- Dach się urywa!

- Metal się topi!

Krzyki mieszały się z dymem wlatującym do środka.

- Ogień! Zaraz spa...

Huk.

Ból.

Ciemność.

♦️♦️♦️

Pisk. Tylko on docierał do Clarke, kiedy mozolnie otworzyła oczy, a obraz przed nią to rozdwajał się, to znów wyostrzał. Widziała zarówno rażącą światłość, jak i wszechogarniający mrok. I ogień.

Moment później dotarł do niej ból. Nie do zlokalizowania i wszechobecny. Leżała na ziemi, twarzą do góry. Kręciło jej się w głowie, traciła poczucie przestrzeni, jednak pragnęła się podnieść jak tonący pragnął haustu powietrza. Chciała wstać i pomóc Delikwentom.

Pierwsze dźwięki usłyszała jak pod wodą. Krzyki, jęki i szum. Były głośniejsze i głośniejsze, aż w końcu rozbudziły ją na tyle, by zacząć racjonalnie myśleć. W miarę możliwości i panującej wówczas sytuacji.

Spojrzała na siebie i dostrzegła rozcięte spodnie w miejscu uda, zza którego delikatnie sączyła się krew. Lekko spanikowała, ale była to niegroźna rana, którą postanowiła zająć się później. O ile nadarzyłaby się okazja.

Dopiero w tej chwili zorientowała się, że oddycha z trudem. Dusiła się dymem.

Zwalczyła drętwotę ciała i wstała, czując wówczas potworny ból w lewym ramieniu i prawej nodze. Konkretniej - w kostce. Pasy musiały się zerwać i skręciła ją przy upadku, tucząc też rękę. Zawroty głowy nie ustępowały, jednak nie było to istotne. Cudem było, że żyła.

Opierając ciężar ciała na zdrowej nodze, rozglądnęła się dookoła. Nieliczni Delikwenci byli wciąż na fotelach, nieprzytomni lub otumanieni. Otwierali oczy, rozglądali się na boki, łapali się za głowy i cicho pojękiwali z bólu.

Część z pozostałych nie miała tyle szczęścia i skończyła jak Clarke, czyli na ziemi, w dziwnych pozycjach. Leżeli prawdopodobnie połamani, ze wstrząsem mózgu lub, co gorsza, z trwałymi urazami ważniejszych części ciała, takich jak, przykładowo, rdzeń kręgowy.

Bała się też, że dla niektórych było już za późno.

Zauważyła, że nie tylko ona próbuje zrozumieć sytuację. Niewielka grupa osób klękała przy tych leżących. Niektórzy szlochali, pogrążeni w bólu. Sami byli ranni. Nie radzili sobie z dymem unoszącym się wokół nich. Potrzebowali pomocy. Natychmiast.

Clarke szukała wzrokiem swojego siedzenia, by znaleźć i Wellsa. Miała nadzieję, że wciąż był na swoim miejscu, ocalały, ale nie było go, a potrzebowała jego pomocy bardziej niż kiedykolwiek. Musiała opanować zarówno siebie, jak i resztę. Poczuła się za nich odpowiedzialna.

- Hej, wy! - krzyknęła do grupy niedaleko niej, stojącej nieopodal wyjścia. Widocznie całej i zdrowej. - Ilu z was potrafi udzielić pierwszej pomocy? Albo ugasić ogień?

Grupa popatrzyła na nią w zdziwieniu, ktoś się zaśmiał, a jakiś chłopak o prostych, pół-długich, jasnobrązowych włosach odezwał się w imieniu grupy. Biło od niego coś, co od razu zaalarmowało Clarke w odłamach jej podświadomości.

- Na pewno ty, panno Griffin. - Popatrzył na nią z kpiną w akompaniamencie śmiechów może z czterech, pięciu osób.

Nie znała ich. Nie obchodziło jej w tej chwili to, czy byli dobrymi, czy złymi ludźmi. Potrzebowała tylko pomocnych rąk. Każda sekunda zdawała się uderzać w nią niemal boleśnie, podsycając panikę i tak sięgająca zenitu.

Więc nie miała zamiaru zmarnować ani jednej więcej.

- Posłuchaj mnie. - Podeszła do niego pewnie, kulejąc i ukrywając ból przy każdym kroku. - Tak bardzo cię bawi to, że ludzie umierają, kiedy wy nie robicie niczego, choć nic nie stoi wam na przeszkodzie? - W jej oczach płonął gniew, gdy patrzyła na każdego z osobna. - Odstawcie dumę na bok i zróbcie coś dobrego.

Po tym odwróciła się z zamiarem odejścia, jednak chłopak mocno chwycił jej ramię. Na szczęście to zdrowe.

- Twoja mamusia Kanclerz ekspulsowała naszych rodziców. Nie masz prawa mówić nam, co robić.

Pozostała na to bierna. Wyszarpała ramię z jego twardego uścisku.

- Zostaw ją, Murphy. Wiesz, że ma rację. - Wells podszedł do nich, trzymając rękę na brzuchu. - Zajmijcie się ogniem, zanim spali się wszystko, co ze sobą mamy.

Clarke opanowała ulga tak wielka, że oddychanie stało się dla niej prostsze. Podeszła do niego najszybciej, jak tylko mogła. Oczy zaszły jej łzami, kiedy położył jej wolną rękę na ramieniu. Było to lewe, stłuczone.

Skrzywiła twarz w bólu.

- Przepraszam - powiedział skruszony, ale równie szczęśliwy, że dziewczyna żyje. - Ja i paru innych zajmujemy się nieprzytomnymi wyżej. Tych rannych zostawiam tobie. Są w tamtym rogu.

Pokazał na punkt za nim, gdzie siedzieli ludzie z różnymi ranami na całym ciele. Najczęściej brzuchu i głowie. Clarke poczuła ukłucie strachu, jednak wiedziała, że trzeba było działać tak szybko, jak tylko się da.

Jego uśmiech koił jej nerwy. Jednak gdy spojrzała na jego podtrzymywany ręką brzuch, wszystko wróciło.

- Co się stało?

- A, to? - odparł, patrząc obudzony tam, gdzie ona. Podniósł rękę, pokazując cały i zdrowy brzuch. - Było mi niedobrze, zresztą nie tylko mi. Skutki prędkości i takie tam. Za niedługo powinno przejść. - Jeszcze raz uśmiechnął się ciepło, mimo obecnej, potwornej sytuacji. - A teraz wybacz, powiedziałem innym, że pomogę na górze.

Clarke skinęła uspokojona głową, a chłopak moment później był piętro wyżej. Wiedziała, że jej bliskim - czyli Wellsowi -  nic nie jest, mogła w końcu wziąć się do pracy o trzeźwym umyśle, na którym polegała od zawsze. Dlatego też od razu udała się do pierwszej rannej, jaka wraz z innymi poszkodowanymi znajdowała się we wskazanym wcześniej rogu.

Mogła mieć co najmniej 16 lat. Miała długie, proste, brązowe włosy i rozcięcie na czole. Było głębsze niż to, które ona sama miała na nodze. Potrzebne było jej coś do powstrzymania krwawienia, dezynfekcja i szwy. Nie wykluczała też możliwości wstrząsu.

I choć dziewczyna miała opuszczone powieki, Clarke zauważyła, że nie spała. Była na skraju przytomności.

- Słyszysz mnie? - spytała, kładąc jej rękę na policzku, na co ta ledwo zlokalizowała jej twarz oczami wypełnionymi obłędem i zmęczeniem. - Pomogę ci. Obiecuję.

Potrzebowała jakiejś latarki, światła, czegokolwiek. Spojrzała na innych rannych, na krew szpecącą ich ciała i zdała sobie sprawę, że bez leków, sprzętu medycznego, czy nawet czyjejś pomocy nie będzie w stanie pomóc każdemu.

- Clarke? - Chudy szatyn z goglami na głowie pojawił się znikąd, stając obok niej znienacka. - Mogę jakoś pomóc?

Dziewczyna tylko skinęła głową, wdzięczna losowi, że ktoś się zjawił. Sprawdziła też przy okazji, czy i on nie potrzebuje pomocy. Całe szczęście był zdrowy.

- Załatw mi jakieś światło, najlepiej latarkę. I osoby do pomocy. Niech przyniosą wszystko, co może się przydać. Leki, bandaże, cokolwiek. Szybko!

I już wspinał się po drabinie na wyższe piętro.

Clarke ponownie spojrzała na szatynkę, której powieki zaczynały opadać.

- Nie zasypiaj! Patrz na mnie. - Poklepała ją delikatnie po policzku. - Jak się nazywasz?

Dziewczyna chwilę zbierała się do odpowiedzi, przełykając ślinę.

- O... Octavia.

- Co pamiętasz? - spytała, odrywając pasek materiału z jej bluzki, by posłużył on w powstrzymaniu cieknącej wciąż krwi.

- Leciałam na Ziemię... Z bratem. Ma na... Ma na imię Bellamy. Znajdziesz go? Proszę...

Zaczynała się ruszać nieco zbyt gwałtownie, więc Clarke przytrzymała jej jedno z ramion.

Z bratem?

Od dawien dawna nie słyszała o takim przypadku. Prawo na Arce zabraniało posiadania więcej niż jednego dziecka ze względu na oszczędzanie tam zapasów żywności i tlenu, więc Clarke podejrzewała, jak skończyli ich rodzice.

I kto się do tego przyczynił.

- Spokojnie. Znajdę - w końcu odpowiedziała.

Poczuła, że jest jej to winna. Wiedziała, że nie zwróci to tych, których straciła. Była, w tej kwestii, bezsilna. Jeśli istniało coś, co mogła dla niej zrobić, nie wahała się ani chwili.

W samą porę nadszedł chłopak w goglach z dwoma dziewczynami i jednym chłopakiem wyposażonym w apteczki.

- Czas uratować parę żyć - rzekł szatyn, podając Clarke latarkę.

- Dziękuję... - Przerwała, gdyż nie pamiętała jego imienia.

- Jasper - dokończył za nią, uśmiechając się przyjaźnie.

Zrobiła to samo. Zdawał się być osobą beztroską, ale miał w sobie chęć pomocy i czynienia dobra, co polubiła.

- Pomóżcie im, szybko! - poleciła jemu i grupce, wracając do Octavii.

Poświeciła jej po źrenicach, potwierdzając swoją hipotezę. Tak szybko, jak mogła, zrobiła to, czego dziewczyna potrzebowała, po czym wstała i zwróciła się do reszty.

- Pilnujcie, żeby każdy z nich odpoczywał i nie ruszał się z miejsca. Tutaj będziemy umieszczać wszystkich rannych.

Gdy skinęli głowami, Clarke ruszyła do drabiny, ale po kilku krokach ból w kostce ją pokonał i musiała przystanąć. Zamknęła powieki, ale tylko na chwilę. Na słabość miał przyjść jeszcze czas. Moment później spojrzała na otoczenie.

Murphy i jego grupa, ku jej zdziwieniu, gasiła ogień, używając do tego...

- Nie! - zawołała do nich, na co oni, jak i niektórzy pozostali zwrócili ku niej swoje spojrzenia. - Musimy oszczędzać wodę. Nie wiemy, czy znajdziemy tu jakiekolwiek źródło.

- Sądzę, że siłą woli i wiarą nikt jeszcze ognia nie ugasił.

Sarkastyczny komentarz Murphy'ego i śmiechy tuż po nim nie wybiły Clarke z rytmu. Od dziecka patrzyła, jak matka przemawia do ludzi. Jak znosi ich uwagi, opanowuje wrzawy, czy zmienia ich nastroje. Nie chciała być jak ona, ale marnotrawstwo to ostatnie, czego teraz potrzebowali.

- W zapasach powinien być proch gaśniczy. Lub chociaż gaśnica. Ranni stracili sporo krwi, potrzebują wody. My wszyscy jej potrzebujemy, żeby przetrwać - zamilkła, wbijając wzrok w grupę Murphy'ego i również pozostałych. - Dlatego każdy, kto ma siłę, niech pomoże. Ratujcie, kogo potraficie uratować. Skoro zesłali nas tu na śmierć, przetrwajmy. Myślą, że zginiemy, to przeżyjmy.

Cisza, jaka nastała, była chwilą przemyśleń dla każdego. Każdy w milczeniu decydował za samego siebie. Każdy rozważał różne opcje i wybierał tą najlepszą.

Po chwili jedna z dziewczyn wcześniej gaszących ogień wzięła wiadro z wodą i położyła je przy rogu z rannymi. W jej ślad poszły dwie kolejne osoby, a zebrani Delikwenci zaczęli robić to, co mogli zrobić.

Clarke odetchnęła z ulgą, widząc ludzi przemywających innym rany i dających im wody do picia. Udało jej się. Im się udało. Stali się drużyną. Może i na krótką chwilę, jednak współpraca w tak krytycznym i beznadziejnym momencie była bezcenna. Stawką stało się życie. Życia.

Reszta gasiła ogień, tym razem, prochem gaśniczym, odnalezionym w zapasach parę minut później. Zwracali też przytomność tym, którym się dało i uspokajali tych, co dopiero ją odzyskali.

W zakamarkach umysłu Clarke była świadomość, że nie wszyscy skończą cali i zdrowi. Nie każdy umiał udzielić pierwszej pomocy, nie każdy zatamuje krwawienie na czas, nie każdy zdąży zdezynfekować ranę, nim wda się zakażenie. Nie każdy miał o tym jakiekolwiek pojęcie.

Nie każdy mógł przetrwać.

A to wszystko przez bezmyślny plan rządu. Chcąc nie chcąc, Clarke była z nim scalona. U boku matki. Nie miała żadnego wpływu na to, co się działo. Patrzyła na totalitaryzm rosnący niebezpiecznie szybko przed jej oczami, bezużyteczna i pozbawiona wszelkich praw ingerencji w masowe ekspulsowania, o których niestety wiedziała przed faktem dokonanym.

Jednak kiedy plan zesłania Delikwentów na Ziemię był realizowany, ona znajdowała się już w celi. To, że jej własna matka zesłała ich wszystkich na śmierć bolało. Nie wiedziała o tym. Nikt nie wiedział.

Poświęcenie żyć, bardzo możliwe, że na marne, w celu ratowania samych siebie najwidoczniej stanowiło domenę pani Kanclerz. Jednak Clarke w tym różniła się od swojej matki, że żadne życie nie było dla niej bezwartościowe. Zamierzała o nie walczyć. Każde z nich.

- Zejdź mi z drogi!

Z wyższego piętra po drabinie zszedł właśnie chłopak o kręconych, ciemnobrązowych włosach. Minął jakąś oburzoną dziewczynę, rozglądając się z ledwo widoczną paniką w oczach. Biła od niego determinacja. Wyglądał na starszego od reszty, co było nieco dekoncentrujące.

Clarke kojarzyła jego twarz, choć widziała go pierwszy raz w życiu. Tak samo jego ciemniejszą niż jej karnację.

- Czego szukasz? - zapytała stanowczo, widząc, że jego postawa robi zamieszanie, które chwilę temu cudem opanowała.

- Nie twoja sprawa, Kanclereczko. - Spojrzał na nią krótko, widocznie zirytowany, nie zatrzymując się ani na chwilę i kontynuując poszukiwania.

Nagle doznała olśnienia.

- Ty jesteś Bellamy?

Pod wpływem tego pytania zatrzymał się, ponownie wbijając swój wzrok w blondynkę. Tym razem w jego brązowych, chłodnych oczach widniał namacalny znak zapytania.

Clarke odpowiedziała mu ciszej, unikając jego zbędnych pytań i uwagi pozostałych.

- Octavia jest tamtym rogu, razem z innymi rannymi. - Wskazała mu wspomniane miejsce, kiedy on zdawał się doznać ulgi i zaniepokojenia jednocześnie.

- Co jej jest? - zapytał od razu, pałając niewiedzą.

- Wstrząs mózgu i rozcięcie czoła. - Popatrzyła na niego zmęczona, czując, że to dopiero początek pytań, jakimi ludzie zaczną ją wkrótce zasypywać. - Zajęłam się nią. Rana jest odkażona i zaszyta. Inni dali jej już wcześniej czegoś do picia, a teraz potrzebuje odpoczynku.

Bellamy patrzył na śpiącą Octavię zaniepokojony, choć dobrze ukrywał to za twardymi rysami twarzy. Dopiero w tej chwili zauważyła, że jego twarz, tak jak i jego siostry, pokrywały ledwo widoczne piegi.

- Szukała cię. Dam ci znać, kiedy się obudzi.

Jeszcze chwilę jego wzrok spoczywał na Octavii, po czym spojrzał sceptycznie na Clarke, skinął głową i oddalił się do drabiny.

Nie wiedziała, czy to skinienie było przyjęciem informacji, czy czymś w rodzaju podziękowania, jednak nie mogła tracić czasu na rozstrzyganie tego typu spraw. Ludzie byli w potrzebie. Zarówno tu, jak i piętro wyżej.

Wierzyła, że Wells i inni uratują tam jak najwięcej osób byli w stanie. Przez jej kostkę i ramię, wspinanie się po szczeblach było niemożliwe. Jeśli chodziło o to, co ponad nią, nie pozostało jej nic innego, niż wiara.

Już miała wrócić do rannych, gdy kapsułę nagle wypełnił głośny, ciągły, metaliczny dźwięk.

Bellamy zatrzymał się w połowie drogi, Jasper przerwał zawijanie opatrunku, Murphy wstrzymał się z rzucaniem prochu, a Wells zamarł z kocem w dłoniach.

Drzwi zaczęły się otwierać.

- Co ona, kurna, robi?!

Ktoś w tłumie krzyknął na dziewczynkę, być może 12-letnią, która spuściła dźwignię na dół, uruchamiając otwieranie wejścia. Oddychała ciężko, na granicy płaczu. Jej warkoczyki były w opłakanym stanie, a ciało drgało od nadchodzącego już szlochu.

Przez nieznośny dźwięk, na dole znalazło się o wiele więcej osób, niż było ich tu chwilę temu. Clarke powinna powstrzymać dziewczynkę przed otworzeniem drzwi, by nie dopuścić do przedostania się do kapsuły zakażonego powietrza, ale szybko się zorientowała, że w wyniku lądowania zniszczenia musiały przepuścić je już dawno.

Do tego sparaliżował ją strach i ekscytacja w jednym.

Ziemia.

Przed wylotem w przestrzeń kosmiczną poinformowano ich o punkcie, w jakim mają wylądować. Rząd obrał za cel lasy w Ameryce Północnej. Ponoć lasy. Widzieli te sprzed kilkuset lat na zdjęciach, jednak te obecne mogły być teraz napromieniowane na tyle, by zabić każdego przez samo przebywanie w ich pobliżu.

Jednak nie było sposobu, by tego uniknąć.

Clarke zamiast cofnąć się ze strachu, wysunęła się nieco na przód grupy, ciągnięta przez ciekawość.

Każdy był ciekawy.

Pierwsze pojawiło się niebo. Tak jasne, błękitne i inne od pustki kosmicznej. Nie było na nim gwiazd. Stanowiło idealne pole błękitu, namacalnie obce, nie do przeoczenia. Delikwentom zdawało się, że będzie im przypominać, gdzie są i gdzie na zawsze pozostaną.

Ono przywitało ich pierwsze.

Ale gdy luka opadła do samej ziemi, a gorące powietrze uderzyło w nich z całą siłą, Clarke pomyślała, że coś jest nie tak.

Upewniła się, gdy zamiast lasu zobaczyła przed sobą bezkresną, wysuszoną ziemię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro