Wstyd - RikaEllen
Autor: @RikaEllen
Piosenka: Eluveitie - Omnos
Obchody święta Beltaine właśnie się rozpoczynały. Wieczorne słońce ostatnimi promieniami chwytało ziemię, nie chcąc opuszczać swej umiłowanej krainy. Korzystały z tego przebudzone po zimie drzewa, zanurzając swe młode liście w ciepłym blasku. Mieszkańcy wioski powoli gromadzili się wokół ogniska w centrum, przynosząc ze sobą dary w postaci miodu, sera, czy suszonych ziół na ofiarę dla bogów. Lecz Slàine wcale nie miała ochoty na radosne śpiewy ku czci Belenosa, wesołe tańce i zabawy. Młoda kobieta była w pełni przygotowana do uroczystości: ubrana w pstrokatą, żółto-zieloną suknię i z kwiatami wplecionymi w długich włosach, siedziała nad pobliskim jeziorem, wpatrując się łzawiącymi oczyma w jego idealnie klarowną toń. Ani nie myślała, by dołączyć do świętujących. Planowała tutaj przeczekać całe zamieszanie.
Z bladym uśmiechem na ustach wspominała beztroskie chwile dzieciństwa, gdy wszystko wydawało się prostsze, a problemy dorosłego świata jej nie dotyczyły. Pamiętała, gdy jako mała dziewczynka w Beltaine chodziła z matką i siostrą na łąkę zbierać kwiaty, a następnie plotły wianki. Slàine uwielbiała to święto - ludzie byli pełni radosci, następujące po nim dni stawały się cieplejsze i słońce zachodziło później.
Immi daga uimpi geneta,
Lana beððos et' iouintutos.
Blatus ceti, cantla carami.
Tak bardzo tęskniła za tą niewinną dziewczyną, którą kiedyś była. Ale ona przepadła na zawsze. Została przegnana, zupełnie jak niechciany, wygłodzony pies przepędzony sprzed domostwa.
Doskonale pamiętała dzień, gdy go poznała. Osobę, która miała zmienić wszystko na lepsze i być dopełnieniem jej życia, a która nieodwracalnie skaziła jej duszę. Ten, jak się później okazało, zdradziecki uśmiech. To spojrzenie jego niebieskich oczu, zdające się sięgać najgłębszych zakamarków jej duszy. Dotyk jego szorstkich dłoni. Dlaczego te obrazy wciąż były tak wyraźne?
Aia gnata uimpi iouinca,
Pid in cete tu toue suoine,
Pid uregisi peli doniobi?
Teraz wiedziała. To nie człowiek, tylko bezduszny wilk w owczej skórze.
Artair może nie był ideałem z jej marzeń. Może rzeczywiście miał mnóstwo wad, przed którymi przestrzegała ją siostra. Ale Sláine była głucha na wszelkie ostrzeżenia i ślepa na zachowanie ukochanego, w pełni uzasadniające niepokój jej bliskich. Nie widziała, jaki on był naprawdę, a raczej nie chciała widzieć.
Bo przecież ona wiedziała lepiej.
Słowa, których użył, by ją oczarować i owinąć sobie wokół palca, okazały się nad wyraz skuteczne. Zadziałały lepiej niż zaklęcia, pojawiające się w baśniach opowiadanych przez druidów. Rozpaliły ogromny ogień żywego uczucia i namiętności, który, przekształciwszy się w maleńki płomyk, wciąż gdzieś tam istniał w czeluści jej pooranego ranami serca, dając o sobie znać w najmniej spodziewanych momentach.
Wciąż nie była w stanie sobie wybaczyć, że tamtego feralnego w skutkach dnia, ich spojrzenia się spotkały. Że jako jedyna w wiosce okazała tyle dobroci, by przyjąć pod swój dach wycieńczonego wędrowca, który- jak twierdził - nie miał dokąd pójść. Że pozwoliła dopuścić do siebie choć jedno jego trujące słowo. Dlaczego mu na to pozwoliła?
Aia mape coime, adrete!
In blatugabagli uorete,
Cante snon celiIui in cete
Po tym, gdy okazało się, jaki Artair jest naprawdę, mężczyzna potajemnie uciekł. Zniknął tak samo szybko i niespodziewanie, jak się pojawił. Nawet się nie pożegnał, ale Sláine wiele razy wyobrażała sobie scenę ich rozstania. Blady świt. Dom jej rodziny i ona, ubrana w cienką sukienkę, stojąca w progu. Przed nią Artair z tobołkiem na plecach.
- Cu allate, papon sod urege, EððiIo de iantu in cridie. VediIumi: cante moi uosta! - wołała błagalnie, wyciągając ku niemu ręce.
Na co on spoglądał na nią surowym, niemal wrogim spojrzeniem, które mroziło jej serce i cedził przez zęby:
- Ne, a gnata, cante t' usstami, ne uostami, ne te carami. Ne carami, nec carasumi.
Oczyma wyobraźni widziała go, przybywającego do swej rodzinnej wsi. Obejmującego swego syna i składającego długi pocałunek na ustach żony, do których wrócił, gdy tylko romans ze Slàine wyszedł na jaw. Kobieta wzdrygnęła się.
Marzyła o wielkiej miłości. Tymczasem była jedynie zabawką w jego rękach, którą bez wahania wyrzucił, gdy mu się znudziła.
Spuściła głowę i zacisnęła dłonie w pięści. Zhańbiona. Upokorzona. Wykorzystana. Coraz liczniejsze łzy po kolei spadały na kamień, na którym siedziała.
Cóż jej pozostało?
Odpowiedź była zbyt prosta.
- Vrit- me lindos dubnon -piseti. Vrit- me lindos dubnon -piseti. Vrit- me lindos dubnon -piseti. - powtarzała szeptem. - Vrit- me lindos dubnon -piseti. Vrit- me lindos dubnon -piseti...
Tak, sama była sobie winna. Nie istniało dla niej żadne usprawnienie. Wiedziała, że nieważne, ile łez przeleje, nigdy nie pozbędzie się goryczy wstydu.
Czy go nienawidziła? Z pewnością. Ale wraz z upływem czasu zdziczały gniew ustąpił miejsca wszechobejmującemu żalowi. Żałowała zmarnowanego uczucia, jakim nie była w stanie obdarzyć już nikogo więcej i zmarnowanej młodości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro