vi. you're gonna catch a cold from the ice inside your soul
W końcu przyszedł grudzień. Za oknem pojawił się śnieg, dni stawały się coraz krótsze, a noce coraz dłuższe. Wszyscy uczniowie byli podekscytowani zbliżającą się przerwą świąteczną, podczas której mogli wrócić do domu na Boże Narodzenie, jednakże większość z nich była jeszcze bardziej podniecona na samą myśl o Balu Rocznicowym, który dwa miesiące wcześniej zarządziła profesor McGonagall. Jako Prefekt Naczelny, razem z Vincentem była w głównej mierze odpowiedzialna za jego organizację, więc przez ostatnie tygodnie spędzali ze sobą bardzo dużo czasu, co odbiło się na ich znajomości. Zbliżyli się do siebie, co ogromnie ją ucieszyło, bo miała dość już samotności, która jej towarzyszyła. Z reguły, jak na Ślizgonkę przystało, jeśli chodziło o uczucia, była zimna i cyniczna, jednak w końcu nadszedł ten czas, kiedy zaczęła mieć tego dość. Dziękowała w duchu Merlinowi za to, że Vincent był taką osobą, której nie przeszkadzało to, że czasami była wredna, czasami milcząca, a jeszcze czasami pełna energii, skacząc z radości po całym ich dormitorium. Doskonale odnajdywał się w jej gwałtownych zmianach humoru. Dzięki niemu nawet koszmary pochodzące z przeszłości, przestały ją nawiedzać tak często, jak miały w zwyczaju. Momentami o nich zapominała.
Tak jak każda z lekcji była dla niej naprawdę przyjemna i pouczająca, tak przestała lubić chodzić na eliksiry, które kiedyś tak bardzo kochała. Teraz chodziła na nie z niechęcią, ujawniającą się w każdym, nawet najmniejszym jej ruchu. Każda minuta ciągnęła jej się jak przypalona lazania jej sąsiadki, która zapraszała jej rodzinę na niedzielne obiady. Starała się jednak nie wyróżniać, aby nie popaść w jeszcze większą niełaskę u profesora Malfoya. Mimo że po zapoznaniu się z jego historią, przestała dostrzegać w nim największe zło świata, to nie mogła go polubić. Po prostu był dla niej najgorszym nauczycielem w całym Hogwarcie – jednak nie chodziło tutaj o nauczanie, bo w tym był naprawdę dobry, a o sposób, w jaki traktował właśnie ją, Lillian Pierce. Była pewna, że taki stosunek nabrał do niej od pierwszej lekcji, kiedy przysnęła na jego zajęciach, ale nie mogła nic na to poradzić, nie mogła już tego zmienić, więc siedziała cicho na lekcji, wykonując pilnie każde wydane polecenie. Jednak profesor Malfoy za każdym razem potrafił przyczepić się do jej pracy, nawet wtedy, gdy nie było o co. Potrafił wymyślić jakiś błąd na poczekaniu, a potem karać ją niezbyt miłymi komentarzami na temat jej wiedzy, a czasami nawet i wyglądu. W takich chwilach Ślizgonka zaciskała wargi i starała się ignorować słowa, jakie wypływały z tych kształtnych, bladych ust, ale nie było to łatwe. Od czasu do czasu odgryzła się jakimś równie sarkastycznym tonem, za co karał ją odjęciem kilku punktów Slytherinowi. Był wobec niej tak zimny, cyniczny i niemiły, że na sam jego widok czuła, jak zamiast krwi, w jej żyłach zaczynają pływać kawałki lodu.
– Pierce, masz mi napisać na kolejne zajęcia listę osób ze Slytherinu, które wyjeżdżają na Boże Narodzenie do domu. – Usłyszała jego głos nad sobą, gdy pakowała Eliksiry dla zaawansowanych. Podniosła na niego wzrok i ich spojrzenia znowu się spotkały, przez co Lillian znów poczuła, jak robi jej się zimno.
– Dobrze, profesorze – odparła, gdy wróciła jej mowa. – Mam dostarczyć ją osobiście czy przez sowę?
– Osobiście – odpowiedział, lawirując między ławkami, aby sprawdzić, czy każdy zabrał wszystkie swoje rzeczy.
Lillian przytaknęła ruchem głowy i zawiesiła torbę na swoim ramieniu, ruszając do wyjścia. Nacisnęła na klamkę i pociągnęła drzwi do siebie.
– I proszę, nie patrz na mnie tak zimnym spojrzeniem, Pierce. – Drgnęła na dźwięk jego głosu, całkowicie różniącego się od tego, który słyszała na co dzień, podczas lekcji eliksirów. – Czasami mam wrażenie, że mogę złapać od tego katar.
Lillian odwróciła się na pięcie i mrugnęła kilkukrotnie, nie wierząc w to, co właśnie usłyszała. Otworzyła szeroko oczy, a potem bez powodu, całkiem nieświadomie, uśmiechnęła się lekko, na co mężczyzna powiedział:
– Widzisz, od razu lepiej. – Ruszył pewnym krokiem w stronę biurka. – Od razu przestajesz wyglądać jak zołza.
– Dziękuję, profesorze – odparła, przyglądając mu się już od dłuższej chwili.
– Czekasz na moje zdjęcie z autografem czy jak? – Pstryknął kilkukrotnie palcami. – Już, pędź na kolejną lekcję, Prefekcie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro