" Raisa Matka Popow"
- Mówię ci! Zastrzeliłam tych typków. - ekscytuję się, jednocześnie napełniając swój kieliszek winem, skradzionym z pilnie strzeżonego barku Fedira.
Phi...pilnie strzeżony? To, że schowa przede mną wino w sejfie, nie znaczy że nie odkryję szyfru. Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
- Jak to? - dziwi się Josephine, gładząc się po ciążowych brzuszku. Zauważyłam, że robi to non stop, jakby obawiała się, że straci Nastię, nim ta zdąży przyjść na świat.
Aczkolwiek Josie nosie pod sercem córkę Fedira, a to oznacza, że jest to niezniszczalne dziecko i zamaszystym kopniakiem da znać, że jej czas w łonie matki już dawno się skończył.
- No wiesz. - biorę łyk wina.
O rany!
Jak dawno nie delektowałam się tym smakiem.
Och, najjaśniejsze niebiosa. PYCHOTA.
- Nic nie wiem. - unosi brew. - Zabiłaś kogoś?
- Tak! Gonili mnie i Domenico, więc musiałam nas ratować. - wzruszam ramionami. - No wiesz...Nie miałam na kim się zbytnio zemścić. Dupek siłą wyciągnął mnie od kosmetyczki, więc moje paznokcie - unoszę jedną dłoń, by zaprezentować powagę całego zajścia. - są w opłakanym stanie. Nie mogłam zastrzelić jego, bo prowadził samochód, no i chciałam się z nim bzyknąć, więc swój gniew skierowałam na kogoś innego.
- I bzyknęłaś się?
- No ba! Następnego dnia.
- I jak było? - parska śmiechem.
- Genialnie przez duże G! To co ten facet robi ze swoim językiem, woła o pomstę do nieba! Och, znów mam ochotę na niego wskoczyć. Moje libido ostatnio szaleje.
- Opanuj się, wariatko. - nabija się Fedir, opierający się o futrynę w drzwiach. Za nim stoi Domenico, znacząco się do mnie uśmiechając.
O kurczaczki
Słyszał mnie!
Och, świetnie! Mam nadzieję, więc że weźmie sobie moje słowa do serca i zrobi co należy, by moje rozhulane libido skakało i krzyczało HIP HIP HURA...TAK, MOCNIEJ, TAK!.
- Ja to bym jeszcze posłuchał o swoim języku, mała. - Domenico puszcza do mnie oczko.
No...Czyli perfekcyjnie się rozumiemy.
- Może nie tutaj? - kwituje Fedir. - Moja żona i córka, nie muszą słyszeć waszych jęków.
- Spoko, brat. - odkładam pusty kieliszek po winie na stolik, po czym mijam go, by stać obok Domenico. - My się ulatniamy.
- Dokąd?
- Do mojego domu, pierdoło. Nie lubię spędzać w tym zamku więcej czasu niż to konieczne. Pa, Josie! - macham jej na pożegnanie, po czym ciągnę za sobą dupka. - Widzę, że Fedir cię oszczędził.
- Złożył mi propozycję.
- Jaką?
- Nie znam szczegółów.
- I tak po prostu się na nią zgodziłeś?
- Nie miałem wyjścia.
- Zawsze jest jakieś wyjście.
- A ty mi jakieś dałaś? - pyta zirytowany, więc raptownie zatrzymujemy się pośrodku korytarza. - Władowałaś się w moje życie ze swoimi paznokciami jak torpeda.
- Uratowałam ci życie!
- Polemizowałbym.
- O co ci chodzi? - marszczę brwi, a ręce zaplatam na piersi. Jeśli myśli, że będę za coś przepraszać jego zacny tyłek, to jest w błędzie. Katia Popow nie przeprasza.
- O nic.
- Nie zachowuj się jak baba!
- Doprawdy? - macha mi przed twarzą swoją dłonią. - Spójrz na moje paznokcie. Są paskudne. - chwytam jego nadgarstek, po czym zerkam na jego palce.
- Rzeczywiście. Trochę niezadbane. - wyrywa mi dłoń i zaciska szczękę. O rany, co za seksowny szczękościsk. - O co ty tak właściwie się złościsz? - dopytuję ze znudzeniem.
- Nie wiem. - marszczy brwi i parska śmiechem. - Chyba weszło mi to już w krew.
- Mhm, we mnie może wejść zaraz coś innego. - mamroczę pod nosem, lecz nie na tyle cicho, by tego nie słyszał.
- Doprawdy?
- Mhm.
- To którędy do twojego domu?
- Najpierw porozmawiasz ze mną. - wypowiada ostro, lecz z autorytetem najstraszniejsza, najpotężniejsza, trochę nudnawa Raisa matka Popow, która wgapia się w mojego faceta do nocnych i dziennych igraszek z wrogością.
- Cześć, mamo. - macham do niej.
- Katio.
Sratio
- Oficjalna jak zawsze. - kwituję i zerkam z ukosa na Domenico, który wygląda na opanowanego, lecz w głębi duszy wiem, że jest dość mocno podenerwowany.
- Od kiedy moja córka prowadza się z pomiotem La Torre? - pyta zjadliwie.
- A od jakiegoś czasu. - mamroczę. - Możemy już iść?
- Jakie masz zamiary względem mojej córki? - kieruje swoją całą uwagę na ciemnowłosym.
O rany, przenosimy się do średniowiecza
A moje libido stygnie.
- Żadne. - wypowiada Domenico z powagą, na co moja matka unosi brew, a ja parskam śmiechem.
No przecież...Żadne, prócz dobrego bzykanka.
- Jak to, żadne?
- Żadne, złe. - dopowiada, więc tym razem ja unoszę brew.
- To znaczy? - pyta moja matka, która jak widać nie pała do mojego dupka szczególną sympatią. Nic dziwnego W końcu jego ojciec, chciał pozbyć się mojego staruszka.
- Rany, mamo. Przecież mnie nie zabije. Chyba. - zerkam na niego. Prawda? - przytakuje, więc uważam że rozmowę możemy uznać za zakończoną.
- Chcę z nim porozmawiać sam na sam.
- Mamo?
- Katia, zostaw nas samych...
( Domenico La Torre)
O kurwa...
____
Hej misie ❤
Przepraszam za tak długą przerwę ❤
Postaram się wrócić do regularnego dodawania rozdziałów ❤
Buziole ❤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro