Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 2.




Odkręciłam kran i wrzasnęłam, gdy poczułam lodowatą wodę na karku. Po chwili woda w końcu się nagrzała, a ja usiadłam w brodziku, opierając się o ścianę i przymknęłam oczy. Szum wody zawsze mnie uspokajał. Myśli popłynęły same do któregoś z tych długich, leniwych letnich dni.


Leżałam na kocu. Pachniało lasem, kremem do opalania i arbuzem. Gdzieś daleko śpiewał ptak, szumiało jezioro, a Andi i Markus grali w karty.

- Cieszysz się? - zapytał nagle Stephan.

Otwarłam wtedy oczy. Siedział obok, owinięty ręcznikiem, krople wody błyszczały na opalonych ramionach i w rozczochranych kosmykach włosów.

- Trochę jeszcze w to nie wierzę - powiedziałam, sięgając po garść poziomek, które przynieśliśmy ze sobą nad jezioro - dostałam tę robotę osiem godzin temu.

- Oczywiście, że się cieszy - odpowiedział Richi, siadając obok - Chciała wrócić do skocznego świata, to najlepsza okazja jaka mogła się nadarzyć.

Przytuliłam ich obu naraz.

- To było cudowne lato - powiedziałam - niech zima nie będzie w niczym gorsza.

Popatrzyliśmy w ciszy na lazurową wodę jeziora Bled.

- Przyjeżdżaliśmy tutaj z Domenem - powiedziałam w przestrzeń - Dobrze, że dzisiaj odczarowaliśmy to miejsce.

- Dasz sobie radę? Jak się zacznie sezon, będziecie ciągle na siebie wpadać.

Ścisnęło mnie chwilę w gardle.

- Przepracowałam to. Dam sobie radę - podniosłam podbródek do góry.

Uśmiechnęli się do mnie, a potem jeden złapał mnie za ramiona, a drugi za nogi i pięć sekund później byliśmy w wodzie.

Słońce tańczące we włosach Stephana, błękit nieba i lazur wody były najbardziej relaksującym widokiem na świecie.

Już nigdy nie będzie takiego lata...


Otrząsnęłam się z letargu, umyłam włosy ziołowym szamponem i wyszłam spod prysznica. Owinęłam się szlafrokiem, spojrzałam na zegarek i westchnęłam ciężko. Bezsenność pomału zaczynała być męcząca.

Po cichu przeszłam z łazienki do kuchni, usiadłam na blacie kuchennym i podciągnęłam kolana pod brodę. Monachium jeszcze spało. Dochodziła dopiero piąta.

Bezczynność nie wpływała na mnie teraz zbyt dobrze. Kiedy nie byłam zajęta, miałam czas na bicie się z własnymi myślami. O tym, co teraz. O przyszłości. O tym, że kolejny raz zrezygnowałam ze studiów. O ludziach wokół mnie. O pracy. O tym, czym była miłość w moim życiu.

Kiedy zegar na piekarniku pokazał, że jest już szósta trzydzieści, a ja zjadłam całą tabliczkę czekolady ukrytą w chlebaku, przeciągnęłam się jak kotka i zabrałam się do robienia śniadania. Cukier. Mąka. Jajka. Proszek do pieczenia. Wanilia.

Kiedy kończyłam robić ciasto na naleśniki, do kuchni wkroczył, ziewając przeraźliwie Andreas Wellinger, znany szerzej jako Bożyszcze Nastolatek i Blond Grzywka, we własnej osobie.

(Bez żadnych insynuacji, ja tylko u niego czasowo sypiam bokiem na kanapie! A zresztą ja bym go kijem przez szmatę nie tknęła, ładna buzia to jedno, ale ten człowiek ma inteligencję emocjonalną pięciolatka.)

- Hej, cześć, dzień dobry – wyziewał.

- Hej, cześć, dzień dobry – odpowiedziałam – Zaraz będą naleśniki, więc możesz napisać Stephanowi, żeby zebrał tyłek z wyra i się tu przyczołgał, bo jest brany pod uwagę.

- Mam napisać Stephanowi „Zbierz tyłek z wyra i się przyczołgaj, bo jesteś brany pod uwagę"? – Andi podniósł jedną brew.

- Czy ty możesz być raz jeden poważny? Zrobiłam ciasta na naleśniki dla trzech osób, więc nie bądź ćwierćinteligentem i poinformuj go, że śniadanie za piętnaście minut.

Stephan Leyhe, o wiele bardziej rześki od swojego kolegi z drużyny, pojawił się w mieszkaniu Wellingera dokładnie trzynaście minut później. W dresie reprezentacyjnym i z dzbankiem świeżo wyciskanego soku pomarańczowego w dłoniach. Tak się jakoś przyjęło. Stephi mieszkał trzy kamienice dalej i posiadał sokowirówkę, więc kiedy pomieszkiwałam u Andiego utarło się, że my robiliśmy śniadanie, a Leyhe przynosił witaminki w płynie.

Postawił sok na stole, przybił mi piątkę i huknął pod łopatki Andiego, który ponownie zasnął w pozycji „nudna lekcja w szkole", czyli na siedząco, z głową na stole. 

Pięć minut później całe mieszkanie pachniało karmelizowanymi bananami, a my wsuwaliśmy pankejki, gadając bardzo nieelegancko jedno przez drugie.

- To ma na pewno przynajmniej trzy miliardy kalorii – powiedział Andreas, niewzruszenie kontynuując konsumpcję.

- Będziemy biegali karne kółka – przytaknął Stephan.

- Ale naleśniczki są tego warte.

- W stu procentach. Spakowani jesteście już? – zapytał Leyhe.

- Ja – tak, on – nie – powiedziałam, wskazując na Wellingera oblizującego talerz.

- Przecież ci powiedziałem, że wrzucę wszystko jak leci i styknie. Narty, buty, kombinezon, kask i gogle, reszta jest średnio ważna – odciął się, siorbiąc sok pomarańczowy.

- Oficjalnie oświadczam, że możesz zapomnieć, że ci będę pożyczał majtki – oznajmił Stephan.

- Markus na pewno będzie lepszym kolegą niż ty, Judaszu.

- Auć – Leyhe złapał się za serce, a potem obaj wybuchli śmiechem.

Wyjątkowo zakończyliśmy śniadanie dość szybko, bo Stephan musiał wrócić do domu dopakować walizki, Andreas wrzucić, wedle jego własnych słów, „wszystko jak leci" do torby, a ja zadzwoniłam po raz kolejny do trenera Schustera, żeby jeszcze raz się upewnić, że zabranie mnie do Wisły nie będzie problemem i nie będę przeszkadzać i zajmować cennego miejsca w samochodzie. 

Koło jedenastej, po pół godziny upychania bagaży do samochodów i siarczystego przeklinania, cała niemiecka drużyna i sztab (i ja) była gotowa do drogi. Richi zasiadł jako pierwszy za kółkiem, z Markusem po swojej prawicy. Ja wylądowałam z tyłu, pomiędzy Andreasem i Stephanem. 

Kilka godzin drogi spędziliśmy na a) spaniu, b) śpiewaniu (usłyszycie Wellingera śpiewającego „Total Eclipse of the Heart" i możecie umierać w spokoju), c) graniu w karty, d) spaniu.

Kiedy mijaliśmy tabliczkę z napisem „Wisła" obudziłam Stephana śpiącego na moim ramieniu i Andreasa śpiącego w pozycji, która była podobna zupełnie do niczego.

- Wstawać, lenie śmierdzące - wyartykułowałam, dźgając Wellingera łokciem w żebro. 

Wellinger, jak to Wellinger prawie się zamarudził na śmierć. 

Kiedy wyszłam z samochodu, odetchnęłam głęboko świeżym, polskim powietrzem. Mmmmm, nie ma to jak orzeźwiający zapach palonego plastiku z wieczora. 

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam na polskiej ziemi była niebieska czapka. Na końcu świata bym ją rozpoznała. Nie wiele myśląc, pobiegłam przed siebie, by wpaść prosto w ramiona mojego brata. 

Kamil przytula najlepiej na świecie. Naprawdę. 

- Witaj w domu, mała - powiedział, nie wypuszczając mnie z objęć - Tęskniliśmy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro