9. Vibrations
Kościół w Beacon Hills śmierdział jeszcze kadzidłem. Mieścił się niedaleko domu Scotta McCalla i był naprawdę osobliwym obiektem sakralnym. Składał się zaledwie z krótkiej nawy głównej, transeptu i prezbiterium z apsydą, i jak Jane mogła przypuszczać, wybudowano go na gotycką modłę. Wysokie sufity ginęły w mroku. Przez wysokie witrażowe okna do środka wpadały kolorowe światła. Na bielonych ścianach namalowano różne wydarzenia z życia Chrystusa.
Ciemne, lakierowane ławki były puste, gdy Jane przemierzała nawę główną. No do końca wiedziała, po co tu przyszła. Nie była przecież religijna. Jej rodzice od kiedy była mała utrzymywali, że istnienia Boga nie można udowodnić. Henry Potter od dawna zachęcał ją, by nie zaprzątała sobie ślicznej główki bieganiem do kościoła, jednak tego dnia, coś kazało jej tu przyjść.
Wsunęła się ostrożnie do jednej z ławek i wlepiła wzrok w Chrystusa na krzyżu. Rozpostarte ramiona wychudłego mężczyzny przybite do poprzecznej belki krzyża były misternie wyrzeźbione. Artysta nawet bardzo dokładnie oddał krew spływającą z ran. Nawet jeśli nie była przesadnie religijna, wiedziała, o co chodzi. Jej kierunek studiów ją do tego przymuszał.
- Wyglądasz, jakbyś nie za bardzo wiedziała, co masz zrobić.
Odwróciła się pospiesznie. W ławce za nią siedział chłopak o pociągłej twarzy i lekko opalonej skórze. Burza ciemnych loków opadała na jego brązowe oczy. Długi, ostry nos dodawał mu męskiego uroku. Uśmiechał się najwidoczniej bardzo nią rozbawiony.
Jane poczuła, że się rumieni. Nie tylko dlatego, że chłopak wpisał się w jej gusta niemalże perfekcyjnie, ale od razu rozpoznał, że nie ma pojęcia o kościelnych rytuałach. Zmarszczyła nos, lustrując chłopaka spojrzeniem. Luźna, biała koszula wisiała na jego szczupłym, acz wysportowanym ciele. Pod nią malowały się mocne mięśnie ramion, a rozpięte u góry guziki ukazywały srebrny krzyż spoczywający spokojnie na piersi chłopaka.
Dała za wygraną.
- No, nie do końca. – przyznała bez cienia skruchy. – Rzadko tu wpadam.
- Ateistka?
- Agnostyczka, ale chyba daruję sobie pogawędki o wierze. – mruknęła Jane i już miała wstać, kiedy chłopak pochylił się do przodu i uśmiechnął szelmowsko. – Co?
- Skoro nie wierzysz, a tu jesteś, to musi być jakiś inny powód. – splótł palce swoich dłoni, a na jednym palcu Jane zauważyła ciężki pierścień z wyrzeźbionymi misternie literami AS, splatającymi się ze sobą w harmonijną całość. – Jestem Alexander.
- Jane. – wstała, i wyszła z ławki prosto na nawę główną. Odgarnęła kosmyk włosów za ucho.
Chłopak, Alexander, znalazł się tuz obok niej niemalże bezszelestnie. Był bardzo wysoki, i szczupły. Ciemne spodnie opinały jego łydki. Jane zatrzymała się i zadarła głowę żeby na niego spojrzeć.
- Czego chcesz?
- Czego tu szukała agnostyczka? – chłopak uśmiechnął się i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Zakołysał się na piętach w niefrasobliwy sposób i wbił w Jane wyczekujące, ciężkie spojrzenie. – Zainteresowałaś mnie, Jane.
Jane to wytrzymała. Zadarła głowę jeszcze wyżej i uśmiechnęła się w sposób, zarezerwowany tylko dla przystojnych chłopaków, z którymi nie miała zamiaru się spoufalać.
- Nie twoja sprawa, Alexandrze. – syknęła przez wyszczerzone w uśmiechu zęby i wyszła z kościoła na zalaną słońcem ulicę Beacon Hills.
Ruszyła w lewo, w stronę domu Scotta. Napawała się słońcem którego o tej porze brakowało w Chicago i spacerowała powoli równych chodnikiem. Wiosna w Kalifornii przypominała lato w Illinois. Podobna temperatura, podobny zapach. Brakowało tylko smrodu jeziora Michigan, niosącego się pomiędzy lustrzanymi biurowcami i tysięcy ludzi przepychających się w ścisku przez śródmieście.
Telefon w kieszeni spodni odezwał się. Jane sięgnęła po niego i kiedy na wyświetlaczu zobaczyła numer ojca, zamarła. Niewiele mogła mu powiedzieć, nie znaleźli niczego treściwego poza kilkoma poszlakami.
- Halo? – drżącą ręką przycisnęła sobie aparat do ucha.
- Cześć skarbie. – głos Henry'ego wcale jej nie pomógł. Ojciec brzmiał, jakby jego serce przepełniała nadzieja. – Co w Beacon Hills?
Choć nazwę miasteczka wymówił z pewną rezerwą, reszta jego wypowiedzi była beztroska, jakby właśnie pił swoją ulubioną kawę w Starbucksie, i zadzwonił do córki będącej na obozie letnim.
- W porządku, nic niesamowitego. – Jane wzruszyła ramionami, choć wiedziała, że ojciec tego nie zobaczy. – Okazało się, że mama tego chłopaka znała moją mamę.
Zapadła cisza, jakby Henry po drugiej stronie starał się coś wymyślić, albo zastanawiał się co powiedzieć. Albo czy powinien coś powiedzieć. Jane spacerowała powoli. Przed nią majaczy dom Scotta McCalla.
- Tato? – zapytała w końcu zniecierpliwiona.
- Tak... Znalazłem coś na strychu, w pudłach mamy. – powiedział grobowym tonem, jakby wyrwany z amoku. W tle Jane usłyszała jak przerzuca kartki. – Może wam się przydać.
Stanęła na środku chodnika w wiosennym słońcu Kalifornii. Wszystkie jej mięśnie spięły się nagle. Niewiele rzeczy miała po mamie. Jedną parę misternie rzeźbionych kolczyków z błyszczącymi oczkami z tanzanitu, kilka książek i ulubiony bladoróżowy szal Felicite.
- Co takiego?
- Twoja mama miała notatnik. – zamyślił się na chwilę. – Wszystko tu chyba dotyczy tamtego świata, ale nie mam pewności. Myślę, że musiałabyś to pokazać Deatonowi.
Jane poczuła jak niewidzialna ręka ściska jej wnętrzności. Przez chwilę próbowała opanować nagły przypływ emocji wyciskający łzy. Zwalczyła chęć płaczu będąc już pod domem Scotta.
- Dasz radę to wysłać? – wspięła się po schodach na werandę i otworzyła drzwi. Weszła do środka, słysząc strzępki rozmów dochodzące z salonu.
- Chwilę to zajmie, zanim dotrze do Beacon Hills pocztą. Mogę to zeskanować i wysłać mailem, o ile nie jest wam niesamowicie potrzebna wersja oryginalna.
Jane weszła do salonu. Derek siedział na sofie, obok niego Lydia ze Stilesem rozmawiali o czymś cicho. Scott rozmawiał przez telefon, a stojący za jego plecami Brett Talbot zdawał się podsłuchiwać.
- Nie ma problemu. Wyślij skany na maila. – Jane potrząsnęła głową i potarła dłonią twarz. – Muszę kończyć. Kocham cię tato.
- Ja ciebie też, skarbie.
Rozłączyła się pospiesznie i wcisnęła telefon do kieszeni spodni. Natychmiast ściągnęła na siebie spojrzenie Talbota, który zmrużył nieufnie oczy. Opadła ciężko na fotel, starając się go zignorować.
- Gdzie byłaś? – spytał szorstko, krzyżując ręce na klatce piersiowej i oparł się o gzyms kominka, z nogami splecionymi przed sobą.
- W kościele. – mruknęła Jane, nie patrząc na niego. Palcami lewej dłoni wystukiwała rytm na kolanie.
- Jako czarownica nie jesteś wierząca, nie?
- Skąd pomysł, że jestem czarownicą? – spojrzała na Bretta twardo, oczekując logicznie spójnej odpowiedzi.
- No chyba nie uważasz, że twoje zmienianie kształtów to sprawa niemagiczna? W jakiś sposób nadnaturalna musisz być.
- Mogę być jedynie nadnaturalnie wkurzona, Talbot. – prychnęła Jane i podniosła się zamaszyście. Opuściła pokój, odprowadzona spojrzeniami. Za chwilę usłyszeli, jak drzwi zamknęły się za nią na górze z donośnym hukiem.
Derek Hale spojrzał na dawnego członka stada Satomi z politowaniem. W ten sam sposób patrzył na swoją siostrę, Corę, kiedy ta upuszczała patyk, gdy próbował nauczyć ją szermierki. Byli wtedy jeszcze dziećmi, a na wspomnienie o Corze przyjemne uczucie ogarnęło Hale'a na chwilę. Zaraz jednak pokręcił głową i przywołał się do porządku.
- Pamiętasz nasz plan? Mieliśmy zdobyć jej zaufanie, a nie zniechęcać ją do siebie...
- Z nią jest coś nie tak! – warknął Brett, a jego oczy błysnęły na złoto. – Bardzo nie tak. Czuję te wibracje, które od niej emanują.
Derek zrobił taką minę, która natychmiast zmieniła wyraz twarzy Bretta. Ich spojrzenia zwarły się nagle.
- Ty też to czujesz, prawda? – zrobił krok do przodu, a Hale natychmiast warknął ostrzegawczo. Brett zastygł w bezruchu. – Czujesz to. Co to oznacza.
- Wibracje? – Lydia podniosła się nagle z sofy. – Scott? Czujesz jej wibracje?
Scott skończył rozmawiać, a minę miał taką, jakby ktoś podał mu srebrną łyżeczką tojad. Oparł się o parapet i otworzył okno.
- To jak wibracje, które wysyłał Nemeton, tylko o wiele silniejsze.
Kiedy się odwrócił, miał czerwone oczy Alfy.
- Twoje oczy.
- Co? – złapał polerowaną misę i przejrzał się w niej. – Cholera!
- To samo działo się po tym, jak złożyliśmy ofiarę. Nie kontrolowałem tego. – wymienili porozumiewawcze spojrzenia ze Stilesem. – Wszystko w porządku?
- Tak. Tak. Czuję się... Tak. Dobrze. – na czoło Stilinskiego wstąpiły kropelki potu.
Lydia dotknęła ostrożnie ramienia chłopaka, a w tym geście była czułość o jakiej wielu, na przykład Brett, mogło tylko pomarzyć. Niewiele rozumiał z ich gadaniny, ale patrząc na Scotta i Stilesa poczuł, jak jego ciałem wstrząsa dreszcz.
- Ona jest czymś więcej, niż Nemeton. – Lydia, Stiles, Derek i Scott wymienili spojrzenia.
Stanęli w czworokącie. Scott nadal trzymał w rękach polerowaną misę ozdobną Melissy.
- Czymś o czym nam się nawet nie śniło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro