8. The price
- Jeszcze raz. – Jane siedziała na metalowym stole z nogami zwisającymi swobodnie nad podłogą.
Derek stał przy drzwiach, Scott zajął fotel, a Isaac usiadł na szafce z przyrządami weterynarza. Deaton stał przy szczycie stołu, wpatrując się w całą czwórkę uważnie, jednak najwięcej uwagi poświęcając Jane.
Klinika została zamknięta, a tabliczka głosząca, że przerwa na lunch trwa do trzeciej, wisiała za szybą, mając odstraszać potencjalnych pacjentów. Przez ostatnią godzinę mieszkańcy Beacon Hills próbowali przekonać Jane, że będzie bezpieczna, choć opowiadanie jej historii o tym, co ich spotkało, wydawało się być niezbyt owocną taktyką.
- Mieliście Daracha tuż pod nosem przez długi czas i... Oni? Nogitsune siedział w Stilesie a wy nic... Co? – Jane wplotła palce we włosy starając się jakoś ogarnąć rozumem to, czego się dowiedziała. – A twój wujek chciał was wszystkich pozabijać? – spojrzała na Dereka. – To miasteczko jest bardziej niebezpieczne niż Chicago.
- Ale ostatecznie ze wszystkim sobie radzimy. – Scott wzruszył ramionami.
- Ty się nie odzywaj. Ty zdążyłeś złożyć się w ofierze. – Jane wycelowała w niego palcem, a potem spojrzała na Deatona. – Nic dziwnego, że mama nigdy nie mówiła o tym miejscu. No, i że uciekała.
- Ja naprawdę podziwiam tę kobietę, że jej się udało. – wtrącił Isaac, a spojrzenia wszystkich zwróciły się nagle na niego. – No co? My próbujemy i nic!
Derek i Scott zdawali się go już ignorować. Jane zmrużyła oczy i pokręciła głową. Wydawało się, że tego wszystkiego jest nagle zbyt wiele. Usłyszała nagle całą historię stada z ostatnich lat. Schowała twarz w dłoniach i cisza zapadła na długą chwilę.
W końcu odgarnęła włosy do tyłu.
- Dobra. – zaczęła, zeskakując ze stołu. – Nie wiem jakim cudem wszyscy jeszcze żyjecie, ale naprawdę potrzebujecie pomocy. Wiemy chociaż, kto mi zagraża?
- Mamy pewne typy, ale...
- Niech zgadnę. – przerwała Deatonowi. – Ale nie jesteście pewni i nie będziecie, dopóki ktoś nie spróbuje odrąbać mi głowy tasakiem. Zgadza się?
- Jest takie stowarzyszenie. Od źródeł wiem, że Sabat Iriny był ostatnio w Chicago. A kogo mogłyby szukać w Chicago?
- Kim jest Irina? – Scott zadał pytanie, które wszystkim kłębiło się w głowie.
- Irina to coś w rodzaju czarownicy. Czarownicy lub demona, jak wolicie. – wyjaśnił Deaton. – Myślę, że może cię szukać, żeby wcielić cię do swojej kliki. Jako ostatnia zmiennokształtna, naprawdę możesz okazać się wzmocnieniem dla jej pozycji, ale może wykorzystywać twoje zdolności w najgorszy możliwy sposób.
Powietrze w pomieszczeniu zadrżało. Jane słyszała swój oddech, ciężki jakby przed chwilą biegła. Wolno przetwarzała informacje podane jej przez Deatona. Był to ogrom informacji. Więcej, niż na lekcji historii. Jej kolana ugięły się pod ciężarem faktów i domysłów. W ostatniej chwili złapała się metalowego stołu.
- Czyli, Irina chce mnie żywą, tak? – kiedy podniosła głowę, a jej włosy odsunęły się jak woal do tyłu, na jej twarzy gościły różne emocje, zmieniające się powoli, jak w kalejdoskopie. – To, to już coś.
- Uważanie Iriny za jedyne niebezpieczeństwo to czysta głupota. – wtrącił Scott. – O ile... już... wolno mi... się... odzywać. – spojrzał niepewnie na Jane.
Jane wywróciła jedynie oczami i spróbowała utrzymać się na nogach.
*****
Wieczór był chłodny, gdy Jane i Isaac przemierzali ulice Beacon Hills. Lahey i McCall namówili ją na rozerwanie się, cokolwiek to miałoby nie znaczyć. Wybrała na tę okazję krótką spódniczkę i bordową bluzkę z długim rękawem, choć wolałaby siedzieć w pokoju w dresach nad książką, niż poprawiać sznurowane botki na obcasie.
- A gdzie właściwie jedziemy? – spytała, kiedy minęli szpital Beacon Hills.
Niebo było ciemne i bezchmurne. Małe punkciki gwiazd wisiały nad miastem, jakby obserwowały wszystko i wszystkich w Beacon Hills, tym bardziej, jakby obserwowały właśnie Jane Potter.
- Do Sinemy.
- No nie gadaj! Do Sinemy?! Wow. – Jane pisnęła, a potem dodała cynicznie. – Co to Sinema?
- To klub. Pomyśleliśmy, że lubisz kluby... Skoro właśnie w drodze z klubu cię znaleźliśmy. – Isaac skręcił w lewo i wyłączył silnik.
Znajdowali się pod starym gmachem, z ogromnymi drzwiami nad którymi wisiał neon z napisem SINEMA. Jane uznała to za miłą odmianę. Miała nadzieję, że chociaż tu na chwilę zapomni o tym, jak daleko od domu jest.
Wysiedli z auta i podeszli do drzwi. Isaac otworzył je przed Jane, i znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, w którym basy niosły się po ścianach. Zapłacili dziesięć dolarów każde za wejście i z pieczątkami z ogromną literą S na dłoniach weszli dalej.
Klub był ciemny i mroczny. Wąskie pasma neonów zwieszały się ze ścian. Symetryczne ledowe rzeźby stały strategicznych miejscach. Jane rozglądała się dookoła, a potem odnalazła bar. Bez słowa ruszyła w tamtą stronę. Zamówiła drinka, jak zawsze i zajęła się wyszukiwaniem potencjalnego towarzystwa na ten wieczór. Zanim jednak zdążyła kogokolwiek namierzyć, postać pojawiła się obok niej.
Był wysoki, o atletycznej budowie. Jane uniosła głowę, żeby przyjrzeć się lepiej chłopakowi. Brązowe włosy miał ułożone bardzo starannie, jakby spędził nad tym ponad godzinę. Jasnobłękitne oczy lustrowały ją uważnie spojrzeniem czujnym, lekko nieufnym.
Barman podsunął Jane jej drinka. Szybko upiła łyk, nim chłopak zdążył się do niej odezwać, i odeszła. Ludzie wirowali na parkiecie i ocierali się o siebie jakby w jakimś dziwnym tańcu godowym, ale Jane zbyt dobrze znała to z Chicago. To było jak seks na parkiecie i w gruncie rzeczy znajdowała jakąś przyjemność w tej czynności.
- Tu jesteś. Gdzie Isaac? – Lydia złapała ją za ramię i odwróciła w swoją stronę. – Ugh. Miałam nadzieję, że uda mu się znaleźć jakiś stolik.
- Zgubiłam go przy wejściu. – w tej samej chwili Lydia wyciągnęła telefon. – Co jest?
- Znalazł. Chodź. Reszta już tam jest.
Jane pozwoliła Lydii przeciągnąć się przez parkiet. W dłoni ściskała swoją szklankę z wściekle różowym drinkiem i lawirowała między tańczącymi. Pokonały kilka schodków i znalazły się w jasnej loży, w której oprócz Isaaca i Scotta siedział także chłopak, którego spotkała przy barze.
- Bretta chyba jeszcze nie poznałaś. – powiedziała Lydia popychając Jane do przodu. – Jane Potter, to Brett Talbot.
Brett zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. Rozsiadł się wygodnie na kanapach loży, a na podświetlanym stoliku przed nim stała szklanka z niebieskim drinkiem.
- To wasza mała zmiennokształtna? – Brett zwrócił się do Scotta. – Ethan i Aiden mi o niej opowiadali. – pochylił się do Scotta i szepnął mu coś do ucha.
Jane usiadła obok Lydii. Miała tą wrodzoną pewność siebie i sznyt, którego nikt, a w szczególności Brett Talbot, nie był w stanie jej pozbawić. Przez chwilę miała wrażenie, że chłopak rozbiera ją wzrokiem, i może faktycznie tak było. Ku swojemu rozczarowaniu, nie umiała czytać w myślach.
Brett za jednym zamachem wypił całą zawartość swojej szklanki, nie spuszczając wzroku z Jane.
- Pomogę wam. – powiedział w końcu. – Skoro mam stać się częścią stada.
- Odważny alians. – Isaac uśmiechnął się enigmatycznie. Jane przez chwilę wydawało się, że oczy chłopaka błysnęły.
- Alians. – prychnął Brett wstając. – Francja poszerza twoje horyzonty, Lahey.
Isaac tylko posłał mu lodowate spojrzenie i pochylił się do Scotta. Brett zszedł z loży i po chwili przeciskał się już przez tłum w kierunku baru.
- Oni się chyba nie lubią. – zauważyła Jane.
Lydia uśmiechnęła się lekko.
- Isaac nie do końca ufa ludziom. – stwierdziła popijając pomarańczowego drinka z pękatej szklanki. – Zwłaszcza kiedy ich nie zna.
*****
- Z nią jest coś nie tak. – mruknął Derek spod przymkniętych powiek. – I to bardziej niż z tobą.
Stiles go zignorował. Siedział na sofie w lofcie, z aktami Jane Potter na kolanach, które cudem udało mu się wygrzebać z najgłębszych odmętów tajnych akt. Nie powiedział jak mu się to udało, a Derek wolał nie pytać.
Spędzali już drugą godzinę, czytając w kółko to samo. Data urodzenia, miejsce urodzenia, rodzice, edukacja, brak wykroczeń. Była czysta jak łza.
- Ona wysyła jakieś dziwne wibracje. – stwierdził Hale, podnosząc się z szezlonga stojącego pod oknem. – Jakby jakaś siła uśpiona w niej budziła się do życia.
- No pewnie, że z nią jest coś nie tak. Mocno nie tak. – Stilinski wyciągnął nogi przed siebie. – Ale to nic nam nie da. Nie macie jakiegoś magicznego spisu... Magicznych akt? Jakaś magiczna policja?
Derek zmierzył go znudzonym spojrzeniem i pokręcił głową. Chodził teraz z kółko po płaskim, powycieranym dywaniku w szkocką kratę. Wyraz twarzy miał jak zwykle trochę znudzony, ale fakt, że jedną ręką pocierał brodę, dawał znak o tym, że intensywnie myśli.
- Ona wie więcej, niż mówi. – Stiles popatrzył na niego z pełną powagą. – Kiedy rozmawiałem z nią w Chicago bardzo udawała. Myślę, że może być o wiele potężniejsza, niż nam się może wydawać. I wiedzieć o wiele, wiele więcej. I to by wszystko wyjaśniało.
- Może nie wyciągaj pochopnych wniosków, Sherlocku. – zaproponował Derek. – Równie dobrze może nie umieć nic poza zmienianiem kształtu.
Telefon Dereka leżący na blacie odezwał się gdy tylko Hale skończył mówić. Sięgnął po komórkę i odczytał wiadomość od Isaaca marszcząc brwi.
- Są w Sinema. Brett trochę się rzuca, ale sytuacja pod kontrolą.
- Czyli Jane niczego nie podejrzewa i niczego jej nie powiedzieli?
Derek pokręcił głową.
- Przysięgam, że jeśli Peter się zbliży, to skręcę mu łeb. – warknął, i chwycił kartkę leżącą na stole.
Na papierze nadrukowana została tylko jedna linijka tekstu.
JANE ROBIN POTTER 2 MLD
Zmiął kartkę natychmiast.
PROSZĘ PAŃSTWA MAMY BRETTA!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro