7. The disaster plan
Słońce wisiało już wysoko. Scott i Isaac siedzieli już w kuchni, gdy Jane zbiegła po schodach, ubrana w kwiecisty kombinezon z krótkimi nogawkami i ciężkie buty, które kochała całym swoim sercem.
Chłopcy jedli powoli śniadanie, choć faktycznie po prostu pochłaniali wszystko z talerzy i nawet nie zwrócili uwagi na jej pojawienie się. Dopiero siadając, chrząknęła by zwrócić na siebie ich uwagę. Scott nawet podniósł na nią czujne spojrzenie i uśmiechnął się.
- Mama wyszła do pracy. – powiedział. Jane sięgnęła po tost i masło. – Derek zabierze cię dziś do Deatona. My musimy coś załatwić.
- Okej. – Jane było wszystko jedno kto zabierze ją do Deatona, chciała tylko się z nim spotkać i wszystkiego dowiedzieć.
Pojawienie się Derka pół godziny później wywołało niesamowitą radość Jane. Kończyła właśnie śniadanie, kiedy Derek Hale wszedł do kuchni Melissy McCall, z jak zwykle gburowatą miną. I w tym momencie, entuzjazm ją opuścił.
- Postaramy się dotrzeć jeszcze do Deatona. – rzekł Scott, podnosząc się z krzesła. Pociągnął za ramię Isaaca. Wymienili skonsternowane spojrzenia. – Ale nie wiem, ile zajmie nam ta sprawa z Liamem, więc...
- Tak, zajmę się nią. – stwierdził Derek, rzucając ukradkowe spojrzenie na Jane. – Jestem przecież fantastyczny w zabawianiu ludzi.
- Tak trzymaj Derek. – Isaac klepnął go po ramieniu i pochylił się do Jane, żeby szepnąć jej do ucha. – W ogóle nie jest. – wyprostował się i pobiegł na piętro.
Jane kiwnęła głową dopijając kawę. Szybko opuściła kuchnię w towarzystwie Dereka. Znów wsiedli do tego samego nowego jeepa, tylko tym razem Jane zajęła przedni fotel pasażera. Zapięła pas oczekując aż Derek odpali silnik i wycofa auto z podjazdu.
Cisza panująca w aucie była niezręczna. Jane co chwilę spoglądała na Dereka. Patrzyła n jego skupioną minę kiedy prowadził auto i usta, pozostające w tej samej, kompletnie obojętnej pozycji.
- Uśmiechasz się czasem? – w końcu nie wytrzymała i pytanie samo wyrwało się z jej ust.
Derek nawet na nią nie spojrzał.
- Czasem.
- Jak zostałeś wilkołakiem?
- Urodziłem się taki. – wzruszył ramionami.
Jane uśmiechnęła się szeroko, i odwróciła na fotelu pasażera.
- To fajnie. – powiedziała w końcu.
Zatrzymali się pod kliniką weterynaryjną. Duży szyld przedstawiał psa i kota. Oba neonowe zwierzaki siedziały obok siebie. Jane nawet to rozbawiło.
Wyskoczyła z auta i weszła za Derekiem do poczekalni. Za kontuarem nie było nikogo, ale na zielonych krzesłach siedziało kilka osób, z pacjentami Deatona na kolanach. Mała dziewczynka ściskała w rączce uchwyt klatki, w której rogu kulił się białobrązowy chomik.
Dzwoneczek nad drzwiami obwieścił ich przybycie. Derek omiótł wzrokiem pomieszczenie, i pociągnął Jane za sobą. Wydawało jej się, że Hale wystarczająco dobrze zna klinikę, żeby się po niej bez przeszkód poruszać. Za recepcją znajdował się korytarz, oświetlony zimnym blaskiem jarzeniówek.
Weszli do pierwszej sali po lewej. Niski, łysy mężczyzna o ciemnej karnacji pochylał się nad metalowym stołem, na którym leżał kot. Szczupła, długonoga kobieta stała przy regale wypełnionym różnymi medykamentami. Na innym stole podsuniętym pod ścianę leżało mnóstwo przyrządów, których Jane nigdy nie widziała na oczy.
- Deaton. – powiedział Derek, i mężczyzna się odwrócił.
Miał brązowe oczy a na ubranie narzucony fartuch lekarski. Był niski i pulchny, choć może Jane mogłaby go określić jako „mocnej budowy". Przyjrzała się Deatonowi. Miał miłą twarz, choć kompletnie niepodobną do żadnej twarzy, którą do tej pory widziała.
Deaton też jej się przyglądał i po chwili się uśmiechnął.
- Jane Robin Potter. – wypowiedział jej nazwisko z nadobnym szacunkiem i swojego rodzaju czułością. Podniósł kota i oddał go właścicielce. – Proszę mu podawać te krople dwa razy dziennie.
Kobieta opuściła gabinet żegnając się najpierw z weterynarzem. Deaton uprzątnął metalowy stół i oparł się o szafki stojące pod ścianą. Przez chwilę obserwował Jane, jeszcze nieco ukrytą za plecami Dereka.
- Wyglądasz prawie jak Felicite. – powiedział. – Jej kształt oczu, tylko kolor się nie zgadza. No i usta, zdecydowanie inne.
- Po ojcu. – odparła Jane.
- Usiądź Jane. – wskazał na fotel koło okna. – Bardzo się cieszę, że mogę wreszcie cię poznać. Scott zapewne powiedział ci, po co cię tu ściągnęliśmy. Z uwagi na twoją mamę i twój dar, jesteś w dużym niebezpieczeństwie.
- Niewiele z tego rozumiem. – Jane usiadła sztywno, wbijając wyczekujące spojrzenie w Deatona. – Pan znał moją mamę?
- Byłem jedynym, który znal sekret rodziny Overton. Feli nie chciała tu zostawać, bała się małego miasta i ciężaru swoich zdolności. – Deaton wzruszył ramionami. – Twoja babcia była taka sama ja ty i matka.
- Czyli, mama uciekała, żeby się ukryć, a wy mnie tu ściągnęliście? – Jane pochyliła się do przodu i zmrużyła oczy, jakby to miało pomóc jej myśleć. – Wy naprawdę musicie zacząć logicznie myśleć. Średnio wam to wychodzi, wiecie?
Deaton uśmiechnął się pod nosem, bardziej do swoich myśli, niż do Jane i Dereka, a Hale zareagował cichym prychnięciem rozbawienia. Jane spojrzała na Dereka, który nie krył sceptyzmu. Choć może to była jego normalna twarz.
- Mówiłem, że lepiej będzie ją trzymać z daleka od miasta. – wzruszył ramionami, przenosząc spojrzenie z Jane na Deatona.
- Tam nie byłaby bezpieczna. Jej ojciec by jej nie obronił, nikt w Chicago by jej nie obronił. – weterynarz mówił spokojnie, i obaj z Derekiem sprawiali wrażenie, jakby zapomnieli o tym, że ona, Jane, siedzi tuż obok, że w ogóle znajduje się w tym samym pomieszczeniu. – Tu są wszyscy, którzy mogą to zrobić.
- Tak, bo to miasto to latarnia morska dla stworzeń nadprzyrodzonych. – oczy Dereka błysnęły lodowatym, bezosobowym błękitem, ale za chwilę znów były normalne. – Więc gdzie najpierw będą jej szukać?
- Derek...
- Panie Deaton.
Drzwi do sali otworzyły się. Głosik należał do dziewczynki trzymającej w ręce klatkę dla chomika, z puchatym zwierzątkiem w środku. Deaton jakby przez chwilę myślał, a potem uśmiechnął się uprzejmie do dziecka i podszedł po klatkę.
- Zobaczmy co jest...
- Panu Karmelkowi. – dziewczynka niechętnie oddała klatkę i podreptała za weterynarzem.
- Oczywiście, panu Karmelkowi. – Deaton postawił klatkę na metalowym stole i zapalił ogromną lampę. Chomik zapiszczał tylko. Deaton znajdował się pod czujnym okiem dziewczynki. Wyglądała jak matka, zatroskana z powodu swojego dziecka.
Jane podniosła się i ruszyła do drzwi, ściągając Dereka spojrzeniem. Wyszli na korytarz i oddalili się jeszcze bardziej od poczekalni. Jane stanęła z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej i wyczekującym wyrazem twarzy, a Derek oparł się w niedbałej pozie o ścianę.
- Latarnia morska dla nadprzyrodzonych?
- Tak.
- I postanowiliście, że ściągnięcie mnie w oko cyklonu to będzie dobry pomysł?
- Nie. Oni postanowili.
Jane spojrzała na niego spod przymkniętych powiek.
- Już rozumiem, czemu nie jesteś alfą.
To jak? Lubicie się z Jane, czy coś jest w niej co wam wyjątkowo nie odpowiada?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro