5. The change
W pierwszej chwili Isaacem szarpnęła wściekłość. Spojrzał wściekle na Theo, który uśmiechał się głupio rozciągnięty na fotelu, zadowolony, że zwrócił spojrzenia wszystkich na drobną brązowowłosą dziewczynę kulącą się obok Lydii. Już miał zaoponować, kiedy Jane Potter wyprostowała się, i spojrzała na Theo buntowniczo.
- W porządku. – powiedziała opanowanym głosem. – Kto będzie na tyle odważny?
Isaac uśmiechnął się pod nosem. Oczy dziewczyny błysnęły, kiedy wstała najwyraźniej gotowa do działania.
- Ja to zrobię. – sam dźwięk jego własnego głosu zdziwił Isaaca. Podniósł się mechanicznie i rozejrzał po przyjaciołach.
Jane przyjrzała mu się przez chwilę, a potem stanęła na środku pokoju. Przywołując go gestem ręki, spojrzała na stojącego wciąż obok Dereka Scotta. Isaac z ociągnięciem podszedł do niej, i niemal natychmiast dziewczyna wspięła się na palce.
- To cię nie zaboli. – zapewniła, wyciągając ku niemu bladą, szczupłą dłoń.
Dotyk chłodnych palców Jane na jego twardym przedramieniu był dziwnym doświadczeniem. Spodziewał się jakiegoś przepływu prądu, niesamowitego uczucia, jak kiedy zmieniał się w wilkołaka. Zamiast tego poczuł po chwili ucisk na swoim ramieniu, kiedy Jane wbiła palce w jego skórę.
Przez chwilę nic się nie działo. Idealną ciszę zagłuszały tylko oddechy zgromadzonych. Isaac wolał nie patrzeć, ale kiedy cichy pisk uleciał z ust Lydii, musiał spojrzeć. Stojąca obok niego drobna Jane miała przymknięte powieki, spod których wydostawało się srebrzytse światło. Takie same światło przepływało przez jej żyły. Nie błyszczała się cała. Jedynie pajęczyna żył pod jej skórą lśniła srebrem. Potem wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Ciało Jane znacznie stężało i wyciągnęło się do jego wzrostu. Spojrzał na jej zmieniającą się twarz. Zobaczył swoje własne kości policzkowe, własną szczękę, w końcu własną twarz.
Spojrzawszy w dół dostrzegł własną dłoń zaciśniętą na ramieniu. Światło w żyłach Jane zgasło, a kiedy otworzyła oczy, wszyscy, łącznie z Isaacem, wstrzymali oddechy.
Patrzył na swoje własne, lustrzane odbicie. Jane puściła jego ramię i odwróciła się do Theo, uśmiechając się jego własnym, Isaaca, uśmiechem tryumfu.
- Ona naprawdę to umie. – Stiles wydał z siebie westchnienie aprobaty. – Ona na serio to potrafi. Przecież, to dwóch Isaaców. To niesamowite... Znaczy, to jeden więcej niezbyt pomocny gość ale... Wow. Wow. Czy to nie wow?
- Wow. – zawtórował mu Liam. – Jak to w ogóle... Ma nawet jego ubranie.
- Teraz już wiecie. – powiedziała Jane głosem Isaaca. – Już? Mogę wrócić do własnej postaci?
Isaac patrzył, jak to samo światło pojawia się pod powiekami Jane, i znów stała przed nimi drobna dziewczyna. Cofnęła się i usiadła znów obok Lydii, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby przed chwilą wcale nie stała się Isaacem Laheyem.
- Jak to w ogóle możliwe?
Jane wzruszyła ramionami i podciągnęła kolana pod brodę. Objęła nogi ramionami i reszta rozmowy już jakby jej nie interesowała. Isaac spojrzał na Scotta i wycofał się na fotel.
- Ustaliliśmy z Deatonem, że lepiej będzie jeśli zostaniesz tutaj, niż u niego. – odezwał się w końcu Scott. – Na górze mama przygotowała dla ciebie pokój, Jane. Z własną łazienką.
- Dzięki. – odparła Jane, najwyraźniej zmieszana.
- Zaprowadzę cię. – powiedziała Lydia wstając, i pociągnęła Jane za sobą.
Chłopcy odprowadzili je wzrokiem, i nie powiedzieli ani słowa, aż nie upewnili się, że Lydia i Jane nie mogą ich usłyszeć. Kiedy wilczym słuchem Scott wychwycił dźwięk zamykanych na piętrze drzwi, odezwał się i tak zniżonym tonem.
- I co?
- To dziwaczne, stary. – rzekł Aiden, podchodząc bliżej. Ethan nadal trzymał się nieco z tyłu. – Laska zmieniła się w Isaaca. Na naszych oczach. I zrobiła to z taką łatwością...
- Nic nie czułem. – przerwał mu Isaac. – Kompletnie nic. Nie jest tak, jak przy przemianie. To mocno popieprzone.
W tym się z nim zgodzili. To istotnie nie było normalne, ale co oni mogli wiedzieć o normalności, skoro już od kilku lat, w trakcie każdej pełni zmieniali się w bestie. Siedzieli jeszcze chwilę rozmawiając o błahych sprawach, kiedy Lydia wróciła już sama.
Lydia usiadła na oparciu fotela zajmowanego teraz przez Stilesa i zmierzyła ich czujnym spojrzeniem.
- I co?
- O czym mówisz?
- Pomożemy jej?
- Nie widzę innej możliwości.
Jane poczekała, aż drzwi zamknął się za rudowłosą dziewczyną z cichym kliknięciem. Usłyszawszy jej kroki na schodach, sięgnęła do swojej walizki, którą ktoś musiał wcześniej przywieźć.
Pokój nie był duży, ale wystarczający by pomieścić duże łóżko, nakryte granatową kapą, komodę i stojącą szafę, biurko z obrotowym krzesłem i miękki, wygodny fotel. Przy drzwiach wisiało lustro w rzeźbionej ramie.
Wypakowała swoje ubrania do szafy i komody, wyjęła kosmetyczkę i postawiła ją w małej łazience przyległej do sypialni. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo pragnęła prysznica.
Zakluczyła drzwi pokoju i zdjęła ubrania. Woda była gorąca, kiedy stanęła pod pełnym strumieniem. Szorowała całe ciało, usilnie próbując zmyć zapach samolotu i lotniska. Miała szczerą nadzieję, że po półgodzinnym szorowaniu, jej włosy będą pachniały jak mleczny szampon, a nie jak lotniskowy bufet.
Jane wyszła spod prysznica kiedy księżyc wisiał już wysoko nad Beacon Hills. Ubrała się szybko i kiedy już rozczesywała długie, brązowe włosy, ktoś zapukał do jej pokoju. Odłożyła szczotkę, i otworzyła.
W korytarzu stał Scott, z uprzejmym uśmiechem na twarzy. Szybko udało mu się ukryć zdziwienie, spowodowane widokiem Jane w mokrych, oklapniętych włosach, z twarzą jeszcze czerwoną od temperatury w prysznicu.
- Cześć. – wydukał. – Mama wróciła i jemy kolację. Chodź.
Jane wyszła za nim, zamykając drzwi. Zeszli na dół, a potem Scott zaprowadził ją do jadalni. Prawie wszyscy wyszli, został jedynie Isaac. Wnosił akurat dużą misę z sałatką, kiedy dostrzegł, że nie jest sam w pomieszczeniu.
- Zgarnęłam pizzę po drodze z pracy... Oh, ty musisz być Jane.
Kobieta o ciemnych włosach i brązowych oczach wyszła z kuchni. Była szczupła, drobnej postury. Uśmiechała się w taki miły, matczyny sposób. Jane już zapomniała jak to jest, kiedy ktoś się tak do ciebie uśmiecha. Odwzajemniła więc uśmiech, kiedy kobieta zbliżyła się do niej.
- Melissa McCall. Mama Scotta. – kobieta natychmiast pochwyciła Jane w swoje ramiona i uścisnęła przyjaźnie. – Właściwie to wszystkich nadprzyrodzonych dzieciaków w tym mieście.
- Mamy dwadzieścia jeden lat mamo. – zaprotestował Scott z wyrzutem.
- To, że możesz legalnie kupić alkohol, nie znaczy, że nie będę cię nazywać dzieciakiem Scott. Dla mnie zawsze będziecie dzieciakami. – Melissa wskazała na stół. – Usiądź sobie, Jane.
Jane usiadła obok Scotta. Nagle miłe uczucie rozlało się po jej ciele. Melissa McCall naprawdę była matką. Zabrali się do jedzenia i przez pierwsze dwanaście minut jedli w ciszy, dopiero kiedy pierwszy głód został zaspokojony, pani McCall zwróciła na Jane spojrzenie.
- Więc. – wytarła dłonie w serwetkę. – Jesteś z Chicago? Mieszkałaś tam całe życie?
- Tam się urodziłam. Dopiero kilka dni temu dowiedziałam się, że moja mama jest stąd.
- Tak? Jak się nazywa? – pani McCall upiła łyk wody i przyglądała się Jane z zainteresowaniem godnym jakiegoś obrazu w najlepszej światowej galerii.
- Felicite Potter. Kiedyś Overton.
Mama Scotta nagle zesztywniała, a potem uśmiechnęła się szeroko, jakby usłyszała najbardziej przyjemną wiadomość na świecie. Odchyliła się na oparcie krzesła, a jej oczy nie przestawały błyszczeć, co nie umknęło uwadze Scotta i Isaaca, którzy wymienili skonsternowane spojrzenia.
- Znasz jej mamę?
- Felicite i ja byłyśmy dobrymi przyjaciółkami, aż do jej wyjazdu na studia do Waszyngotnu. – ugryzła znów kawałek pizzy. – Chodziła do liceum Beacon Hills. I co u niej?
Jane spuściła wzrok. No tak, pani McCall nie miała pojęcia o tym, że jej matka nie żyje od pięciu lat. Postanowiła jednak nie zrzucać na niej tej bomby od razu.
- Poznała mojego tatę na studiach, on jest pisarzem. Wyprowadzili się do Chicago kilka miesięcy przed moim urodzeniem. Dostała posadę w wydawnictwie.
- Wiedziałam, że sobie poradzi. Felicite zawsze była mądra. – rzekła Melissa z dumą. – Twoi dziadkowie zawsze byli z niej dumni.
Dziadkowie. Jane wiedziała, że musiała mieć jakiś dziadków ze strony mamy, ale nigdy o nich nie słyszała. Biorąc pod uwagę to, że była ostatnią zmiennokształtną, na pewno jedno z nich już nie żyło. Albo oboje.
- Moi dziadkowie?
- O tak. Pan Overton jest teraz w szpitalu. Dostał jakiegoś strasznego zapalenia płuc, ale będzie dobrze.
- Mam dziadka? – Jane pochyliła się nad stołem z widelcem wypełnionym sałatą zastygłym w połowie drogi do ust.
- Oh, kochanie. Nie wiedziałaś, prawda? – Jane pokręciła głową. Widząc jej reakcję, pani McCall pospiesznie dodała. – No tak, Felicite powiedziała, że jak wyrwie się z Beacon Hills, to już nigdy nie wróci.
- I jej się udało?
- Nawet o tym nie myślcie. Macie chociaż do mnie dzwonić. – Melissa pogroziła palcem Isaacowi i Scottowi. – To jak mniemam, Feli nie ma zamiaru się pojawić?
- Może być ciężko. – Jane nie do końca wiedziała, jak ma ubrać w słowa wiadomość o śmierci matki. – Ona nie żyje od pięciu lat.
Przez twarz Melissy McCall przesunęły się setki emocji, nim oczy jej się na chwilę zaszkliły. Jane jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś tak szybko przywoływał się do porządku. Melissa przetarła twarz szczupłymi dłońmi, odsunęła krzesło i wstała.
- Bardzo mi przykro. Naprawdę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro