3. People we trust
Jane obudziła się późno. Słońce wisiało już wysoko nad miastem, pogrążonym w swojej codzienności. Wydarzenia z nocy wydawały jej się jedynie snem. Opuściła swoje łóżko zaspana, pospiesznie umyła się i ubrała. W telefonie znalazła wiadomość od Clary. Przyjaciółka informowała ją, że bezpiecznie dotarła do domu.
Przez jej głowę przetaczały się tysiące myśli, kiedy Jane zeszła na dół do kuchni i zastała ojca, ze ścierką na ramieniu, mieszającego coś na patelni. Zapach smażonych jajek wypełniał kuchnię. Potem Jane zobaczyła nakrycie, świeże pieczywo i parującą herbatę.
Mieszkali we dwójkę w dwupoziomowym mieszkaniu w domu z czerwonej cegły przy North Astor. Jane lubiła to miejsce, wprowadzili się tutaj jeszcze z mamą. Jej ulubionym miejsce była kuchnia, z ciężkimi, kamiennymi blatami i widokiem na mały ogródek za domem.
- Cześć. – Jane usiadła przy kuchennym stole i wbiła wzrok w zieleniące się drzewa za oknem.
- Cześć skarbie. – Henry Potter uśmiechnął się do córki i podszedł do niej z rozgrzaną patelnią. Jednym płynnym ruchem zsunął jajecznicę na talerz Jane. – Słyszałem, że późno wczoraj wróciłaś.
- Czyli pracowałeś do niewiadomo której? – Jane pogrzebała w jajecznicy na talerzu.
- Wierz mi, pisarz musi pisać, kiedy ma wenę. To nie praca od dziewiątej do siedemnastej.
Henry Potter był wysokim, chudym mężczyzną z burzą rudych loków i piegami na nosie. Niebieskie oczy Jane odziedziczyła po nim. Podobnie jak niezbyt duże usta. Ojciec nosił okulary w cienkich, drucianych oprawkach. Gubił je w bałaganie w swoim gabinecie zdecydowanie za często.
- Ciągle to powtarzasz. – zauważyła Jane, kiedy Henry zsunął na swój talerz drugą porcję jajecznicy.
- Bo to nadal jest prawda. – odparł Henry i ugryzł duży kawałek bułki pszennej.
Zjedli w spokoju, choć pytania w głowie Jane pojawiały się z każdą kolejną minutą. Jej ojciec był zwykłym człowiekiem, ale matka wciągnęła go w nadnaturalny świat, kiedy tylko się poznali. Na pewno wiedział więcej od niej.
Kiedy wkładała naczynia do zmywarki a Henry siedział z gazetą przy stole popijając herbatę, Jane odwróciła się do niego z widelcem w ręce.
- Mogę ci zadać pytanie? Naprawdę, muszę ci zadać pytanie.
- O ile to nie pytanie o to, czy pożyczę ci auto, to strzelaj.
- Ile jest jeszcze takich jak ja? Takich osób?
Henry spojrzał na Jane poważnie, a potem się uśmiechnął.
- Jesteś moją jedyną i wyjątkową córką. Niepowtarzalną.
- Nie, nie. – Jane oparła się biodrem o blat. – Chodzi mi o takich jak ja.
- Oh. – Henry wydął usta i zamyślił się na chwilę. Wglądał, jakby nigdy nie chciał usłyszeć takiego pytania. Wyglądał, jakby żałował, że nie zapytała o pożyczenie samochodu. Podrapał się nerwowo po karku. – Cóż, nie wiem. Nigdy nie kontrolowałem populacji zmiennokształtnych.
Jane pokiwała głową. Otworzyła usta, potem je zamknęła, a potem znów otworzyła i wreszcie wydobył się z nich dźwięk.
- A... A czy to możliwe... Czysto hipotetycznie... No wiesz, że jestem ostatnią.
Henry spojrzał na córkę tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Jane obserwowała jak przez twarz ojca przemykają różne emocje. Choć główną emocją pozostawało przerażenie. Henry zdjął na chwilę okulary, potarł kąciki oczu a potem przeczesał palcami rude loczki.
- Tato, znasz kogoś o nazwisku Deaton? – Jane uznała, że to będzie jej ostatnie pytanie. Jeśli ojciec odpowie przecząco, przestanie drążyć.
- Mówisz o Alanie? To przyjaciel twojej matki z czasów szkolnych, ale gdzie ty go wynalazłaś? – Henry uśmiechnął się po raz pierwszy od kiedy zaczęła mówić o rzeczach usłyszanych w nocy. – Jest weterynarzem w Kalifornii.
- Znalazłam go na jakimś zdjęciu. – skłamała gładko, choć nienawidziła okłamywać ojca. – A czy on nie ma nic wspólnego z, no wiesz, mną i mamą?
- Jane, co się wydarzyło w nocy?
Widelec wypadł z ręki Jane i z brzęknięciem upadł na kuchenną podłogę. Schyliła się po niego i kiedy zimnymi palcami dotknęła sztućca, usłyszała przerażony głos ojca.
- Jane? Zostaw ten zakichany widelec i spójrz na mnie. – Henry poderwał się z miejsca i chwycił córkę za ramiona. – Musisz mi powiedzieć. Spotkałaś kogoś? Coś się wydarzyło?
Objął córkę silnymi, ojcowskimi ramionami i zamknął w szczelnym uścisku. Jane wydało się to niezwykle nienaturalne, więc uznała, że coś musi być na rzeczy.
- Co się stało, Jane?
- Beacon Hills.
***
- Jest tutaj. Wygląda dokładnie tak samo, jak na rycinie. – powiedział Stiles do telefonu trzymanego przy uchu.
Zatrzymali się z Derekiem i bliźniakami w małym hotelu w West Loop, a widok z jego pokoju rozciągał się na tory kolejowe. Obskurny hotelik był chyba nawet gorszy niż motel Glen Capri, a tamto miejsce przyprawiało go o dreszcze.
- No, ale jej nie przekonałeś? – spytał Scott.
- Czy ja wiem. Wsunąłem jej do kieszeni numer telefonu. – stwierdził Stiles opadając na wąskie łóżko. – Nie spodziewałbym się cudów, po tym jak Steinerowie przegonili ją po dzielnicy przemysłowej. I tak nieźle, że w ogóle chciała ze mną gadać. To mądra dziewczyna, a przynajmniej taka się wydaje. Z drugiej strony, Isaac też wygląda na niegłupiego...
- Ja to słyszę Stiles! – wściekły głos Isaaca wydobył się ze słuchawki poprzedzony warknięciem.
- Tak jak się spodziewałem. – dumny z siebie Stiles uśmiechnął się do swojego sufitu.
- Mogłeś wysłać Isaaca. – tym razem była to Malia. – Poleciałaby na twarz i byliby tu już jutro.
- Ej!
- Dzięki, Malia. – zadowolony głos Isaaca wypełnił ciszę w słuchawce.
- Możemy się skupić na... Czekajcie.
Drugie połączenie od nieznanego numeru przerwało na chwilę rozmowę. Stiles bez dłuższego zastanowienia wybrał rozmowę numer dwa, tam chociaż mógł liczyć na to, że nikt go nie obrazi.
- Halo?
- Cześć. Tu Jane. Sprytne z tym numerem w kurtce. – głos Jane był wyjątkowo spokojny. – Musimy się spotkać. Park Lincolna za godzinę. Przy muzeum historii naturalnej.
- J-Jasne. Za godzinę.
I tak godzinę później Stiles stał już przy budynku muzeum historii naturalnej, wypatrując znanej twarzy Jane Potter. Dookoła kręciło się mnóstwo ludzi. Dzieciaki biegały dookoła fontann, starsi mieszkańcy Chicago wypoczywali na ławkach. Psy aportowały.
- Hej. – Stiles drgnął na dźwięk głosu, dochodzący zza jego pleców.
Odwrócił się i zobaczył Jane. Uśmiechała się do niego, choć ręce miała wciśnięte w kieszenie kurtki. Tej samej kurtki, którą miała na sobie dnia poprzedniego.
- Rozmawiałam z ojcem. – odpowiedziała na niezadane pytanie. – On uważa, że tak może być. Zna Deatona.
- Powiedziałaś mu o tym, że ktoś na ciebie poluje?
- Oczywiście. To mój ojciec! – ton Jane był niemalże oskarżycielski kiedy to mówiła. – Mama mówiła mu, że możliwe, że zostało bardzo mało zmiennokształtnych. Więc, możliwe jest, że ja jestem ostatnią.
- Musiałaś się z tym przespać, co?
- Kiedy ktoś ci mówi, że ktoś inny na ciebie poluje, raczej potrzebujesz chwili żeby się nad tym zastanowić. Nawet w Chicago.
Stiles nie mógł się nie zgodzić. Trochę do niego docierało to, że był opętany przez Nogitsune, że Scott został wilkołakiem i w ogóle wszystkie straszne rzeczy chwilę do niego docierały.
- No dobra. Mój tata powiedział, że powinnam to zrobić. Nawet jeśli nie ufam tobie, to powinnam zaufać Deatonowi. Już do niego dzwonił.
- I ufasz Deatonowi.
- Mój ojciec mu ufa.
- A ty mu ufasz?
- Chyba. – Jane wzruszyła ramionami. – Ufam mojemu tacie.
- Dobrze. – Stiles potrząsnął głową.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro