Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10. The sun. The moon. The truth.


Jane czekała. W żółtym świetle ulicznej latarni jej skóra i włosy były niemalże bezbarwne. Siedziała na parapecie okna, z pokulonymi nogami. Jedną ręką obejmowała swoje kolana, drugą wyciągnęła przed siebie. Kilka cali nad jej otwartą dłonią lewitował srebrny pierścionek z niebieskim turmalinowym oczkiem. Delikatnie poruszała palcami, a pierścionek obracał się w powietrzu jak podwieszony na niewidocznej żyłce.

Pukanie do drzwi zmusiło ją do zaprzestania zabawy. Pierścionek opadł na jej dłoń i zaraz wsunęła go środkowy palec lewej dłoni. Zsunęła nogi z parapetu i pozwoliła intruzowi wejść.

W jej pokoju panowała całkowita ciemność, dlatego kiedy Melissa McCall otworzyła drzwi, z korytarza wpadła łuna żółtego światła. Pani McCall miała na sobie jeszcze strój pielęgniarki i włosy związała w kucyka. Lekko uśmiechnęła się do Jane.

- Wszystko w porządku?

- Tak. Czekam na maila od taty. – powiedziała najbardziej neutralnie jak mogła, okręcając pierścionek dookoła palca. Był dość luźny.

- Uh, no dobrze. Pomyślałam, że może chciałabyś odwiedzić jutro pana Overtona, znaczy, twojego dziadka, o ile chcesz go tak nazywać. – Melissa oparła się o framugę drzwi. – Na pewno będzie mu miło. Kiedy się obudził, pytał o Felicite.

Wnętrzności Jane nagle ścisnęła jakaś niewidzialna ręką. Samo wspomnienie o matce i jakakolwiek interakcja z panem Overtonem, który zapewne nic nie wiedział o śmierci własnej córki wydawała się być mrożącą krew perspektywą. Poczuła jak w jej skórę wbijają się cieniutkie, lodowe igły.

- Jeśli nie chcesz...

- Chcę. – Jane sama była zaskoczona swoją odpowiedzią. Zacisnęła i rozprostowała palce kilkukrotnie, ale ku swojemu zdziwieniu uśmiechnęła się. – Chętnie poznam pana Overtona.

Melissa wyszła, zamykając za sobą drzwi. Jane znów siedziała w ciemności, z utęsknieniem wpatrując się w laptopa leżącego na pościeli. Nagle przy ikonce poczty pojawiła się maleńka jedynka na czerwonym tle.

Jane podskoczyła i odebrała wiadomość. W pilku wysłanym przez ojca znajdowały się zeskanowe kartki z notatnika. Przeglądała je powoli, jakby pośpiech miał ją pozbawić zobaczenia jakiegokolwiek szczegółu. Matka dużo rysowała i rysowała ładnie, ale Jane w ogóle tego nie potrafiła. Narysowanie prostej kreski było dla niej wyzwaniem nie do przebicia.

Na wielu stronach pojawiał się motyw dużej, gotyckiej budowli ze szpiczastymi dachami i wieżami. Na środkowej wieży był zegar. Kolejne rysunki to był ten sam zegar, wielka tarcza z gwiazdą zamiast dwunastki i księżycem zamiast szóstki. Jane pragnęła dotknąć rysunków, jakby to one miały być odpowiedziami na jej wszystkie pytania. Chciała poczuć wgłębienia na papierze, w miejscach, w których matka mocno przyciskała czarny długopis do kartek. Kilka stron zabazgrała słowami, których Jane nie mogła odczytać, a na kolejnych widniały znaki, których nie rozumiała. Oglądała rysunki płaczących aniołów. Na jednej stronie Felicite namalowała złożone dłonie ze splecionymi palcami. Ostatnią stronę pokrywał rysunek twarzy dziecka, ledwie niemowlęcia. Był bardzo dokładny, aż zbyt dokładny.

Jane cofnęła się, jakby dziecko miało ją skrzywdzić. Ktoś znów zapukał do drzwi. Zamknęła komputer, którego ekran do tej pory był głównym źródłem światła w pokoju.

- Proszę! – powiedziała, zakrywając laptopa poduszką.

Isaac stanął w łunie żółtego światła, podobnie jak wcześniej mama Scotta. Był o wiele większy od Melissy i o wiele postawniejszy. Jedną reke opierał wysoko na framudze.

- Czemu siedzisz po ciemku? – pstryknął włącznikiem i cały pokój zalał się przyjemnym, ciepłym światłem.

- Miałam światłowstręt, ale chyba już przeszedł. – Jane wzruszyła ramionami. – Co jest?

Dopiero teraz doleciał do niej zapach nocy, który Isaac przyniósł na sobie. Twarz miał lekko zaróżowioną, oczy najwidoczniej zmęczone. Nie uśmiechał się, ale wydawał się strasznie blady, Jane przyjrzała mu się dokładniej. Dostrzegła rozerwany materiał koszulki i plamy z krwi na spodniach.

- Jesteś ranny? – pisnęła podchodząc bliżej. Bez namysłu sięgnęła do brzegu jego koszulki i podciągnęła go do góry. – Nie powinieneś sam się uleczyć?

W odpowiedzi usłyszała tylko ciche westchnienie i nagle zwaliste ciało osunęło się na nia niemalże bezwładnie. W ostatniej chwili chwyciła chłopaka i pociągnęła go na swoje łóżko. Ułożyła rannego samodzielnie, choć sama nie wiedziała skąd znalazła na to siłę i odsłoniła dużą, broczącą czarną krwią ranę.

- Co się stało? SCOTT! DEREK! KTOKOLWIEK!

Nagle do jej pokoju wpadł Derek Hale a jego głośne kroki słyszała już na korytarzu. Szczęki miał zaciśnięte, a ramiona spięte. Rzucił jej tylko jedno spojrzenie, które potem przeniósł na Isaaca.

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Ręce Jane były już wybrudzone czarną posoką, kiedy Hale odepchnął ją gwałtownie. Wpadła plecami na komodę i odebrało jej dech. Próbowała łapać powietrze, kiedy Derek wyrzucał z siebie słowa z taką prędkością, że nie mogła nic zrozumieć. Otwierała i zamykała usta jak ryba, którą ktoś wyciągnął z wody. Ból w plecach promieniował na wszystkie kończyny. Zacisnęła powieki starając się go od siebie odpędzić.

- Tojad. – warknął Derek, sięgając po coś do kieszeni. W dłoni trzymał zapalniczkę.

Jane wiedziała, co chce zrobić.

- Stój! – wydusiła w końcu, dźwignąwszy się na równe nogi, zrobiła krok do przodu, choć była blada i wyglądała jakby miała zaraz upaść. – Ja... Ja mogę mu pomóc. – kaszlnęła kilka razy i wyciągnęła rękę w kierunku ramienia Dereka. – Nie!

Spojrzał na nią, a płomień zapaliczki już rzucał słabiutkie światło na jego twarz. Zgasił go nagle lekko zmieszany. Jane przesunęła się obok niego i wyciągnęła jedną dłoń.

- To zaboli, ale jeśli to tojad, to chyba wiem co robię.

Isaac jęknął przeciągle z bólu. Derek spojrzał na nią wściekle, a potem kiwnął głową, jakby dawał jej przyzwolenie. Stanęła obok Isaaca i wyciągnęła rękę nad jego ciałem. Smukłą dłoń przyłożyła do rany. Lahey syknął, a jego ciało wygięło się w łuk.

Jane poczuła to tak, jak za pierwszym razem. Nagle wewnętrzna strona jej dłoni błysnęła srebrzystym blaskiem. Wiedziała, że Derek uważnie ją obserwuje. Trzymała dłoń na ciele Isaaca, i wszystkie swoje myśli skupiała na wyleczeniu go.

Felicite nawet jeśli uciekała, nie pozostawiła Jane biernej w stosunku do mocy.

Krzyk Isaaca Laheya rozdarł cichy dom. W pokoju nagle pojawiła się Melissa, ze szczoteczką do zębów w ustach i pianą kapiącą jej na ciemnofioletowy szlafrok. Wpatrywała się w blask, wydostający się spod dłoni Jane.

Jane czuła natomiast chłód, który ogarniał całe jej ciało, jakby ktoś wrzucił ją do przerębla w środku zimy. Zadrżała. Pod jej palcami rana Isaaca uleczała się, skóra zasklepiała. Chłopak krzyczał, a Jane przymykała powieki. Z czasem jego krzyk słabł.

Rana była całkowicie zagojona, gdy odsunęła dłoń od ciała chłopaka. Zachwiała się chwyciła ramy łóżka, by nie upaść. W tej samej chwili Derek złapał ją w pasie i podciągnął do góry.

- Jesteś lodowata. – zauważył.

- Nic mi nie jest. – Jane pokręciła głową, próbując stanąć o własnych siłach. Po kilku próbach jej się udało.

- Och, kochanie, tu jest pełno krwi. – Melissa wyciągnęła szczoteczkę z ust, na których wciąż miała pianę z pasty do zębów. – Zaraz coś z tym zrobimy. Derek, zabierz go do jego pokoju. – spojrzała na Isaaca. Był blady jak papier i nieprzytomny.

- Powinien przespać noc. Dawno tego nie robiłam. – Jane doczłapała do fotela i usiadła na nim ociężale. Miała wrażenie, że był najwygodniejszym meblem na jakim kiedykolwiek siedziała. – Ale będzie dobrze.

Derek dźwignął Isaaca i zarzucił sobie jego ramię za szyję.

- Gdzie Scott?

- Z Malią i Liamem. Pojechali coś sprawdzić. – wyjaśnił Derek, wyciągając Isaaca z pokoju.

- Pomogę ci. – pani McCall złapała Laheya z drugiej strony i oboje zniknęli w korytarzu, odprowadzeni niezbyt przytomnym spojrzeniem Jane.

Głowa spadała jej na jedno ramię. Naprawdę dawno tego nie robiła, już zapomniała, jak bardzo uleczanie potrafiło wyczerpywać. Po paru chwilach pani McCall wróciła, i zajęła się zdejmowaniem poszewek z pościeli Jane. Chwyciła laptopa i odłożyła go na szafkę nocną. Jane obserwowała jej poczynania, i poczuła w środku ucisk żalu. To była taka matczyna czynność, której jej brakowało. Oczywiście po śmierci Felicite, Henry dobrze się nią zajmował, ale nie ma to jak matka.

Melissa wyszła z naręczem zakrwawionych poszewek. Parę sekund później, Derek zjawił się w pokoju. Zamknął za sobą drzwi i usiadł na nagim materacu.

- Co to było? – spytał twardo, bez cienia sympatii na twarzy.

- Pomogłam mu. – powiedziała, odzyskując już kolory na twarzy. – Nie musisz dziękować.

- Dziękować?!

- Ty prymitywnie przypaliłbyś go zapalniczką jak mniemam. – fuknęła. Zdecydowanie wracały jej siły witalne. Wyprostowała się w fotelu i zamknęła oczy. – Zgasiłbyś światło? Drażni mnie.

- Nie. Nie zgaszę, dopóki nie dowiem się, co to do cholery było. – warknął Derek. – Ty umiesz takie rzeczy?

- To było działanie w impulsie. – rzekła Jane. – Zgaś to pieprzone światło!

- Nie!

Jane machnęła ręką i przełącznik na ścianie kliknął, pogrążając cały pokój w mroku. Mogła sobie tylko wyobrazić zdziwioną twarz Hale'a, który nagle zniknął w ciemności.

- To też impuls? Co jeszcze umiesz?

- Nie teraz, Derek.

Usłyszała jak Hale wstaje. Poczuła ciepło jego twarzy tuż przy swojej. Otworzyła oczy i dokładając wszelkich starań by nie okazać zmieszania, spojrzała w jego jarzące się błękitem oczy.

- Chyba zapomniałaś, z kim rozmawiasz. – warknął. Jego nozdrza pulsowały niebezpiecznie.

- Chyba nie masz pojęcia do kogo mówisz. – odparła beznamiętnie. – Weź mój komputer, otwórz go. – poinstruowała go szybko. Jej ciało powoli się ogrzewało. – Ojciec wysłał mi skany notatnika mamy. Wiele obrazków się powtarza, może to nam jakoś pomoże.

Derek spełnił jej prośbę od niechcenia. Usiadł na podłodze, kiedy pani McCall przyszła z nowym kompletem pościeli. Zmieniła ją szybk i wyszła.

- Ten zegar jest dziwny.

- Ja znam ten zegar... Może „znam" to za dużo powiedziane, ale gdzieś go już widziałem.

- Księżyc i gwiazda?

- To nie jest gwiazda. – Derek potrząsnął głową. Jego twarz oświetlał jedynie ekran komputera. – To słońce.

- Co?

- Istnieją trzy rzeczy, które nie mogą być długo ukrywane. Słońce. Księżyc i Prawda.

Jane zmarszczyła brwi. Przyglądała się Derekowi, który klikał szybko na jej komputerze i za chwilę wyciągnął telefon.

- Musisz powiedzieć ojcu, żeby wysłał ci ten dziennik. Najszybciej jak się da.

Opuścił jej pokój niedługo potem. Poszedł sprawdzić co z Isaacem. Jane przypomniała sobie o tym, że ręce ma całe we krwi. Poszła do łazienki, zmyła krew Isaaca, obmyła twarz wodą i przebrała się w piżamę. Wsunęła się pod kołdrę, ale sen nie nadchodził. W jej głowie echem odbijały się słowa.

SŁOŃCE. KSIĘŻYC. PRAWDA. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro