Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog: Sopel lodu

Większość uczniów z utęsknieniem wyczekiwała powrotu do szkoły, ale chyba nikt nie cieszył się z niego tak bardzo jak Leanne Avery. Nienawidziła wakacji i wszystkiego, co z nimi związane. Upału, który jednoznacznie kojarzył jej się z wrzeszczącą dzieciarnią i wszechobecną ekscytacją. Promieni słońca, skłaniających ludzi do zachowywania się tak, jakby całe zło świata nie istniało, podczas gdy długie cienie wciąż kładły się na ziemi. Jedynie ukrywały brzydotę, która każdą inną porą roku skłaniała wszystkich do refleksji i czarnowidztwa, co doskonale dowodziło hipokryzji i wybiórczej ślepoty społeczeństwa.

Najbardziej nie cierpiała jednak konieczności powrotu do domu — jej własnego cienia, który z regularnością zegarka spowijał całe życie, od kiedy rozpoczęła naukę i dostrzegła, że to, co uważała za normalność, wcale nią nie było. 

— Nie mamy całego dnia — warknął jej ojciec, Cornelius Avery, chwytając ją za przedramię i popychając w kierunku kominka.

Odwzajemniła jego nienawistne spojrzenie i wyrwała rękę z uścisku. Wkroczyła do paleniska dumnym krokiem,  wyciągnąwszy wcześniej proszek Fiuu z worka, po czym wypuściła go z dłoni i głośno wypowiedziała nazwę miejsca, w którym pragnęła się znaleźć. Zresztą każde byłoby lepsze niż ta cholerna, zimna twierdza, którą nazywała domem — nie z wyboru, a z przykrego przymusu.

— Dworzec King's Cross.

Chwilę później znalazła się pośród uczniów i ich rodzin, a ciężar zniknął z jej ramion, gdy zdała sobie sprawę, że po raz kolejny zdołała przeżyć. Nie czekała na ojca. Nie czekała na żadnego innego członka rodziny. Wtopiła się w tłum, spychając gniew i odrazę na dalszy plan; w końcu mogła oddychać, nawet jeśli ślady goryczy pozostały na języku.

Z każdą minutą miało być lepiej. Po sześciu latach spędzonych w szkole wiedziała to doskonale i z utęsknieniem wyczekiwała na moment, gdy w końcu obudzi się z poczuciem wolności. Do tego czasu zamierzała maskować gorzki posmak innym, równie paskudnym, sięgając po papierosy, ukryte głęboko w kieszeni płaszcza. Dym zawsze działał kojąco. Drapał ją w gardło, a jednocześnie dawał dziwne poczucie kontroli nad własnym życiem. Tej jednej rzeczy nie mogli jej odebrać — kilku chwil zapomnienia, podyktowanych pragnieniem należącym jedynie do niej.

— Avery. — Głos Severusa Snape'a dobiegł jej uszu, co skwitowała kpiącym uśmiechem.

— Snape — odparła i spojrzała kątem oka na wysoką, chudą postać, która dołączyła do niej niemalże bezszelestnie. — Zakładam, że twoje wakacje były równie beznadziejne jak moje.

— Jakżeby inaczej. Sporo wrzasków, płaczu, cierpienia. Myślałem, że zanudzę się na śmierć.

Leanne parsknęła śmiechem i pokręciła głową. Chłopak nie był może jej bliskim przyjacielem, ale z drugiej strony nie sądziła, aby ktokolwiek zasługiwał na to miano. Wolała trzymać się z daleka od ludzi — szczególnie większości Ślizgonów, którzy swoimi opiniami przypominali jej o wszystkim, o czym chciała zapomnieć. Starała się więc ignorować większość bredni, które opuszczały ich usta.

Snape był jednak wyjątkiem; jak na kogoś, kto poszukiwał towarzystwa elity, wykazywał się nieprzeciętną inteligencją. Umiała zrozumieć, dlaczego ciągnęło go do świata, do którego należał jedynie połowicznie. Pragnął uznania, pragnął wszystkiego, czego nie otrzymał od swojej rodziny. 

Mimo to uważała, że wybrał najgorszą możliwą ścieżkę, aby to osiągnąć. Oprócz inteligencji posiadał również talent, znacznie większy niż jego koledzy. Ona sama radziła sobie z eliksirami tylko dlatego, że tłumaczył jej wszystko z niezachwianą cierpliwością. Odwdzięczała się korepetycjami z Obrony przed Czarną Magią, jako że chłopak wolał studiować samą Czarną Magię, zamiast zajmować się szkolnym materiałem. Po części robiła to, by zadośćuczynić za pomoc w eliksirach, ale jakaś jej część miała nadzieję, że ten gest dobrej woli będzie trzymał ją z daleka od końca jego różdżki.

Nie chciała mieć w nim wroga, a poza tym jego sarkastyczna dusza bywała zaskakująco zabawna.

— Nie dramatyzuj, Snape — odparła, wywracając oczami. — Mogło być gorzej. Mogli się śmiać, przytulać cię i zmuszać do wspólnego pieczenia ciastek.

— Nie mów, że papa Cornelius właśnie tak wymusza na tobie posłuszeństwo — zakpił Severus, co skwitowała grymasem zniesmaczenia.

— Iście przerażająca wizja. Prawie tak przerażająca jak rzeczywistość.

Snape parsknął śmiechem i przepuścił ją przodem, aby mogła wdrapać się do pociągu. Niemalże natychmiast zderzyła się z jednym z uczniów, którzy — nie wiadomo czemu — próbowali wydostać się na zewnątrz.

— Lupin — powiedziała, otrzepując płaszcz. Uniosła brwi na widok jego zarumienionych policzków. — Nie martw się, nie powiem nikomu, że zaliczyłeś ze mną drugą bazę.

Minęła go zanim zdążył odpowiedzieć, ale nie omieszkała zamruczeć prowokacyjnie, kiedy jej ramię otarło się o jego klatkę piersiową. Chłopak stał jak sparaliżowany, a Leanne doszła do wniosku, że, jak na Huncwota, cechowała go zaskakująca nieśmiałość. Nie miała nic ani do niego, ani do bandy gamoni, z którymi się zadawał. Nawet lubiła ich żarty; potrafiły być zabawne, chociaż czasami balansowały na granicy dobrego smaku. Poza tym tak długo, jak nie wchodzili jej w drogę, byli znośni.

A Lupin był nie dość, że znośny, to jeszcze całkiem uroczy w swojej niewinności, czego nie mogła powiedzieć chociażby o Blacku, który nieustannie skrywał się pod maską podrywacza, choć nikt nigdy nie przyłapał go na jakiejkolwiek randce. Wątpiła, by flirtował z nią na poważnie,  ale wciąż doprowadzał ją do szału. Czasami nawet zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby rzeczywiście przystała na którąś z niemoralnych propozycji. Podejrzewałaby, że uciekałby, gdzie pieprz rośnie.

— Naprawdę nie wiem, dlaczego w ogóle się do niego odzywasz — skwitował Snape, mając na myśli Lupina, a ona wzruszyła ramionami.

— Dobrze wiesz, że nie obchodzi mnie wasza głupia wojenka.

— Nie obchodzi cię nic, poza własną korzyścią — powiedział Severus i skrzywił się, choć Leanne wiedziała, że przyświecała mu podobna dewiza życiowa. — Nie mam jednak pojęcia, jaką korzyść widzisz w doprowadzaniu Lupina do stanu skrajnego upokorzenia.

W odpowiedzi parsknęła jedynie śmiechem. Sama nie umiała wyjaśnić, dlaczego rumieńce Gryfona bawiły ją aż do tego stopnia. Może wiązało się to z jej hedonistyczną naturą, której zdecydowanie schlebiało zachowanie chłopaka? A może z tym, że był jedyną znaną jej osobą, która niczego od niej nie chciała? Był uprzejmy, dobrze wychowany, chociaż w jego oczach błyszczała dziwna melancholia i smutek, którego nie umiała wyjaśnić.

Patrzył  na świat zupełnie inaczej niż ona czy nawet Snape. Zdawał się dostrzegać w ludziach więcej, a stereotypy nie były dla niego istotne. Snape nienawidził go z zasady, jako że Lupin należał do Huncwotów, ale Leanne podejrzewała, że gdyby zechciał otworzyć oczy i pokonać swoje uprzedzenia, zobaczyłby inną stronę Gryfona.

Tą, którą ona sama widziała za każdym razem, gdy rumienił się w jej obecności. Nie dlatego, że miała na nazwisko Avery. Nie dlatego, że była Ślizgonką i nie obchodziło jej nic, poza własną korzyścią. Rumienił się, bo patrzył na nią jak na każdą inną, normalną dziewczynę. A Leanne czasami rozpaczliwie potrzebowała przypomnienia, że etykiety wcale nie definiowały człowieka.

Poniekąd stanowił ucieleśnienie wszystkiego, co tacy ludzie jak jej rodzice chcieli zdeptać. Jego zachowanie uważała za synonim naiwności, być może nawet głupoty, ale jednocześnie napawało ją ono satysfakcją i pozwalało przetrwać gorsze momenty. 

Tak długo, jak istnieli podobni mu ludzie, Leanne miała nadzieję, że świat kiedyś zawróci z drogi ku nieuniknionej zagładzie. Wiedziała, co prawda, że nic to zmieni — nie dla niej. Pozwalała sobie jednak marzyć, że przyjdzie czas, gdy nikt nie będzie musiał zmagać się z ogromną pustką, zapełnianą dymem papierosowym oraz rażącą wręcz obojętnością.

— Bo mnie to bawi — odparła Snape'owi, po czym uśmiechnęła się kpiąco na przekór myślom. — Podobnie jak twój krzywy nos.

Chłopak wywrócił oczami, by chwilę później zatrzymać się, gdy dotarli do przedziału zajmowanego przez kilku z jego, z braku lepszego słowa, kumpli — Rosiera, Mulcibera i Wilkesa.

— Dołączysz do nas? — spytał, a ona przyjrzała się uważnie Ślizgonom w środku.

Żaden z nich nie wyglądał na spragnionego jej towarzystwa, choć Mulciber przyglądał się jej z chłodnym zainteresowaniem. Wiedziała jednak, że nie wiązało się z tym nic głębszego. W ich oczach była jedynie czystokrwistą panną, która  nie wyróżniała się niczym szczególnym — ani nadzwyczajnym talentem, ani pozycją, ani nawet wyglądem. Przede wszystkim nie wyznawała ich purystycznych i często szowinistycznych poglądów. Tymczasem oni w jej oczach byli bandą kretynów, lubujących się w Czarnej Magii, chociaż nie mieli zielonego pojęcia o tym, co potrafiła zrobić z podatnym umysłem.

— Wolałabym zjeść rozżarzony węgiel.

Zostawiła Snape'a na korytarzu i ruszyła dalej w poszukiwaniu wolnego przedziału, gdzie mogłaby zwyczajnie zapalić. Sama. Szybko okazało się jednak, że wcale nie było to proste zadanie. Leanne w końcu poddała się i zwróciła się do kilku pierwszorocznych.

— Wypad. Ten przedział jest zarezerwowany — oświadczyła chłodnym tonem, a jeden z chłopców wstał i skrzyżował ręce na piersi w wyrazie buntu.

— A niby gdzie jest tak napisane? — spytał odważnie, a ona westchnęła, po czym wyciągnęła różdżkę.

— A gdzie sobie życzysz? Na czole?

— Philip... Może znajdźmy po prostu inny przedział — zaproponował drugi chłopiec, wyraźnie przerażony perspektywą oberwania zaklęciem.

— Abracadabra... — zaczęła Leanne, a wszyscy wybiegli z pomieszczenia, włącznie z buntownikiem. — Abracadabra, postrach pierwszorocznych — dodała pod nosem dziewczyna i opadła na jedną z kanap, wygrzebując paczkę papierosów. Poleżała chwilę, czekając aż pociąg ruszy, a gdy w końcu lokomotywa wytoczyła się z peronu, dziewczyna wstała, by otworzyć okno.

Zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko, nie zwracając uwagi na to, że część dymu została w przedziale. Ulga rozlała się po jej ciele, gdy tylko znajome drapanie pojawiło się w gardle, a cisza zadźwięczała w jej uszach. Nie nacieszyła się jednak samotnością; jak na złość drzwi musiały otworzyć się akurat wtedy, gdy w ciasnym pomieszczeniu zrobiło się szaro.

— Avery, co powiedzieliby twoi starzy, gdyby zobaczyli cię z mugolską fajką w zębach? — zarechotał Syriusz Black, który wszedł do środka i odgonił część dymu ręką.

Spojrzała na niego przelotnie, odnotowując jak zwykle uwodzicielski, niemalże sztuczny uśmiech i niedbale zawiązany krawat. Jego rodzice również nie byliby zadowoleni z widoku najstarszego syna, o czym doskonale wiedział — i z lubością pławił się w satysfakcji. Odwróciła głowę w jego stronę, wydmuchała kolejny szary obłok, obserwując ze złośliwą uciechą, jak krzywi się nieznacznie, a wyszczerz znika z jego twarzy.

— Powiedzieliby mi to samo, co ja tobie. Spieprzaj — powiedziała dla podkreślenia swojego stanowiska.

— Och, no wiesz? Ranisz me serce.

— I dlaczego miałoby mnie to obchodzić?

— Merlinie, ta twoja obojętność jest cholernie seksowna — stwierdził Syriusz i usiadł na kanapie, wbrew woli Leanne.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego skupiła się na papierosie, kompletnie ignorując natarczywe spojrzenie chłopaka, który próbował chyba zrobić dziurę w jej plecach. W końcu westchnął i podszedł do niej, po czym wyciągnął fajkę z jej dłoni i sam zaciągnął się mocno.

— Powinnaś rzucić to świństwo — wykrztusił, gdy jego oczy zaszły łzami. — Nigdy nie zrozumiem, dlaczego...

— Racja, nie zrozumiesz — odparła, zanim zdążył skończyć, i zabrała papierosa z powrotem. — Niektórzy uciekają z domu, a niektórzy palą.

— Śmiem twierdzić, że ucieczka z domu jest znacznie skuteczniejsza. Ja przynajmniej nie muszę wysłuchiwać dłużej tych bredni. Mogłabyś zrobić to samo, wiesz?

Leanne spojrzała na niego kątem oka. Jej relacje z Syriuszem były dziwne. W zasadzie doskonale zdawała sobie sprawę, że na przestrzeni lat stał się klasycznym Gryfonem, co samo w sobie powinno stanowić powód do darzenia go niechęcią, ale... Z drugiej strony znali się od długiego czasu, a ona była zdecydowanie zbyt bystra, by nie dostrzegać, że pod maską uśmiechniętego kawalarza kryje się krzywda, którą sama również nosiła w sercu. 

Może i nie interesowały jej jego teatralne zaloty, ale nauczyła się je tolerować, podobnie jak jego towarzystwo. Był całkiem znośny, jak na kogoś o nazwisku Black. Wciąż posiadał jednak całą armię irytujących, gryfońskich cech, a wtrącanie się w nieswoje sprawy było jedną z nich. Posiadał także odwagę, o której ona tylko marzyła — podobnie jak o szczęściu, nawet tym powierzchownym.

— I poszłabym... gdzie? Może do twoich starych? — spytała ironicznie, obserwując, jak uśmiech całkowicie znika z jego twarzy.

Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale w końcu zacisnął wargi, gdy nie potrafił znaleźć słów, co niezwykle zadowoliło dziewczynę. Wcale nie czuła potrzeby rozmowy. Nie potrzebowała dobrych rad od kogokolwiek — a już na pewno nie od niego, osoby, której rany zaczęły się już zabliźniać. Zapewne do końca życia miał pamiętać, co znaczyła przynależność do żelaznej dwudziestki ósemki, wpisanej do Skorowidzu Czystości Krwi, jednak nie musiał się już przejmować. Mógł poukładać swoje życie od nowa, w czym zdecydowanie pomagała przynależność do Gryffindoru; świat Blacka przestał obracać się wokół dawnych tradycji i rygorystycznych poglądów, a zamiast tego skupił się na budowaniu przyjaźni. Przyjaciele stanowili zresztą główną różnicę między nią a Syriuszem; w przeciwieństwie do niej zwyczajnie miał dokąd uciec, na kim polegać.

Czasem nawet mu zazdrościła, ale jednocześnie wiedziała, że chłopak nie trafił do innego domu przez przypadek. Zazdrościła mu wsparcia, ale jednocześnie na pewno nie wytrzymałaby z głośnymi, rozwrzeszczanymi Gryfonami, których zasady zwykle nie dotyczyły. Mogła wiele powiedzieć o światku arystokracji, ale Ślizgoni przynajmniej rozumieli, że pewne prawa należało respektować — albo przynajmniej łamać je tak, by nikt o tym nie wiedział. 

Tymczasem Gryfoni — z Syriuszem na czele — uwielbiali przechwalać się swoją wyższością nad innymi, chociaż oczywiście stanowczo zaprzeczali, jakoby istniał jakikolwiek podział na lepszych i gorszych. Nie przeszkadzało im to chociażby w dręczeniu Snape'a, tylko dlatego, że odważył się nawiązać kontakt z wybranką Jamesa Pottera — która, na dodatek, sama średnio go lubiła.

Nie, zdecydowanie nie mogłaby być częścią któregokolwiek z innych domów. Nie znaczyło to, że w Slytherinie czuła się świetnie. Snape zwykł kpić z niej i obojętności, jaka towarzyszyła jej na porządku dziennym, bo przecież w myśl ślizgońskiej idei powinna traktować leże węży jako miejsce, gdzie nikt nie był jej wrogiem. Tiara zwykła opisywać ich jako braterskich, ale Avery zdecydowanie nie sądziła, by miała rację. 

Stali za sobą murem, dopóki łączyły ich wspólne poglądy, idee. Ciekawa była jednak, jak szybko zamieniliby się w żądnych krwi drapieżników, gdyby któryś odważył się wyjść przed szereg i sprzeciwić wszystkiemu, w co wierzyli. Bratobójstwo nie wydawało jej się wcale nieprawdopodobne.

— Skoro nie zamierzasz mnie słuchać w tej kwestii, to może posłuchasz w innej — stwierdził Black, wyrywając ją z zamyślenia.

Leanne przechyliła głowę, co potraktował jako znak, że nie zignorowała go zupełnie. Westchnął i powiedział:

— Daj spokój Remusowi, co? Możesz uważać mnie i Jamesa za kretynów, ale...

— Black, najwyraźniej jesteście kretynami, skoro sądzicie, że Lupin mnie obchodzi — parsknęła dziewczyna. — Ty i Potter zresztą też nie znajdujecie się w kręgu moich zainteresowań. Niestety jesteście jak karaluchy, które są dosłownie wszędzie.

— Merlinie, dlaczego jesteś taką suką? — westchnął Syriusz, a ona skrzywiła się, wyrzucając niedopałek za okno. — Poważnie, Avery, zostaw go. Jeśli istnieje ktoś, kto nie zasługuje na bycie oblewanym wiadrem pomyj, to właśnie on.

— Nie wylewam na niego żadnych pomyj.

— Nie, wylewasz na niego coś znacznie gorszego. Swój niezwykle uzależniający jad — stwierdził Black i pokręcił głową.

— Moje co? — zdziwiła się Leanne.

— Jesteś wredna, ordynarna i zimna jak sopel lodu. Powinienem gardzić tobą tak samo jak resztą Ślizgonów, a jednak z jakiegoś powodu cię lubię. Musisz w jakiś sposób zatruwać umysły — oznajmił ze śmiertelną powagą Syriusz.

— No tak. Moja jakże czarująca osobowość to podstęp, aby zdobyć stado wspaniałych przyjaciół, których będę mogła obrażać bez żadnych konsekwencji — odparła szczerze rozbawiona. — Lubisz mnie, bo jesteś moralnie zepsuty, mimo bycia Gryfonem. Lupin jednak nie wywodzi się z naszego środowiska, więc nic mu nie grozi. Większość grzecznych chłopców ucieka przede mną w popłochu, a on nie jest wyjątkiem.

— Nie znasz go, Avery. Nie bez powodu sądzę, że jeśli ktoś dałby radę go zepsuć, byłabyś to ty — wymamrotał Syriusz.

— A ja nie bez powodu sądzę, że nic mnie to nie obchodzi, Black. — Wzruszyła ramionami i opadła na siedzenie, przymykając oczy. — Prawdę powiedziawszy, nie wiem, co musiałoby się stać, żeby zaczęło mnie obchodzić.

Syriusz nie odpowiedział. Przez moment stał w bezruchu, po czym westchnął ciężko i wyszedł z przedziału, zostawiając ją samą.

— Musiałabym postradać zmysły — dodała do siebie, a potem pozwoliła sobie wyłączyć umysł.  


***

Witam Was serdecznie w pierwszej odsłonie ff o Remusie! Długo chodziło mi ono po głowie, tak samo jak postać Leanne. Bardzo chciałam stworzyć bohaterkę, która byłaby... Cóż, bardziej zła niż dobra, przynajmniej na początku. Uważam, że starcie jej i Remusa, który przecież jest cudowny, będzie zaiste ciekawym doświadczeniem :D 

Mam nadzieję, że się podobało :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro