Dziesięć: Odrobina światła
Pogoda zdawała się perfekcyjnie odzwierciedlać jej nastrój; ciężkie, zimne krople deszczu raz po raz uderzały w szyby, gdzie zamieniały się w oleiste strugi, do złudzenia przypominające łzy. Leanne patrzyła na nie z tęsknotą, niemalże czując ich chłód na policzkach; nie była jednak wystarczająco głupia, by dać upust targającym nią emocjom. Nie umiała zresztą stwierdzić, co tak naprawdę czuła. Strach? Złość? Niepewność? Czy może zwyczajny smutek na myśl o tym, jak miało wyglądać jej życie?
Listopad zawsze stanowił najmniej lubiany miesiąc, ale tegoroczny przebijał wszystkie poprzednie — nie tylko wyjątkowo paskudną, nawet jak na środek jesieni, aurą, ale również nieustannym poczuciem bycia obserwowaną. Mulciber podążał za nią niczym cień, ukrywając podłe zamiary pod przykrywką uśmiechu i czułych, przelotnych gestów, w których ona nie widziała nic, poza zagrożeniem. Z każdym dotykiem czuła do niego coraz większe obrzydzenie, jednak udawała, że nie robi to na niej wrażenia. Pozwalała sobie na złośliwe komentarze oraz okazywanie jawnej pogardy, ale nie potrafiła zrobić nic więcej — nie, kiedy Fabien podążał spojrzeniem nie tylko za nią.
Lupin sam zgotował sobie ten los, ignorując jej ostrzeżenia. Mimo to świadomość, że próbował jedynie pomóc, ciążyła Leanne niemiłosiernie. Gdyby nie znajomość z nią, prawdopodobnie dalej mógłby cieszyć się towarzystwem swoich idiotycznych kumpli, bo Mulciber nigdy nie zadałby sobie trudu, by pogrywać z kimś tak mało znaczącym. Tym, co czyniło Remusa interesującym, były jego relacje z Avery.
Być może Ślizgon znudziłby się śledzeniem Huncwota, gdyby nie fakt, że ten ciągle rzucał ukradkowe spojrzenia Leanne. Starał się zachować subtelność, ale brakowało mu przebiegłości jego przyjaciół. Snape notorycznie kpił z nieudolnych prób Gryfona, wyraźnie czerpiąc satysfakcję z zaistniałej sytuacji. W przeciwieństwie do niej uważał zachowanie Fabiena za nadzwyczaj zabawne — a ona nie mogła mu się specjalnie dziwić. Nie miał żadnych powodów, by lubić któregokolwiek z Huncwotów, nawet jeśli Lupin był najmniej winien wielokrotnym upokorzeniom, które spotykały Severusa z rąk Gryfonów. Leanne nie zamierzała zresztą przekonywać go do zmiany zdania — jedynie wykopałaby sobie większy grób, a na to nie miała ochoty w zupełności. Pośród wszystkich wątpliwości i ponurych myśli znajomość ze Snape'em napawała ją otuchą; chłopak nie zmienił się ani odrobinę, nawet jeśli dostrzegał jej wycofanie oraz strach. Stanowił niejako punkt zaczepienia w normalności, przypominając Avery, że wcale nie znajdowała się na polu bitwy — jeszcze.
Leanne odłożyła pióro i westchnęła smętnie. Biblioteka była niemalże opustoszała, czemu wcale się nie dziwiła; mimo obrzydliwej pogody sezon Quidditcha musiał się rozpocząć. Zgodnie z tradycją Gryffindor miał zmierzyć się ze Slytherinem, co zwykle wiązało się ze sporymi emocjami. Avery nie należała do entuzjastek latania na miotle, ale do tej pory nie opuściła żadnego meczu, nie chcąc zwracać na siebie uwagi — szczególnie niewłaściwych osób. Obecna sytuacja zmieniała jednak wiele, a myśl o spędzeniu kilku godzin w deszczu, znosząc obecność Mulcibera, nie wydawała jej się zachęcająca.
Zwinęła rolkę pergaminu, odpowiednio ją zabezpieczając, po czym zaczęła porządkować stolik. Z ostrożnością odesłała książki na ich miejsca, by w końcu schować różdżkę, przerzucić torbę przez ramię i udać się do wyjścia. Nie miała więcej esejów do napisania, jako że nauka stała się jej ulubionym sposobem na uniknięcie towarzystwa innych ludzi. Mogła, co prawda, prosić o dodatkowe zadania, ale pachniałoby to desperacją; poza tym wcale nie przepadała za ślęczeniem nad opasłymi tomami do późnych godzin. Po prostu za alternatywą przepadała jeszcze mniej.
Opustoszałe korytarze Hogwartu wielu wydawały się nieco upiorne, ale ona cieszyła się każdym krokiem, których dźwięki odbijały się od ścian i wracały do niej w postaci echa. Czuła się wolna — bez ciężkich spojrzeń, bez szeptów, sztucznych uśmiechów czy tych pełnych absolutnej pogardy. Była sama, ale paradoksalnie znacznie mniej samotna niż pośród tłumów ludzi, spośród których nikt nie rozumiał położenia, w jakim się znajdowała. Miała szczerą nadzieję, że również w Pokoju Wspólnym Slytherinu znajdzie spokój, kojący zszargane nerwy. Nie spodziewała się jednak, że nie będzie w nim sama.
Ku jej zdziwieniu na jednej z kanap siedział Lucjusz Malfoy — ostatnia osoba, która przyszłaby jej do głowy. Na widok Leanne uśmiechnął się lekko, ale jego spojrzenie pozostało przenikliwe i czujne. Zalała ją fala zimna, a włosy na karku stanęły w wyrazie buntu oraz przerażenia.
— Lucjusz — powiedziała cicho, po czym zrobiła niepewny krok w przód.
Było już za późno, by ukryć swoje zaskoczenie. Mimo to instynktownie przybrała obojętny wyraz twarzy, nie chcąc zdradzać, jak wielki niepokój poczuła.
— Tak sądziłem, że cię tutaj znajdę. Quidditch, zdaje się, nie należy do twoich pasji, czyż nie?
Avery usiadła na fotelu naprzeciwko kanapy i odłożyła torbę na podłogę. Założyła nogę na nogę, odzwierciedlając niejako pozycję Lucjusza, po czym wzruszyła ramionami.
— Pasja to dość mocne słowo. Nie jestem pewna, czy użyłabym go w odniesieniu do czegokolwiek — oświadczyła, a Lucjusz uśmiechnął się szerzej. — Jak się tutaj dostałeś?
Wątpiła, by Dumbledore cieszył się z jego obecności w zamku, ale były uczeń — mimo wciąż młodego wieku — należał do niezwykle wpływowych ludzi. Wykorzystywał swoją inteligencję, by piąć się po szczeblach kariery oraz znajomości. Hogwart pozostawał jednak miejscem, w którym nie miał niemalże żadnej władzy, co zapewne doprowadzało młodego Malfoya do... pasji.
— Pierwszy mecz Quidditcha w sezonie to niewystarczająca okazja, by odwiedzić dawną szkołę? — spytał kpiąco Lucjusz.
— Zważywszy na to, że siedzisz w pokoju wspólnym Slytherinu, zamiast na trybunach... Powiedziałabym, że Quidditch ma tutaj marginalne znaczenie.
Malfoy roześmiał się dźwięcznie, podczas gdy Leanne starała się przełknąć gulę, która nieustannie rosła w jej gardle. Śmiech arystokraty, mimo pięknej, głębokiej barwy, przyprawiał ją o dreszcze; jego cała twarz zdawała się promienieć, ale zimne, stalowoszare oczy przypominały jej raczej drapieżnika niż kogoś, kto właśnie ukazuje światu swoje rozbawienie.
— Uznałem, że to doskonały czas na kolejną rozmowę. Rosier był na tyle uprzejmy, że podał mi hasło — wyjaśnił Malfoy, a ona skrzywiła się mocno.
— Ach, Rosier... Jak zwykle służący pomocą — mruknęła.
— Powinien wykazać się nieco większą rozwagą. Ktoś mógłby jedynie się pode mnie podszywać.
— Nie sądzę, by ktoś się odważył. A nawet gdyby... — urwała, wpatrując się w tęczówki Lucjusza.
— Nawet gdyby...?
Nie odpowiedziała od razu, starając się znaleźć właściwe słowa. Doskonale wiedziała, jakie trudności wiązały się z udawaniem kogoś, kim się nie było. Noszenie maski potrafiło pozbawiać sił w zastraszającym tempie, o czym przekonała się aż za dobrze; ona jednak nie próbowała całkowicie ukryć swojej osobowości, wyzbyć się wszelkich poglądów oraz nawyków. Za to jeśli ktoś chciałby pożyczyć tożsamość Lucjusza Malfoya, musiałby — w jakiś iście magiczny sposób — pozbyć się części człowieczeństwa. A ona naprawdę nie sądziła, by było to możliwe.
— Nie potrafię sobie wyobrazić, aby ktoś choć zbliżył się do oddania złożoności twojej osobowości — powiedziała w końcu i odwróciła wzrok. — Nawet Rosier zorientowałby się, że coś jest nie tak.
— Wobec tego pokładasz w nim znacznie większą wiarę niż ja.
— Wiara to, podobnie jak pasja, niezwykle mocne słowo — odparła Leanne, a on ponownie się uśmiechnął.
Tym razem dostrzegła jednak cień sympatii w jego oczach, co, zaskakująco, wydało jej się jeszcze bardziej niepokojące. Nie chciała, by darzył ją jakimkolwiek pozytywnym uczuciem. Pragnęła być niewidzialna, może nawet ignorowana — podobnie jak Rosier i Wilkes, dwa potulne pieski, wykorzystywane oraz manipulowane na każdym kroku. Znaczyłaby wtedy tyle, co nic — a to bardzo jej odpowiadało.
— Odłóżmy na bok dyskusje o inteligencji Rosiera. Lub jej braku. — Wywrócił oczami. — Doszły mnie słuchy o twoim niezdrowym zainteresowaniu pewnym Gryfonem.
Leanne parsknęła śmiechem — częściowo z niedowierzania, a częściowo z szoku. W ostatnich tygodniach nie robiła nic, poza unikaniem Lupina jak ognia. Okazyjnie posyłała mu również pogardliwe spojrzenia, mające podkreślić niechęć do jego osoby — niekoniecznie prawdziwą, jednak dla postronnych obserwatorów nie miało to żadnego znaczenia. Dlaczego Mulciber miałby wykazywać się aż taką głupotą, by iść na skargę do Malfoya? Próbował zszargać jej reputację? Odwieść arystokratę od prób zwerbowania jej w szeregi Czarnego Pana? Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że postawiłby w negatywnym świetle samego siebie; w końcu zachęcił Lucjusza, by ten porozmawiał z Leanne.
— Wydajesz się zaskoczona — stwierdził Malfoy, a ona uniosła brwi.
— Jak mogłabym nie być zaskoczona? Moje kontakty z Gryfonami sprowadzają się do tego, że dzielę z nimi część zajęć, na których, o zgrozo, musimy czasem rozmawiać. Nie sądziłam, że to niezdrowe — zakpiła, czując jak złość buzuje w jej ciele.
Mulciber posunął się za daleko. Mógł śledzić Lupina, posyłać mu wstrętne spojrzenia, a nawet dręczyć Leanne swoim obrzydliwym dotykiem, jednak to... Igrał z jej życiem. Próbował ją złamać, doskonale wiedząc, czym może skończyć się podobna gra. Ona również to wiedziała — i nie zamierzała się poddawać.
— Regulus wydawał się całkiem pewny, że nie chodzi jedynie o kontakty szkolne.
Leanne otworzyła usta, ponownie zaskoczona, a Lucjusz uniósł brwi, wyraźnie zadowolony szczerą reakcją rozmówczyni. Regulus?, pomyślała zafrasowana, czując, jak wcześniejsza złość ulatuje, zastąpiona niepewnością.
— Czyżbyś nie spodziewała się, że Regulus zauważy, jak blisko jesteś z jego... bratem?
Avery pochyliła się w przód, by oprzeć łokcie na kolanach. Zwiesiła głowę, częściowo by ukryć ulgę na twarzy, a po części z jeszcze większego niedowierzania.
— Merlinie... — westchnęła ciężko. — Nie sądziłam, że to się wyda. Ja i Syriusz... Nikt nie miał się dowiedzieć — mruknęła piskliwie.
— Czyli Regulus mówił prawdę? — Zimny głos Lucjusza zmusił ją do podniesienia głowy.
Przewróciła oczami, a mięśnie wokół ust Malfoya rozluźniły się zauważalnie.
— Oczywiście, że nie. Pomijając już fakt, że moja ostatnia rozmowa z Syriuszem miała miejsce podczas lekcji Obrony przed Czarną Magią na początku roku, Gryfoni żyją marzeniami, a jednym z jego marzeń jest uratowanie braciszka przed strasznym losem — odparła pogardliwie. — O ironio... Syriusz chce uratować Regulusa, podczas gdy Regulus donosi na niego tobie.
— Głupiec — prychnął Lucjusz. — Jego ucieczka stanowi plamę na honorze wszystkich Blacków, w szczególności Oriona i Walburgi. Osobiście uważam, że zrobili wszystko, co mogli, patrząc na to, jak doskonale radzi sobie Regulus.
Leanne skrzywiła się na wzmiankę o Blackach. Byli potwornymi ludźmi — nie tylko dla swoich dzieci. Szczerze nie cierpiała towarzyskich wizyt, na jakie nieustannie zabierali ją rodzice; posiadłość Blacków wydawała się jeszcze bardziej ponura niż jej własny dom, a to graniczyło niemalże z cudem. Jeszcze bardziej nienawidziła spojrzenia Oriona, który od dłuższego czasu patrzył na nią jak na potencjalną klacz rozpłodową — idealną do przedłużenia linii rodowej.
Mimo to nie był nawet w połowie tak przerażający jak Walburga, która angażowała się w wychowanie dzieci zdecydowanie bardziej. Podczas gdy Orion wymyślał kolejne sposoby, by ukryć Grimmuald Place przed mugolami i innymi czarodziejami, ona skupiała się na wymyślaniu coraz dotkliwszych kar za nieposłuszeństwo, najpoważniejszą z których było wydziedziczenie. I choć Syriusz nie mógłby dbać o to mniej, dla większości czystokrwistych czarodziejów był to iście okrutny los.
— Tak, no cóż, jak widać nie radzi sobie tak świetnie, skoro wygaduje brednie — burknęła Leanne, a Lucjusz potarł brodę w geście zamyślenia.
— Być może nie ma racji, doszukując się między wami romantycznej relacji, jednak... Ciekawe, że ten zdrajca krwi rozmawiał na temat Regulusa akurat z tobą, nieprawdaż?
— A cóż w tym ciekawego? — spytała, choć zachowanie neutralnego wyrazu twarzy kosztowało ją sporo sił.
W rzeczywistości pragnęła uciec z dala od przenikliwego spojrzenia Malfoya. Pożałowała swoich słów o zamiarach Syriusza. Sądziła, że szczerość pozwoli rozwiać podejrzenia Lucjusza, ale — najwyraźniej — był znacznie bardziej czujny, niż jej się wydawało. A może to ona była zbyt naiwna? W końcu uczestniczył w tej rozgrywce zdecydowanie dłużej, miał większe doświadczenie i zapewne bez trudu rozszyfrowywał jej próby odwrócenia uwagi.
— Z jakiegoś powodu ci ufa. Być może ze względu na sentyment z dzieciństwa, a być może... — pochylił się w przód, mrużąc oczy — ...ma podejrzenia, że stoicie po tej samej stronie barykady.
Leanne przełknęła ślinę, zmuszając się do wytrzymania jego spojrzenia. Serce waliło w jej klatce piersiowej, dłonie spociły się nieprzyjemnie, a krew odpłynęła ze stóp. Ton Lucjusza — wcześniej niemalże przyjazny — napawał ją przerażeniem, bo musiałaby zamienić się z Rosierem na mózgi, by nie usłyszeć brzmiącej w nim groźby.
— Co insynuujesz, Lucjuszu? — spytała, cedząc słowa przez zęby.
— Nie kpij z mojej oraz swojej inteligencji, Avery. Doskonale wiesz, co insynuuję. Za to ja nie wiem, czy mam ku temu podstawy. Regulus jest wciąż młody, a jego chęci wykazania się mogą zaciemniać prawdziwy obraz. Niepokoi mnie jednak fakt, że jego brat dostrzega w tobie sprzymierzeńca.
— Nie obchodzi mnie, co we mnie widzi. Chcesz wiedzieć, dlaczego nie rozmawiałam z nim od początku roku? Bo nazwałam go głupcem, który nie rozumie, że jego brat wcale nie potrzebuje cudownego ratunku, tym bardziej nie od niego. Uświadomiłam mu, jak wielkim hipokrytą jest, prosząc mnie o pomoc, podczas gdy on sam go zostawił, jak przystało na Gryfona zasłaniającego się moralnością — powiedziała Leanne, niemalże wypluwając ostatnie słowo. — Zostawił brata w miejscu, które uważa za odrażające, a teraz oczekuje, że ktoś zrobi to, od czego on sam uciekł. Jeśli więc sądzisz, że sprzymierzyłabym się z kimś takim, nie jesteś wcale tak bystry, jak myślałam.
Kiedy tylko skończyła mówić, wiedziała, że postawiła wszystko na jedną kartę. Lucjusz mógł uznać jej odpowiedź za afront lub potwierdzenie lojalności. Miała szczerą nadzieję, że nie wybierze drugiej opcji, jednak nie zamierzała cofać swoich słów. Uniosła dumnie brodę, patrząc mu prosto w oczy w niemym wyzwaniu — oczekiwaniu na werdykt.
— To nie wyjaśnia, dlaczego postanowił dać upust hipokryzji akurat w twoim towarzystwie — powiedział w końcu Lucjusz, wciąż zimnym głosem, jednak bez nuty ostrzeżenia, która towarzyszyła mu wcześniej.
— Spędziliśmy ze sobą wiele czasu, a ja nigdy nie weszłam z nim i jego przyjaciółmi w otwarty konflikt. Uważam to za stratę mojego czasu, podobnie jak zapewnianie wszystkich dookoła, gdzie leży moja lojalność. Jeśli czegoś się nauczyłam, to tego, by nikomu nie ufać. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś zawiedzie to zaufanie oraz jakie będą tego konsekwencje.
— A gdzie leży twoja lojalność, Leanne?
— Nie z Syriuszem Blackiem. Nie z Regulusem, który postanowił wybić się moim kosztem. Nie z Severusem, który zawsze wybierze potęgę. Nie z Rosierem, który bezmyślnie podaje hasło do Pokoju Wspólnego, nie licząc się z konsekwencjami. Nie z Mulciberem, który uważa, że może traktować mnie jak swoją własność, jakby miał nade mną jakąkolwiek władzę — odparła spokojnie i ponownie rozsiadła się wygodnie w fotelu. — Jestem lojalna wobec samej siebie.
— To nie wystarczy, Avery. On oczekuje więcej — powiedział Lucjusz i skrzywił się nieznacznie.
— Dlaczego tak bardzo zależy ci na mojej odpowiedzi? Jestem dzieckiem. Wątpię, by on potrzebował takiego poparcia, mając do dyspozycji dorosłych czarodziejów. Każdy z nich jest wart więcej niż trzech, czterech uczniów. Pięciu, jeśli mieliby przypominać Rosiera — dodała z pogardą.
— Minie sporo czasu, zanim działania nabiorą rozpędu. Na tyle dużo, że nawet Rosier zdąży się jeszcze nauczyć. A ty, Leanne... Podobnie jak Severus kierujesz się chłodną analizą, ważysz za i przeciw, nie dokonujesz pochopnych wyborów. Jeśli Rosier wyjdzie na ludzi, ty przejdziesz wszelkie oczekiwania. — Oczy Lucjusza błysnęły dziko, a Avery po raz pierwszy poczuła coś innego niż strach. — Pomyśl, ile możemy ci zaoferować. Pomyśl, ile możesz dokonać, jeśli tylko sięgniesz po to, czego naprawdę pragniesz.
— Ach, czyli wiesz, czego naprawdę pragnę? — zakpiła Leanne. — Przed chwilą sądziłeś, że pragnę sprzymierzyć się z Blackiem w kretyńskiej misji ratowania jego równie kretyńskiego brata.
— Nie, nie sądziłem. Sądziłem, że udzielisz mi dokładnie takich odpowiedzi, jakich udzieliłaś.
— Czyli jedynie sprawdzałeś, co zrobię?
— Ja również nie ufam ludziom, moja droga. Zbyt wiele zależy od mojego osądu — powiedział, po czym wstał z miejsca, by podejść bliżej fotela i przykucnąć tuż przy jej kolanach.
Gdyby ktokolwiek wszedł do pomieszczenia, zapewne uznałby scenę za niemalże intymną — zbliżenie kochanków, którzy wpatrują się w swoje oczy z pasją. Leanne wiedziała jednak, że Lucjusz interesował się jedynie jej umiejętnościami, co wcale nie przeszkadzało mu w wykorzystywaniu własnego uroku, by przeciągnąć ją na swoją stronę. Spojrzała na dłoń, którą umieścił na jej kolanie znacznie subtelniej niż czynił to Mulciber.
— Pragniesz mnie, a ja pragnę ciebie, Leanne. Być może jeszcze tego nie dostrzegasz, ale szybko zrozumiesz, że nie ma dla ciebie lepszego sprzymierzeńca, właśnie ze względu na wszystko, co powiedziałaś. Jeśli dasz mi szczerość, ja również ci ją dam. A to więcej, niż da ci ktokolwiek inny.
— Nawet on? — szepnęła, obserwując mieszaninę barw w tęczówkach Lucjusza.
— On nie spowiada się nikomu. Jest zbyt potężny. Zbyt genialny. Potrzebuje jednak ludzi, którzy przekażą geniusz dalej, którzy będą wykonawcami jego woli. I tych właśnie nagrodzi. Zanim to jednak nastąpi... Tak, nikt nie da ci więcej, Leanne. — Podniósł się nieco, zbliżając swoją twarz do jej. — Nikt — szepnął i wyprostował się z gracją. — Przyjdź do mnie, kiedy zrozumiesz, że staniesz się wolna dopiero wtedy, gdy przestaniesz walczyć z przeznaczeniem.
***
Wieża Astronomiczna nocą zapierała dech w piersiach — podobnie jak widok, który roztaczał się z jej szczytu. Leanne miała wrażenie, że listopad po raz pierwszy postanowił ją pozytywnie zaskoczyć. W powietrzu wciąż unosił się zapach deszczu, jednak niebo było bezchmurne, a gwiazdy świeciły zaskakująco jasno. Mimo panującego zimna, przenikającego gruby płaszcz, Avery czuła się dziwnie odrętwiała, zupełnie jakby rozmowa z Lucjuszem położyła kres panującej w jej umyśle burzy, która przez ostatnie tygodnie nieustannie spędzała sen z powiek.
Wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła powietrze z płuc, obserwując, jak zamienia się ono w biały obłok, by sekundę później rozpłynąć się w nicość. Słowa Malfoya rozbrzmiewały jej w głowie, za każdym razem przynosząc za sobą ukłucie żalu, łagodzone natychmiast przez chłodne podmuchy wiatru. Chciałaby, żeby nie miał racji. Żeby pewność w jego głosie była jedynie przejawem niczym niepopartej arogancji, a nie oznaką tego, że — w jakiś niewyjaśniony sposób — wiedział, co kryło się głęboko w jej sercu.
Skąd więc brały się ukłucia żalu? Leanne nie mogła powstrzymać kpiącego uśmiechu — wyjątkowo drwiącego z niej samej. Gdy tylko zamykała oczy, widziała smutny wzrok Lupina oraz nieśmiały uśmiech, który w ostatnich tygodniach stał się jeszcze bledszy niż zwykle. Przez moment rozważała udanie się tam, gdzie zawsze, wiedząc, że mogłaby go spotkać. Szybko jednak odrzuciła podobny pomysł; nie tylko nie pomogłoby jej to w utrzymywaniu pozorów, jakby nie znaczył dla niej zupełnie nic, ale też naraziłoby go na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Włożyła dłoń do kieszeni w poszukiwaniu papierosów, gdy nagłe skrzypnięcie schodów zmusiło ją do zmiany planów; chwyciła różdżkę i odwróciła się na pięcie, przeszukując ciemność wzrokiem. Nie dostrzegła jednak niczego niepokojącego — ani nikogo. Opuściła rękę, ale nie przestała wpatrywać się w okolicę wejścia. Rozważała możliwość, że drewno — jak miało czasem w zwyczaju — wydało odgłos bez żadnego powodu, ale miała nieodparte wrażenie bycia obserwowaną.
Kolejny powiew wiatru — tym razem od strony schodów — przyniósł za sobą delikatny, niemalże niewyczuwalny zapach, który rozpoznała od razu. Błyskawicznie uniosła ponownie różdżkę i rzuciła niewerbalne zaklęcie. Sekundę później rozbrzmiał łoskot, gdy czyjeś ciało upadło na zimną posadzkę.
Tyle by było z unikania Lupina, pomyślała z irytacją, po czym podeszła do miejsca, gdzie leżał Gryfon. Przez chwilę błądziła ręką w powietrzu, aż w końcu natrafiła na śliską, jedwabistą w dotyku tkaninę, która natychmiast zaczęła mienić się w jej dłoni, tracąc swoje magiczne właściwości. Pociągnęła mocniej, by odsłonić Remusa, który leżał unieruchomiony.
— Lupin... Nie wiem, o co mam ochotę zapytać najpierw. O to, skąd wziąłeś takie cacko... — uniosła pelerynę w górę — ...czy gdzie zgubiłeś rozum?
Lupin, rzecz jasna, nie odpowiedział. Westchnęła i machnięciem różdżki cofnęła zaklęcie, a on natychmiast zerwał się na równe nogi. Zanim zdążyła zareagować, wyszarpnął pelerynę z jej dłoni i wepchnął ją do torby, wyglądając na wyraźnie zafrasowanego. Najwyraźniej nie zamierzał szukać z nią kontaktu, a jedynie obserwować z odległości, co wydało się Leanne niezwykle niepokojące.
— Wolałbym, żebyś o nic nie pytała — mruknął zawstydzony, unikając jej wzroku.
— Chyba zwariowałeś. Jest grubo po północy, a ty postanowiłeś ubrać magiczną pelerynę i pójść za dziewczyną, która ewidentnie chciała być sama. Skąd w ogóle wiedziałeś, że tu będę? — spytała Avery, a on westchnął, w końcu patrząc jej w oczy.
— Myślałem... Myślałem, że może planujesz zrobić coś głupiego — wyznał cicho, całkowicie ją zaskakując.
Wyprostowała się, zerkając w stronę kamiennej bariery, przy której stała jeszcze kilka chwil wcześniej. Najwyraźniej uważał, że mogłaby skoczyć, chociaż w ogóle nie przeszło jej to przez myśl.
— To w ogóle nie odpowiada na moje pytanie — odparła, po czym podeszła z powrotem do krawędzi.
Przymknęła oczy, starając się odzyskać spokój, który towarzyszył jej wcześniej, choć podejrzewała, że będzie to trudne zadanie — tym bardziej, gdy Lupin stanął obok. Czuła na sobie jego spojrzenie i kusiło ją, żeby unieść powieki. Za bardzo bała się jednak, co mogłaby zobaczyć oraz poczuć.
Nie potrzebowała tego. Nie potrzebowała kolejnych wątpliwości, mącących jej w głowie. Wolałaby nie zobaczyć go już nigdy więcej — byłoby łatwiej.
— Wszystko w porządku?
Leanne uśmiechnęła się kpiąco, nie otwierając oczu. Troska rozbrzmiewająca w głosie Gryfona wzbudziła to samo ukłucie, do którego zdążyła już przywyknąć.
— Było, dopóki się tu nie pojawiłeś.
— Martwiłem się. W ostatnim czasie unikałaś mnie jak ognia, a na dodatek Mulciber...
— Zamilcz, Lupin — przerwała mu zimno i uniosła powieki. — Nie unikałam cię, a zachowywałam się tak samo jak przez ostatnie sześć lat. Co do Mulcibera... Ostrzegałam cię, a to i tak więcej, niż powinnam zrobić.
— Rozumiem, ale... Do tej pory nie wychodziłaś w środku nocy na Wieżę Astronomiczną.
— A skąd możesz to wiedzieć, co? Śledzisz mnie? — spytała poirytowana, a on jedynie odwrócił spojrzenie.
— Nie do końca. Po prostu upewniałem się, że nic ci nie jest.
Leanne oparła się o kamienną barierkę, walcząc z cisnącymi się na usta przekleństwami. Powinna była zostawić go nieprzytomnego, jak zachowałby się każdy Ślizgon. Wybrała jednak trudniejszą drogę, a teraz musiała mierzyć się z konsekwencjami.
— Nic mi nie jest. Możesz już iść.
— Leanne...
— Czego ty, do cholery, ode mnie chcesz?! — warknęła wściekle, obracając się w jego stronę. — Czego, kurwa, nie rozumiesz?! Grozi ci niebezpieczeństwo, jeśli nie dasz mi spokoju! Mulciber nie żartuje, ja również nie. Sądziłam, że zdążyło to do ciebie dotrzeć!
— Mulciber nie zrobiłby mi nic na terenie szkoły, nie odważyłby się — stwierdził Remus, a ona wywróciła oczami. — Bardziej martwi mnie to, jak traktuje ciebie.
— I w którym momencie stało się to twoją sprawą, co? W którym momencie doszedłeś do wniosku, że bez twojej nieustannej troski nie poradzę sobie w życiu?
Widziała ból na jego twarzy. Dłoń Leanne, wciąż zaciśnięta na różdżce, drżała niekontrolowanie — z każdym słowem coraz mocniej — ale nie mogła postąpić inaczej. Nie mogła pozwolić, by przez jej błąd Remus wpakował się w jeszcze większe tarapaty — a jak każdy Gryfon, był gotów zrobić wiele w imię idei. Tym, co różniło go od innych, była jego odwaga i determinacja, która wcale nie poprawiała sytuacji.
— Mówiłem ci już, że nie wierzę w twoje zapewnienia o obojętności, o samowystarczalności. Z jakiegoś powodu odpychasz od siebie wszystkich ludzi, a ja mam nieodparte wrażenie, że tak naprawdę pragniesz zupełnie czegoś innego.
Pragniesz mnie, a ja pragnę ciebie, Leanne.
Słowa Lucjusza wróciły do niej niczym bumerang, niemalże odbierając dech w piersiach. Obaj sądzili, że ją znają, że ją rozumieją. Co zabawniejsze — obaj mówili to samo. Uważali, że pragnie sprzymierzeńca, kogoś, kto oferowałby jej prawdę zawsze, niezależnie od tego, jak trudna była. Kogoś, kto pomagałby jej zdobywać siłę, choć zapewne mieli na ten temat bardzo różne poglądy. A ona utknęła między nimi, niezdolna wybrać, któremu wierzyła bardziej.
— Nie znasz mnie — powiedziała pustym głosem. — Nie wiesz, czego pragnę. Opierasz swoje bezmyślne działania na wrażeniu. Narażasz swoje życie, życie swoich przyjaciół, moje życie, bo masz wrażenie. — Spojrzała na niego, natychmiast żałując, gdy dostrzegła jeszcze większą krzywdę w jego oczach. — Jesteś głupcem, Lupin.
— Nawet jeśli masz rację, wolę być głupcem niż pozbawionym uczuć draniem. Wolę umrzeć za coś, w co wierzę, niż żyć bez wartości. Możesz nazywać mnie głupcem, idiotą, kretynem, masochistą, ale ja i tak nie zrezygnuję — oznajmił Remus i chwycił ją za ramiona.
Jego dotyk, w przeciwieństwie do Lucjusza, niemalże parzył, co wydawało jej się niemożliwe; skóra pozostawała przecież ukryta pod grubym płaszczem i swetrem, a dłonie chłopaka musiały być chłodne. Spojrzała w oczy Gryfona, a głos uwiązł jej w gardle na widok płonącego w nich żaru. Czuła się, jakby patrzyła na niego po raz pierwszy — i może faktycznie tak było.
W pewnym sensie uważała jego postanowienia za słodkie, choć nad wyraz irytujące. Dostrzegała w nim dokładnie to, co wymienił — głupca, kretyna i masochistę, nierozumiejącego gry, którą ona znała aż za dobrze. Istniała szansa, że się nie myliła, a on rzeczywiście popełniał gigantyczny błąd, troszcząc się o nią w tak idiotyczny sposób.
Z jakiegoś powodu nie wzięła jednak pod uwagę, że Lupin grał w inną grę, o równie wysokiej stawce. Stawką było dla niego wszystko, w co wierzył — sumienie, które jej wydawało się jedynie przeszkodą na drodze do osiągnięcia własnych celów. Stawką było życie, przeżyte w zgodzie z samym sobą; możliwość spojrzenia w lustro z dumą i świadomością, że każde zwycięstwo dokonało się pod wpływem ciężkiej pracy, a porażki zaistniały mimo desperackiej wręcz walki.
Instynktownie uniosła dłoń i dotknęła jego policzka, zahipnotyzowana własnym odkryciem. Chłopak wstrzymał oddech, a jego ręce zacisnęły się mocniej na ramionach Avery, zupełnie jakby próbował powstrzymać ich drżenie. Może właśnie tak było.
Zastanawiała się, co on dostrzegał w jej oczach. Miała nadzieję, że — cokolwiek to było — wystarczy, by kiedyś jej wybaczył.
— Nigdy nie będę taka, jaką mnie widzisz — wyszeptała. — Być może kiedyś... wcześniej... — Zwalczyła drżenie wargi, przygryzając ją na moment. — Jest za późno, Remus, nie potrafię już zawrócić.
— Nie potrafisz, czy nie chcesz?
— Ma to jakieś znaczenie?
— Tak. Dla mnie ma.
Ręka Leanne opadła bezwładnie, ale on nie pozwolił jej odejść. Ujął twarz Avery w dłonie w pełnym desperacji geście. Nie protestowała, w duchu zastanawiając się, czy kiedykolwiek poczuje jeszcze jego dotyk na swojej skórze. W normalnych okolicznościach zapewne przeklinałaby się za podobne myśli, ale nic w tej sytuacji nie było normalne.
— Nie mam wystarczająco dużo siły, by zawrócić. Potrafię jednak utrzymać cię z dala od ścieżki, którą zamierzam podążyć. Proszę, nie utrudniaj mi tego zadania jeszcze bardziej.
Obserwowała z fascynacją, jak jego oczy zaczynają błyszczeć pod wpływem łez. Z jeszcze większym zdumieniem zrozumiała, że jej własne policzki były mokre; płakała pierwszy raz od wielu lat, kiedy to zdała sobie sprawę, że pokazywanie światu swojej bezsilności prowadzi jedynie do większego bólu.
— Jak mógłbym odpuścić, skoro właśnie powiedziałaś mi, że mam rację?
— Dokładnie dlatego. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Dopiąłeś swego.
— Ale nie wygrałem.
— Nie graliśmy w tę samą grę. Nie sądzę, by moją dało się wygrać. — Uśmiechnęła się blado. — Zamierzam jednak próbować tak długo jak to możliwe.
— Leanne...
— Nie będzie już żadnych ostrzeżeń. Nie będzie już żadnych szlabanów i spotkań. Przestaniesz mnie śledzić, a ja dopilnuję, żeby Mulciber dał ci spokój. Ciesz się życiem, Lupin. Ciesz się wolnością i świadomością, że dałeś mi odrobinę światła. Więcej, niż mogłam prosić.
Wspięła się na palce, po czym, idąc jego śladem, zrobiła najgłupszą rzecz, na jaką wpadła. Pocałowała go — krótko, niewinnie, na tyle subtelnie, by móc potem wspominać to jako piękny sen, który nigdy się nie wydarzył. A potem odsunęła się i odeszła, znikając w ciemności.
***
No cześć.
Czy ktoś tu jeszcze jest? :D
Tak naprawdę wiem, że tu bywacie, bo dostaję powiadomienia oraz czytam wszystkie komentarze, za które ogromnie dziękuję <3 Od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem wrócenia do tej historii, ale w końcu mam sporo wolnego, gdyż jestem bezrobotna XD
Ale dużo się dzieje w moim życiu, stąd niewiele mnie tutaj. Mam jednak cichutką (bardzo cichutką, nie sugerujcie się XD) nadzieję, że może uda się wykorzystać ten wspaniały czas wolności.
A póki co taki rozdział napisałam, no i jestem z niego w sumie bardzo dumna, chociaż miał wyglądać całkowicie inaczej. Dajcie znać, jak wrażenia! <3
PS. Zrobiłam nową okładkę, żeby przypieczętować nowy rozdział. Robienie okładek to +100000 do weny, wiecie? XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro