Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 30

Znalezienie Bena wcale nie okazało się takie proste jak zakładali. Sprawdzili kawałek plantacji winogron oraz trzy baraki. Warunki nie były tam jakieś świetne, ale był utrzymany porządek, materace były dobre i nie wyglądały na stare, łóżka się nie rozlatywały. Jedynymi minusami były łazienki zewnętrzne również dobrze utrzymane oraz brak prywatności i własnej przestrzeni. Niemniej, w końcu znaleźli Bena, a ten nie był zachwycony ich obecnością. Powstrzymał się z pretensjami do czasu aż Melanie zostawiła ich samych. Mówiła, że niedługo wróci, ale najpierw chciała coś załatwić. Niewykluczone, że powiedziała tak tylko po to, aby zostawić ich w trójkę. Dzięki temu mogli na spokojnie porozmawiać.

- Josie i Hunter? Przyjaciele Carol? Co wy tutaj robicie i skąd w ogóle wiecie gdzie jestem?!- zapytał Ben i choć zaczął w miarę spokojnie, tak zakończył swoją wypowiedź z trudem powstrzymując się od podniesienia głosu.

Josie chciała sprostować fakt, że nie przyjaźnili się z Caroline. Nie znali jej za życia. Ostatnio jak się z nim spotkali to Bonnie zadawała pytania. Ona rzeczywiście przyjaźniła się z Carol, w przeciwieństwie do nich. Jednak nie zdążyła się wtrącić, bo Hunter wyskoczył z typową dla niego odpowiedzią.

- Mamy swoje źródła. Nietrudno ustalić gdzie jesteś- odparł brunet, co nic nie wyjaśniało i było swoistym przekłamaniem faktów. Szatynka wcale nie uważała by ustalenie miejsca pobytu Bena było takie łatwe. Poszczęściło im się.

- Rozmawialiśmy z twoim współlokatorem- wtrąciła Josie, ignorując piorunujące spojrzenie Huntera. Nie zamierzała ciągnąć tych jego gierek i utrzymywać historii o jego niezwykłych magicznych źródłach informacji.- Początkowo nie chciał nam powiedzieć nic konkretnego, ale zmienił zdanie, kiedy zasugerowaliśmy, że możesz być w niebezpieczeństwie.

- Może jeszcze coś chcesz mu powiedzieć, Jo?- rzucił z irytacją brunet w jej kierunku. Zignorowała go. Skupiła się na Benie.

- Kto powiedział, że jestem w niebezpieczeństwie? Nic mi o tym nie wiadomo- odparował Ben, krzyżując ramiona na piersi.

Josie rozejrzała się dyskretnie, po czym ściszyła głos. Nie chciała aż tak ostentacyjnie opowiadać o swoich podejrzeniach.

- Dobrze wiesz, że coś z tym miejscem jest nie tak. Widziałeś budkę strażniczą? Kto normalny, kto nie ma nic do ukrycia posiada coś takiego?

- Udało nam się ustalić, że Caroline też tutaj była zanim no wiesz... Ktoś postanowił się jej pozbyć- dodał Hunter enigmatycznie.

- A widziałaś na jakim odludziu jesteśmy, Jo?- rzucił Ben, najpierw odnosząc się do jej pytań.- Być może nie wszystko co się tutaj dzieje jest legalne, ale to nie jest niebezpieczne. Nie dla osób, które znają swoje możliwości i wiedzą, ile towaru mogą brać na raz. Doceńcie, że w ogóle wam to mówię. Nie powinienem, ale budka strażnicza to nie jest żaden niepokojący element. Może chociażby zatrzymać policję na chwilę, żeby pozbyć się trzymanego towaru.

Ten argument był rozsądny, ale Josie i tak czuła, że narkotyki to nie wszystko.

- Ale oni wyglądali jakby mieli broń.

- Bo mogą takową mieć na wszelki wypadek. A gdyby ktoś postanowił obrabować winiarnię?

Josie zaniemówiła. Była przekonana, że mają broń, a on jej to potwierdził. Zdecydowanie z tym miejscem było coś nie tak. Przypomniała sobie tamte spojrzenia strażników i czuła, że nie chodziło tylko o ewentualną samoobronę.

- Wiedziałeś, że Caroline właśnie tutaj jeździła na weekendy i omijała dni na uczelni na rzecz pracy w winnicy i narkotyków?- kontynuował interesujący wątek dziennikarz.

Ben odwrócił wzrok, co było potwierdzeniem. Nie powiedział im tego ostatnio. To jest istotna kwestia. Powinien był to zgłosić na policję!

- Od pewnego czasu. Zachęcała mnie, żebym z nią kiedyś pojechał. Nie zdecydowałem się na to, kiedy jeszcze żyła, więc uznałem, że chociaż tyle mogę dla niej zrobić.

Szatynka zazwyczaj wierzyła ludziom. Nawet jeśli krótko ich znała. Ale tym razem było inaczej. Przyjechanie w celu uczczenia pamięci Carol było dziwne. Podejrzewała, że bardziej skłoniły go do tego narkotyki. Może był na głodzie, a może chciał spróbować tego świetnego towaru, o którym tyle słyszał. Melanie również potwierdziła jakość towaru.

- Nie pieprz. Chodzi o narkotyki.

Ben posłał Hunterowi urażone spojrzenie. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa. Josie wyobrażała ją sobie dużo spokojniej. Jak tak dalej pójdzie to Ben zaraz zmieni zdanie i powie, że ich nie zapraszał albo poprosi, żeby ich wyrzucić.

- Po co tutaj przyjechaliście?! Gówno was obchodzi to czy ćpam czy nie- syknął Ben. Niestety miał rację. Nie przyjechali ratować go od nałogu. Zresztą ciężko byłoby ratować kogoś kto nie uważał, że tego ratunku potrzebuje.

- Chcemy ustalić, co stało się z Caroline i to ma coś wspólnego z tym miejscem- odpowiedział ogólnikowo Hunter.

- A skąd to niby wiecie?

Szatynka wiedziała, że Hunter nie powie o serii morderstw w tych okolicach ciągnącej się aż do Cal. Nie wspomni również o swoim zmarłym bracie, który miał w krwiobiegu mnóstwo różnych narkotyków, mieszankę niezwykle podobną do tej u Bryce'a. To wszystko się łączyło, choć Josie jeszcze niezupełnie rozumiała w jaki sposób. W jej głowie pojawił się pomysł jak wyjaśnić ich udział w śledztwie oraz obecność w tym miejscu. To było kłamstwo, ale chyba nie pozostało im nic innego. Dzięki temu mogliby zyskać zaufanie i pomoc Bryce'a.

- Pamiętasz morderstwo Bryce'a? Całe Cal mówiło o ciele znalezionym w laboratorium- zaczęła Josie. Ben pokiwał głową, przyznając, że owszem, pamiętał coś takiego, a jednocześnie marszczył brwi, nie zrozumiawszy tej zmiany tematu.- Ja tam byłam. Widziałam mordercę. Wiem, że on jest stąd. Pozwól nam się trochę rozejrzeć.

Zszokowane spojrzenie Bena mówiło wszystko.

*****

Brooke spoglądała za szybę. Straciła resztki nadziei na zakończenie ulewy. Rozpętała się prawdziwa burza. Rzekomo nawet istniało zagrożenie huraganu. Możliwe, że będą musieli spędzić w tym budynku całą noc, co bynajmniej jej się nie podobało. Spojrzała na wyświetlacz i widniejące tam imię. Imię przyjaciółki, jednej z najbliższych jej osób, którym mówiła wszystko. Żałowała, że jej tutaj nie było.

- Jeśli chcesz do niej zadzwonić, to tak zrób- poradził jej Noah, siadając koło niej na parapecie i gładząc ją lekko po plecach. To było miłe. Lubiła jego dotyk i nie tylko to.

- Nie będę do niej dzwonić pierwsza. Ciągle jestem na nią zła. Zostawiła mnie z wszystkim samą- odparła blondynka. Jej duma czuła się zbyt urażona, żeby tak szybko jej wybaczyć. Jeśli już, to Josie musiała zadzwonić jako pierwsza.

- Wiedziała, że masz wsparcie i że świetnie sobie poradzisz.

- Jasne- mruknęła bez przekonania Brooke. Owszem, radziła sobie bez niej, ale może nie o to chodziło? Może chciała ją mieć obok? Może chciała komentować razem z nią zachowanie nowego rocznika?- Jakie to wspaniałomyślne z jej strony.

- Wiesz, że Jo ma dobre intencje. Ona po prostu chce wszystkim pomóc. Hunterowi, Bonnie, tobie też pomagała.

Brooke to wiedziała, ale i tak miała do niej pretensje. Najgorsze było to, że wiedziała, że jak tylko tamta spróbuje ją przeprosić to i tak jak wybaczy. Nie potrafiła się na nią dłużej gniewać. To było jej przekleństwo, bo niezależnie od tego jak bardzo ludzie wokół ją ranili, ona nie potrafiła ich odepchnąć. Nie chowała urazy. Potrzebowała ich i prędzej czy później to pragnienie wygrywało nad innymi emocjami.

Nagle w ciszy, która zapadła i wśród szumu wiatru oraz stukotu kropel deszczu o parapet, Brooke wyłapała coś innego. Jakiś odległy dźwięk, który od razu ją zaniepokoił.

- Słyszałeś to? Czy to był krzyk?

Noah wzruszył ramionami.

- Wątpię, żeby to był krzyk. Może to wiatr? Odległy grzmot?

Jakby na zawołanie błysnęło i usłyszeli grzmot. Brooke wzdrygnęła się. To tylko burza. Nigdy jej nie lubiła. Jak wyobraźnia zaczynała płatać jej figle. Nie mogła słyszeć krzyku, prawda?

*****

Smith, Cross oraz Miller zmierzali w kierunku miejsca znalezienia Candace Bloom. Ten ostatni nie był zachwycony ich wycieczką. Wręcz przeciwnie, z trudem zgodził się z nimi iść, ale Cross nalegała, że chce zobaczyć na własne oczy miejsce ze zdjęć.

- Wy nie pracujecie przypadkiem w Kalifornii?- rzucił Miller, niechętnie stąpając po piasku i kląc pod nosem na drobne ziarenka, wpadające mu do butów sportowych. Na smyczy miał psa. Z pyska przypominał rasę corgi, ale miał nieco dłuższe łapy, więc musiał być jakąś mieszanką. Smith uważał, że mieszanka genów wyszła temu psu na dobre. Osobiście nie miał nic przeciwko jamnikom i im podobnych, ale uważał, że mają przerąbane z tymi krótkimi łapkami. W każdy spacer muszą włożyć jeszcze więcej wysiłku niż inne psy.

- Tak jest. Przyjechaliśmy zbadać dokładniej sprawę Candace. Ciężko prowadzić dochodzenie na odległość- odparł Smith.

Zastanawiał się czy koniecznie musieli przejść przez plażę. Piasek wsypywał mu się do butów, co nie było szczególnie przyjemne. Starał się go wytrzepywać i stąpać po górnej warstwie, ale chcąc nie chcąc i tak się w nim zagłębiał. Powinien był zdjąć buty. Teraz żałował swojej decyzji, żeby w nich zostać. Tylko rudowłosa agentka zdecydowała się zdjąć buty i iść boso po piasku. W ogóle nie narzekała ani teraz ani wcześniej podczas ich podróży. Szła całkowicie swobodnie. Smith również lubił plażę, ale niekoniecznie w trakcie pracy. Wolałby przyjechać tutaj na urlop w sezonie, odpocząć... Może mógłby zaprosić tutaj kiedyś Bonnie? San Simeon miało swój urok, gdyby pominąć aspekt zbrodni. Mogliby przyjechać tu jego samochodem i zatrzymać się w domku letniskowym na kilka, o ile się na coś takiego zgodzi. Jeśli nie, to mogła by być jedynie jednodniowa wycieczka. Podobał mu się ten pomysł.

- Tak mi przykro- oznajmił ze sztuczną skruchą Miller, co nie zabrzmiało ani odrobinę przekonująco.- Nie musieliście zabierać mi tamtego śledztwa. Mogliśmy współpracować i być w kontakcie. Wtedy w ogóle nie musielibyście tutaj przyjeżdżać.

Smith milczał. Cross również. W zasadzie agentka nie odezwała się od dłuższej chwili. Szli w ciszy przy akompaniamencie szumu morza i szeleście ich kroków na piasku. Co jakiś czas słyszeli również radosne poszczekiwanie psa. Kiedy Miller odebrał telefon i Cross uparła się, że musi zobaczyć miejsce zbrodni na własne oczy, ten zgodził się, ale miał warunek. Mieli pozwolić mu pojechać do domu po psa, przyjechać w tamte okolice i na nogach pójść do miejsca znalezienia Candace. Zgodzili się na te nietypowe warunki.

- Nie wiedziałem, że masz psa- odezwał się po chwili Smith, chcąc przerwać ciszę i rozmawiać na w miarę neutralny temat.- Ile ma lat i jak się wabi?

- Bo ja wiem- wzruszył ramionami Miller.- To nie mój pies. Chwilowo się nią zajmuję. Nazywam ją hot dożką. To suczka. Jej właścicielka jest w szpitalu po tym jak dostała zawału na widok zwłok Candace. Potem wynaleźli jej w szpitalu jeszcze inna chorobę, a ten pies nie chciał się odczepić podczas oględzin miejsca zbrodni, więc zgodziłem się tymczasowo się nią zająć.

- Ciekawe- skwitował Smith, bo takiego scenariusza się nie domyślał. Jeszcze to imię. Hot dożka. Domyślał się, skąd wzięło się to imię. Pies choć miał dłuższe nogi i tak był dość długi.

Po kilku minutach spaceru dotarli do trochę bardziej zalesionej skarpy sąsiadującej z plażą. Hot dożka zatrzymała się w miejscu i ewidentnie nie chciała iść dalej. Zupełnie jakby pamiętała to miejsce i nie chciała tam iść.  Miller przez chwilę próbował nakłonić suczkę do ruchu, ale w końcu zrezygnował i kazał jej zostać. Puścił smycz, a pies posłusznie siedział w tym samym miejscu.

- Gdzie dokładnie leżały zwłoki?- spytała Cross. Miller rozejrzał się, po czym wskazał odpowiednie miejsce.

- Tutaj. Leżała na brzuchu.

Cross kucnęła, żeby dokładnie przyjrzeć się temu miejscu, choć była to najzwyklejsza kępa zarośli.

Smith doskonale pamiętał tamte zdjęcia. Kobieta była naga, nienaturalnie blada, leżała na brzuchu, a jej plecy to była jedna wielka zakrwawiona rana. Dopiero po oczyszczeniu rany w kostnicy można było dostrzec dokładność, z jaką zabójca wyciął ten misterny symbol. Żadna linia nie znalazła się na swoim miejscu przypadkowo, mimo że całe plecy pokryte były krwią. Miejsce, w którym Satanista dokonał swojego makabrycznego dzieła musiało wręcz ociekać krwią, wokół ofiary z pewnością zabrała się pokaźna kałuża szkarłatnego płynu.

- Ona tutaj nie zginęła. Zabójca ją tutaj przyciągnął- mruknęła rudowłosa bardziej do siebie niż do któregokolwiek z policjantów.- Mówisz, że ten pies znalazł ciało Candace, Miller?

Policjant pokiwał głową.

- Właściwie to natrafiły na nie przypadkiem. Jej właścicielka i suczka. Były na spacerze.

W tym momencie Cross podeszła do psa, otworzyła woreczek strunowy wyciągnięty z kieszeni i dała powąchać hot dożce zawartość zabezpieczoną kawałkami białego materiału. Smith nie wiedział, co to. Wiedział jedynie, że ten służy do zabezpieczania śladów zapachowych.

- Szukaj- poleciła psu, a ten po chwili namysłu puścił się biegiem przed siebie, mijając miejsce, gdzie spoczywały zwłoki i biegnąc dalej, podążając za zapachem.

- Hot dożka stój!- krzyknął za nią Miller z przekleństwem na ustach. Powtórzył komendę dwukrotnie, ale suczka zupełnie go nie słuchała.- Co ty odpierdalasz, Cross?!

- Tylko pokazałam psu dobrze zabezpieczony ślad zapachowy z miejsca zbrodni Candace. Skoro jej tutaj nie ma, prawdopodobnie zaprowadzi nas do miejsca, skąd zabójca przetransportował nieżywą już ofiarę. Znajdziemy miejsce zbrodni, a jeśli nam się poszczęści to również właściciela nieruchomości- wyjaśniła Cross, po czym pospieszyła w kierunku, gdzie zniknęła suczka.

Ona jest genialna, pomyślał Smith. Zastanawiał się, skąd wzięła dobrze zabezpieczony ślad zapachowy z miejsca zbrodni w San Simeon, podczas gdy w czasie jego badania była w Kalifornii. Miller jednak nie był szczególnie zachwycony działaniem agentki.

- Jeśli zgubisz mi psa, to będziesz tłumaczyć się jej właścicielce, która nie dość, że miała zawał, to ciągle siedzi w szpitalu z powodu czegoś poważnego- zapowiedział agentce Miller.

Cross pozostała niewzruszona. Smith już wiedział, czemu współpraca z nią nastręczała pewnych trudności. Wcześniej po drodze nie zająknęła się ani słowem, że zamierza puścić psa tropem zwłok Candace. Smith był niezmiernie ciekaw, gdzie ich to zaprowadzi. Pomysł był obiecujący.

*****

Kłamstwo Josie poskutkowało. Ben uwierzył jej i zaczął dużo chętniej i bardziej otwarcie z nimi rozmawiać. Opowiedział im trochę o rzeczywistej działalności winnicy. Wino było jedynie dodatkiem do działalności narkotykowej. Mieli podziemne plantacje, a tutejsi pracownicy w większości byli ćpunami. Tutaj mogli sobie dorobić, a jednocześnie oddawać się swojej ulubionej rozrywce. Właściciel kimkolwiek on był pozwalał na to, bo było mu to na rękę. Nikt go nie wsypie, jeśli będzie korzystał z tutejszych dobrodziejstw.

Ponadto winnica miała jeszcze co najmniej jedno czy dwa sekretne miejsca pod ziemią. Ben tylko o nich słyszał. Nie wiedział, co się tam działo. Nie pozwalano tam wchodzić nowym. W ogóle miał mocno ograniczony wstęp do niektórych obszarów. Obiecywano mu, że z czasem zostanie o wszystkim poinformowany, ale na razie musieli my zaufać.

- Myślę, że to może być hazard- stwierdził Ben.- Widziałem jak kiedyś w nocy przyjechało kilka samochodów. Ci ludzie wysiedli i zostali zaprowadzeni prosto do podziemnych pomieszczeń. Następnego dnia auta zniknęły. Pewnie wyjechali, ale nie przyglądałem się im. Byłem zmęczony i poszedłem spać.

To miejsce miało więcej sekretów niż Josie podejrzewała. Odludzie było dobrym miejscem nie tylko na plantację narkotyków, ale też hazard z tajemniczymi gośćmi, którzy prawdopodobnie zostawiali tutaj mnóstwo pieniędzy.

Caroline mogłaby mieć kłopoty, gdyby chciała to wszystko ujawnić. Wtedy mogłaby być w realnym niebezpieczeństwie. Tylko czy ona rzeczywiście tego chciała? Korzystała z tutejszego towaru. No i pozostawała kwestia tego pentagramu. Nawet zakładając, że chcieliby ją zabić i wprowadzili to w życie, po co ten pentagram? Nie wystarczyłoby wbić nóż w jej serce czy przeciąć gardło? Josie wzdrygnęła się mimowolnie. Przez ostatnie wydarzenia do jej głowy sączyły się szczegóły, o których wcześniej ani przez moment by nie pomyślała.

- Kto ją zabił? I dlaczego?- zapytał Ben z niepokojem, niemal szeptem, kiedy już skończył dzielić się sekretami winnicy.

Szatynka też by chciała znać odpowiedzi na te pytania. Jednak teraz wcale nie była taka pewna czy Satanista był kimś stąd. Oni mieli swoje sekrety, ale wątpiła, żeby chcieli zwracać uwagę tak nietypową zbrodnią. Prędzej pozbyliby się Caroline po cichu, upozorowali wypadek czy samobójstwo. Jednak nie mogła się wycofać.

- Nie znam imienia i nazwiska. Nie wiem też dlaczego- odpowiedziała Sullivan.

- Potrzebujemy kogoś, kto jest w tym miejscu co najmniej trzy i pół roku, najlepiej cztery lata- odezwał się Hunter.

- Znam kogoś takiego, ale nie mówcie mu o tym co wiecie. Nie wiem jak zareaguje. Postarajcie się zadawać neutralne pytania. No wiecie, nie sugerować wprost, że gdzieś tutaj jest zabójca.

Brunet przytaknął. Ben wyszedł, a Josie spojrzała pytająco na Huntera.

- Po co ci ktoś, kto był tutaj cztery lata?

- Chcę sprawdzić czy Tyler tutaj był. Jedynym elementem wspólnym są narkotyki, ale wolałbym to sprawdzić. Nie ma gwarancji, że ktokolwiek go będzie pamiętał, ale i tak warto zapytać. Dobra robota z tym blefem. Teraz Ben jest po naszej stronie.

Josie uniosła jedynie lekko kąciki ust. Ben rzeczywiście był po ich stronie, ale ona powoli przestawała wierzyć, że ludzie stąd mieli cokolwiek wspólnego z zabójstwem Caroline. Nie byli czyści, daleko im było do tego, ale niekoniecznie byli mordercami.

Po chwili wrócił Ben w towarzystwie wysokiego postawnego mężczyzny. Josie poczuła się w jego towarzystwie niska, wręcz mała, chociaż jak na kobietę to była wystarczająco wysoka. Facet był zdecydowanie ponadprzeciętnego wzrostu i do tego był wielki.

- Podobno pytaliście o kogoś, kto był tutaj cztery lata temu, a więc jestem. O co chodzi?

Hunter pokazał mu zdjęcie Tylera. Josie ciągle nie mogła nadziwić się, że śnił jej się jego martwy brat. Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Przez winnicę przewinęło się mnóstwo osób. Ciężko powiedzieć. Może tutaj był, a może nie. Może warto zajrzeć do zdjęć pamiątkowych? Co roku je robimy, żeby uczcić zbiory i wrzucić to zdjęcie do nowej ulotki.

To był bardzo dobry pomysł. Udali się do budynku po drugiej stronie winiarni, gdzie przechowywano pudła ze zdjęciami. Po drodze spotkali Melanie, która z kimś rozmawiała. Poszła razem z nimi, wręczając im po butelce wody mineralnej. Josie podziękowała jej. Strasznie chciało jej się pić. Wcześniej odmówili herbaty, więc teraz chętnie zwilżyła gardło.

Znajomy Bena zaprowadził ich do czegoś na kształt powiększonej szopy. W środku znajdowało się kilka regałów wypełnionych teczkami, zapewne jakimiś papierami i pudełkami z różną, wyglądającą zupełnie przypadkowo, bliżej niezidentyfikowaną zawartością. Mężczyzna był na tyle wysoki, że bez trudu sięgnął po pudło na szczycie regału i wspólnie zaczęli je przeglądać, szukając odpowiedniego roku.

W pierwszym pudle nie znaleźli tego, czego szukali. Trafili na fotografie z wydarzeń w winiarni sprzed trzydziestu lat. Mężczyzna zdjął kolejne pudło i wspólnie, siedząc na podłodze dalej je przeglądali. Melanie stała przy wejściu i wyglądała na nieobecną, może trochę znudzoną. Ben, Josie i Hunter przeszukiwali zawartość pudeł, a facet poświęcił się szpargałom w innym regale. Taktowanie nie pytali co robił i czego szukał.

Josie starała się tego po sobie nie pokazać, ale strasznie ją zaczęła boleć głowa. Powieki same chciały się zamknąć. Nagle ogarnęło ją przemożne zmęczenie, które nie wiedziała z czego wynikało. Może to przez tę podróż? Wstała dość wcześnie, to fakt. No i nie miała czasu wypić kawy. Czyżby była bardziej uzależniona od tego zbawiennego napoju niż sądziła?

Starała się to ignorować i dalej przeglądała zdjęcia, chociaż już po chwili obraz zaczął rozmazywać jej się przed oczami. Zamarła ze zdjęciem w ręku, próbując czegokolwiek się na nim dopatrzeć. Nie widziała daty, już nie mówiąc o twarzach. Przyłożyła dłoń do skroni i dopiero teraz poczuła, że jest spocona. Dosłownie się kleiła.

Kiedy spojrzała na Huntera, zauważyła, że on też wyglądał jakoś dziwnie. Na jego czole widziała kropelki potu, a on sam wyglądał jakby z trudem próbował skupić się na zdjęciu. Czyżby coś było nie tak? Ogarnął ją niepokój.

Nie zdążyła w żaden sposób zaalarmować osób wokół niej o swoim stanie. Poczuła, że głowa jej strasznie ciąży, a powieki bezwiednie się zamknęły  i ogarnęła ją ciemność. Resztkami świadomości wyłapała kilka słów Melanie.

- Nareszcie zaczęło działać.

Ostatnią myślą Josie zanim zupełnie straciła przytomność było to, że znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie.

*****

Molly uśmiechnęła się, zupełnie szczerze i niewymuszenie. Siedziała w objęciach swojego faceta i patrzyła w gwiazdy. Może i te gwiazdy nie były prawdziwe. Studenci astronomii przygotowali zdalnie sterowane sztuczne niebo. Powiesili lampki na suficie w dość wysokim pomieszczeniu, a na dole rozłożyli koce, materace i poduszki. Włączali odpowiednie kombinacje, a nad ich głowami powstawały coraz to kolejne konstelacje. Efekt był niesamowity. Zwłaszcza, że czuła obejmującą ją rękę na swojej talii.

Przed chwilą zostali złapani przez ulewę, ale dość szybko się schowali. Jackson wręczył jej swoją kurtkę, co było urocze. Najchętniej w ogóle by jej mu nie oddawała, ale wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała to zrobić. Był taki troskliwy i na każdym kroku udowadniał, że mu na niej zależy. Był cudownym chłopakiem.

Podczas gdy ona patrzyła w sztuczne gwiazdy i zachwycała się tym widokiem, Jackson odsunął jej włosy na bok i zaczął całować jej szyję. To było takie przyjemne. Molly zazwyczaj nie lubiła zbyt dosadnie obnosić się ze swoim związkiem, ale tutaj było ciemno i świeciły jedynie drobne punkciki nad ich głowami. Kilka osób było w pomieszczeniu, ale nie było tłoku. Nikt nie krzyczał czy przesadnie głośno śmiał się. Pozwoliła Jacksonowi wsunąć rękę pod koszulkę i pocałowała go, ale zaraz po tym się odsunęła. Chciała powiedzieć mu, że to nie jest odpowiednie miejsce, ale głos uwiązł jej w gardle, kiedy zobaczyła jego roziskrzone spojrzenie i usłyszała jego propozycję.

- A co powiesz na to, żebyśmy poszli w bardziej ustronne, puste miejsce? Założę się, że w tym budynku jest teraz mnóstwo pustych pomieszczeń- zaproponował jej szeptem Jackson.

Molly tym bardziej nie potrafiłaby mu odmówić, kiedy czuła jego ciepły oddech na policzku. Wiedziała, że to był szalony i ryzykowny pomysł. Pomimo dnia otwartego w Cal, wątpiła, żeby pracownicy spojrzeli przychylnym okiem na parę, która postanowiła udać się do jednej z sal w dość oczywistym celu. A jednak miała na to ogromną ochotę. Jej rozsądek chwilowo się wyłączył.

Wyszli z sali i skierowali się przed siebie. Minęli kilka stanowisk i atrakcji, na które nie zwracali większej uwagi, dotarli do toalet i szli prosto aż natrafili na schody. Zeszli w dół. Jackson chciał coś powiedzieć, ale Molly uciszyła go, przykładając palec do ust. Zrozumiał przekaz. Kilkanaście stopni dalej do ich uszu zaczęły docierać jakieś dźwięki. Molly przystanęła zdziwiona. Tamte rozchodziły się echem, przez co brzmiały dziwnie, jakby były zniekształcone.

- Czyżby ktoś jeszcze wpadł na ten sam pomysł?- spytał cicho Jackson, unosząc brwi sugestywnie.

- Ciii- skarciła go Molly. Przynajmniej było tutaj ciemno, więc nie mógł zobaczyć, że się rumieni. Ona nie podchodziła tak lekko do tematu. A jeśli to był ktoś inny? Nikt nie powinien ich tutaj zobaczyć, ponieważ nie powinno ich tutaj być. To był kiepski pomysł. Chciała przekazać Jacksonowi, żeby wracali na górę, ale ten pospieszył na dół.

- Jack!- syknęła cicho.

Została zignorowana. Jej chłopak wiedziony ciekawością poszedł sprawdzić co to za dźwięki dobiegają z dołu, nie zważając na fakt, iż nie powinni oddalać się od wydarzenia, które było dwa piętra wyżej. Chciała krzyknąć na niego, ale nie mogła, więc niezadowolona udała się za nim. Później z nim o tym porozmawia. A było tak przyjemnie. Tylko czasami Jackson zachowywał się jak dzieciak.

Kiedy zbliżali się na dół, dźwięki stawały się wyraźniejsze. Molly ogarnął niepokój. Czy to były jęki bólu? Czy właśnie słyszała szloch? Momentalnie puls jej przyspieszył, a nogi dużo mniej chętnie schodziły w dół. W końcu dogoniła Jacksona i złapała go za ramię.

- Stój, słyszysz to?- szepnęła z autentycznym niepokojem. To nie brzmiało jak zabawiającą się para. Zaczynała się niepokoić. Nie wiedziała czy powinni iść dalej.

- Tak, założę się, że to żart jakichś studentów albo ukryty murder house. Wiem, że mieliśmy inne plany, ale najpierw sprawdźmy co to- odparł Jackson będąc w dobrym nastroju. Nie wydawał się ani odrobinę zaniepokojony dochodzącymi z dołu dźwiękami. Jak to możliwe?

- Dlaczego mieliby ukrywać murder house?- odparowała Molly. Pewność jej chłopaka, że na dole nie działo się nic złego zadziałała na nią uspokajająco. Jednak wątpiła, żeby to była atrakcja, prędzej żart. Po co mieliby ukrywać atrakcję? To nie miało dla niej sensu. Skąd ludzie mieliby o tym wiedzieć?

- Żeby był element zaskoczenia- odpowiedział Jackson takim tonem jakby to było zupełnie oczywiste.- Idziemy tam.

Molly przewróciła oczami, bo Jackson poszedł przodem, a ona nie mogła kontynuować dyskusji, bo znaleźli się blisko tego ukrytego "murder house". Nie chcieli zaalarmować ich, że idą. Ich pojawienie się tam też miało być niespodziewane.

Molly nie wiedziała, czego oczekiwać na dole, ale to co zobaczyła przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Zobaczyła narysowany na posadzce pentagram. W każdym rogu ramienia gwiazdy stała świeca, a koło nich leżące głowami w kierunku środka gwiazdy ciała. Z jej gardła wydobył się krzyk przerażenia.

Świece oświetlały wyjątkowo upiorny widok. Nieruchome ciała ludzi z zakrwawionymi oczodołami i wyciętymi ranami z przodu w klatkach piersiowych. Ciała wręcz ociekały krwią, a ta spływała na narysowany kredą biały symbol. To nie wyglądało jak inscenizacja... Mimowolnie zaczęła się cofać aż jej stopy napotkały schody.

Jackson również stracił przekonanie, co do własnego pomysłu dotyczącego murder house. Molly wbrew sobie skierowała się do przodu. Słyszała szloch. Nie wiedziała, skąd bo resztę pomieszczenia skrywały ciemności, ale jeśli mogli komuś pomóc, to powinni tak zrobić.

- Molly! Co ty wyrabiasz?!- syknął Jackson, siląc się na gniewny szept, w jego głosie słychać było oburzenie, ale też coś innego, jakby strach. Całkiem uzasadniony.

- Powinniśmy pomóc, jeśli...- zaczęła Molly, ale wtedy zobaczyła ruch za plecami Jacksona, który odsunął się od schodów i stanął plecami prosto do ciemności. Widziała w świetle latarki jak z cienia błyskawicznie wyskoczył jakiś mężczyzna i jednym wprawnym ruchem przeciął szyję jej chłopaka. Trysnęła krew, a w jej oczach pojawiły się łzy.

Krzyknęła i popędziła biegiem w kierunku schodów, ale nie zdążyła dojść nawet do połowy, gdy poczuła uścisk dłoni na kostce. Nieznajomy złapał ją i pociągnął w dół. Straciła równowagę, a próbując ją odzyskać krzywo stanęła na stopniu i nie dość, że runęła w dół, to jeszcze poczuła promieniujący ból w kostce. Telefon wypadł jej z ręki. Nie widziała nic poza tym piekielnym kręgiem z trupami kawałek od niej.

Chwyciła się za bolącą kostkę i z przerażeniem stwierdziła, że ta była wygięta pod nienaturalnym kątem. Nic dziwnego, że bolała jak cholera. Nie zdążyła odczołgać się na bok. Zobaczyła nad sobą ruch obcej sylwetki i poczuła jak ostrze wbija jej się pierś. Najpierw raz, a potem kolejny i kolejny... Aż przestała cokolwiek czuć. Ból zniknął, a iście piekielny obraz przed jej oczami zastąpiła aksamitna ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro