Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Josie robiła dobrą minę do złej gry. Z pełnym przekonaniem, na jakie ją było stać wciskała swojemu nie tylko wykładowcy, ale też promotorowi, że go uważnie słuchała. Rzecz jasna, było to jedną wielką bzdurą. Nie słuchała jego monologu motywującego. Mogłaby go wyrecytować na pamięć, pobieżnie i kolokwialnie, ale jednak. Niezależnie w jakie słowa była ubrana treść przekazu, ona już go znała. Głosił on: weź się do roboty, Sullivan.

Harrison był typowym uniwersyteckim wykładowcą z wyższej półki, który miał za sobą długą i efektywną ścieżkę kształcenia oraz lata doświadczenia w kontakcie ze studentami. Miał na koncie również kilka publikacji, głównie  artykułów traktujących o szeroko pojętej literaturze angielskiej. Szatynka nigdy nie wykazała nadmiernego zainteresowania artykułami swojego profesora, dlatego mogła jedynie stwierdzić, że takowe istnieją, ale nie mogła powiedzieć czego rzeczywiście dotyczyły.

Wracając do osoby produkującego się przed nią profesora, był koło pięćdziesiątki, szczupły, jego włosy przyprószyła lekka siwizna. Pojedyncze srebrne pasma były doskonale widoczne w jego ciemnych, zaskakująco gęstych jak na jego wiek włosach. Większość profesorów miała zakola albo byli niemal łysi, tych na oko starszych lub w podobnym wieku. Jak każdy w jego fachu, potrafił rozgadać się i mówić. Bardzo długo. Płynnie przechodził od jednego wątku do drugiego i nie potrzebował przytakiwań w międzyczasie. Był przyzwyczajony do grup, które nie lubiły się odzywać albo odpowiadały dopiero po głębokim namyśle, kiedy to miały pewność, że nie powiedzą czegoś, co je pogrąży w oczach autorytetu.

Tak więc Josie przybrała minę osoby głęboko analizującej usłyszane słowa, która stara się nie uronić ani jednego cennego komentarza. Będąc na trzecim roku, opanowała tę minę i postawę pilnej uczennicy do perfekcji. Miała za sobą nieco ponad dwa lata użerania się z Harrisonem i jemu podobnymi. Znała jego śpiewki, ale to nie znaczyło, że rzeczywiście przykładała do nich tak wielką wagę. W przeciwieństwie do niektórych, wcale nie uważała, że jej życie kończyło się na uniwersytecie, a ona musi być w ścisłej czołówce. Wystarczyło jej, jeśli wiedziała tyle, ile uważała za stosowne, co w zupełności wystarczało, aby przejść dalej. Uczyła się i na ogół się przykładała, ale Harrison niezmiennie twierdził, że było ją stać na więcej. Wmawiał jej, że miała talent i gdyby tylko włożyła w te studia jeszcze trochę czasu i wysiłku, to mogłaby znaleźć się na szczycie, a przynajmniej w czołówce najlepszych studentów Californian University. To z kolei mogło jej otworzyć drzwi do równie świetlanej przyszłości.

Gadki Harrisona brzmiały pięknie i górnolotnie, ale nijak się miały do rzeczywistości. Josie wcale nie była taka zdolna jak twierdził, ledwie radziła sobie z natłokiem esejów i nauką. Gdyby chciała poświęcić temu więcej czasu, musiałaby zrezygnować ze snu albo w ramach kompromisu poświęcić relacje towarzyskie i spać nieco mniej. Nie chciała takiego poświęcenia. Sukcesy na uczelni to nie wszystko. Chciała również mieć życie poza gmachem Cal, jak potocznie i skrótowo nazywano uczelnię. Oczywiście nie przy profesorach, którzy dostaliby zawału słysząc tak trywialne określenie będące marną karykaturą nazwy, która powinna przynosić ogromną dumę. Uniwersytet był stary, oficjalnie miał bogatą historię, i wykształcił mnóstwo osób osiągających szeroko pojęty sukces zawodowy. Nierzadko finansowy, ale przeważnie naukowy. Wielu studentów skończyło wykładając na wspomnianym uniwersytecie, na co nie narzekali, bo zarabiali całkiem nieźle. Tak głosiły pogłoski, które słyszała.

- Rozumiemy się, Josette?- zakończył swój monolog Harrison, przysiadając na brzegu swojego biurka. Jego ciemne oczy za oprawkami okularów śledziły dokładnie jej reakcję. Szatynka naprawdę nie miała nic przeciwko Harrisonowi. Był jednym z fajniejszych profesorów o całkiem ludzkim podejściu. Dlatego wybrała go na swojego promotora. Tyle że profesor już dawno zapomniał jak to jest być młodym i mieć chęci wykraczające poza siedzeniem nad książkami czy laptopem, na którym pisało się esej.

- Oczywiście, profesorze- przytaknęła, starając się udać, że pokornie bierze do siebie reprymendę. Harrison uniósł brwi, przyglądając się jej krytycznie. Chyba nie kupił tym razem jej miny pilnej studentki. Przecież działało to tyle razy... Może właśnie dlatego przestał jej wierzyć. Nic nie wynosiła z jego gadki motywującej i kilka tygodni później sytuacja się powtarzała. Kończyli w tym samym gabinecie, a powód rozmowy był niezmiennie taki sam jak wcześniej. Powtarzał się, a historia zataczała koło.

- Nie słuchałaś mnie, prawda?- westchnął Harrison z nutką rezygnacji w głosie. Szatynka potraktowała to jako pytanie retoryczne, więc milczała z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach.- Josette, powtórzę to ostatni raz. Zwięźle, żebyś nie zdążyła się wyłączyć. Masz potencjał, o jakim wielu studentów może tylko sobie pomarzyć. Mogłabyś zrobić z nim dużo więcej. Nie zmarnuj go.

Sullivan skinęła głową. Harrison doprawdy ją przeceniał. Co miała niby jego zdaniem zrobić? Zrezygnować ze snu i zacząć pisać działo pokroju prac Szekspira? Tak, jasne, już się do tego rwała, chociaż z tego co się orientowała, jeszcze nie znaleziono leku na sen, który na dłuższą metę nie szkodziłby organizmowi. Poza tym, czasy wielkich dzieł literackich minęły. Uważała, że warto iść z duchem czasu, tworzyć coś, co zyska popularność i czytelników, chociaż jednocześnie nie będzie totalnym chłamem.

- Czy mogłabym już iść? Mam esej do skończenia- powiedziała Josie, mimowolnie zerkając na ekran telefonu. Przeklęła w myślach. Miała coraz mniej czasu. Termin wysłania pracy mijał o północy, a ona ledwie skończyła wstęp. Specjalnie ubarwiła wersję wydarzeń dla Harrisona, żeby ponownie nie usłyszeć jego komentarza o zmarnowanym potencjale.

Harrison jedynie pokręcił głową z jawną dezaprobatą i kazał jej iść. Ewidentnie nie miał już do niej siły, ale również ze względu na ten rzekomy "potencjał" nie zamierzał rezygnować z bycia jej promotorem. Dlatego ciągle tkwili w tym samym bagnie, chociaż bywały też lepsze momenty. Harrison czasami chwalił jej eseje czy postępy. Finalnie obydwoje byli zadowoleni z układu. On wziął pod swoje skrzydła obiecującą studentkę, a ona miała całkiem normalnego promotora. Kogoś musiała wybrać, a prędzej by się powiesiła niż współpracowała ze starymi prykami o jeszcze bardziej staroświeckich poglądach. Na ich tle Harrison wypadał o niebo lepiej, a jego poglądy nie były skostniałe. Wręcz przeciwnie, był człowiekiem o otwartym umyśle i opiniach, na które można było wpłynąć odpowiednią argumentacją, co nie znaczyło, iż ten proces był łatwy. Wszystko zależało od przedmiotu rozmowy, ale można było z nim prowadzić całkiem ciekawe dyskusje, a jego komentarze były trafne.

Josie wyszła z jego gabinetu pogodna jak zwykle. Nie przejęła się tą rozmową. Nie brała jej do siebie. Miała jasno określone poglądy i się ich trzymała. Mimowolnie pomyślała o tym, że Harrison i profesorowie byli jedynymi osobami z jej otoczenia, które używały jej pełnego imienia. Josette. Nie lubiła go. Zdecydowanie wolała skróty: Josie lub Jo. Brzmiały mniej sztywno i zwyczajnie lepiej.

Po drodze Josie została zatrzymana przez Brooke. Blondynka o zielonych oczach i obecnie błękitnych końcówkach włosów od razu pociągnęła ją w kierunku stołówki.

- Miałam pisać esej- jęknęła Josie. Już wiedziała, że była na straconej pozycji. Jej niechęć do pisania eseju była tak wielka, że jej opór topniał z każdą chwilą i nie potrzebowała wiele, żeby zrezygnować z tego zakrawającego na tortury zajęcia. Chętnie wymieni to na siedzenie ze znajomymi, tyle że straci przez to czas i skończy siedząc nad tym laptopem niemal aż do końca terminu. Ciągle istniała szansa, że zdąży wysłać maila, o ile internet jej nie zawiedzie.

- Jeszcze go nie zaczęłaś, Jo?- spytała z niedowierzaniem Brooke, a jednak nie zwolniła uścisku na jej ramieniu i ciągle kierowały się na uczelnianą stołówkę.- A potem dziwisz się, że Harrison wzywa cię na dywanik...

- Przecież ten esej wcale nie jest na jego zajęcia- prychnęła szatynka.- Poza tym ja go zaczęłam, tylko jeszcze nie skończyłam. To subtelna różnica.

Dzisiaj rano, dodała w myślach. A jednak nie powiedziała tego na głos. Nie zamierzała dawać Brooke tej satysfakcji, że miała rację.

- To co zwykle?- zapytała blondynka, domyślając się tematu rozmowy z profesorem. Josie przytaknęła. Niby znały się niespełna trzy lata, ale po tym rollercosterze, jaki przeżyły razem na uczelni, ich znajomość wyglądała jakby miały dłuższy staż. Chyba wystarczyło spędzić z kimś więcej czasu i być we wspólnym otoczeniu, żeby w pewnych sprawach niemal czytać sobie w myślach. Oczywiście tylko w niektórych.

Trzymały się razem z Brooke od samego początku ich przygody z Cal, chociaż były na różnych kierunkach. Ona na literaturze angielskiej, a Brooke na filmoznawstwie. Choć nazwa kierunku Brooke brzmiała dość banalnie, dawała możliwości. Po pierwszym roku zajęć ogólnych pozwalała na wybór dalszej ścieżki kształcenia. Można było zajmować się pisaniem scenariuszy do filmów, montowaniem i wieloma innymi rzeczami koniecznymi na planie filmowym. Przyjaciółka jej to kiedyś tłumaczyła, ale ciągle wylatywały jej z głowy te nazwy. Zrzucała to na studia. Za dużo rzeczy musiała pamiętać i po prostu część informacji nie zachowywała się w jej pamięci. Ci z neurologii na pewno mieliby na to bardziej fachowe określenie i rzeczowe wyjaśnienie, ale jak wspomniała, nie studiowała tego kierunku.

- Skończysz esej później. Jeszcze masz trochę czasu- stwierdziła lekceważąco Brooke.

- Jeśli mi się to nie uda, to wiem kto go za mnie napisze- stwierdziła, puszczając oczko do przyjaciółki.

- Tak, jasne. Śnij sobie dalej. Nie zamierzam pozbawiać cię tego pięknego snu na jawie- skwitowała blondynka.

Szatynka jedynie przewróciła oczami. W głębi duszy obie dobrze wiedziały, że do tego nie dojdzie. Josie mimo wszystko, nie pozwoli sobie zawalić terminu, chociażby miała siedzieć przy laptopie bite dziesięć godzin i wstawać jedynie do toalety. Jej lenistwo miało swoje granice. Brooke również to wiedziała i prawdopodobnie była przekonana, że przyjaciółka zdąży na czas, pomimo drobnego rozproszenia w postaci wspólnego lunchu.

Na stołówce czekał już na nich Andrew, zajmując zazwyczaj należący do nich stolik. Może czasy liceum już minęły i miejsce nie miało znaczenia, ale lubili siedzieć akurat tam, ponieważ stolik nie był przy wejściu ani na trasie kolejki. Znajdował się na uboczu, ale niedaleko okien, no i był odpowiednich rozmiarów dla ich paczki. Rzecz jasna, mieli jeszcze kilka innych strategicznych stolików, które zajmowali, ale ten był ich ulubionym.

Andrew był wysokim blondynem o szerokim firmowym uśmiechu i manierze chłopaka z sąsiedztwa. Zawsze chętny do pomocy, uczynny i uprzejmy. W jego przypadku ten niewinny wygląd był nieco mylący, bo ponadto Andrew był piekielnie inteligentny. Josie była pod nieustannym wrażeniem jego wiedzy. Nic dziwnego, że skończył na medycynie. Podobno myślał o chirurgii w ramach specjalizacji. Był to bardzo wymagający zawód, już nie mówiąc o wynikach jakie trzeba było mieć, aby dostać się na ten kierunek do Cal.

Josie znała Andrew od czasów liceum i choć ich ścieżki zawodowe znacząco się rozminęły, tak prywatnie ciągle pozostawali w kontakcie. Tak jak teraz. Mieli wspólnych znajomych, często wychodzili razem do klubu czy baru, żeby się rozerwać po stresujących egzaminach.

- Cześć, jak to miło, że zająłeś nam stolik- rzuciła Brooke, odpowiadając równie szerokim uśmiechem.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Jo pokręciła ledwie zauważalnie głową. Od dawna zauważyła, że przyjaciółce podobał się Andrew. Na początku wydawał się jej jedynie sympatyczny, ale potem coś w jej zachowaniu się zmieniło. Brooke nigdy nie rozmawiała z nią całkowicie otwarcie na ten temat, ale dla osoby z boku, a jednocześnie będącej blisko różnica była zauważalna. Z kolei uczuć Andrew nie potrafiła odczytać, więc tym bardziej nie umiała doradzić Brooke. Sama nie wiedziała, co by zrobiła będąc na jej miejscu. Tkwienie w takim dziwnym stanie, kiedy nie wie się czy to była jedynie przyjaźń czy coś więcej, musiało być trudne. Nigdy też nie bawiła się w swatkę. Jakoś nie widziała siebie w roli osoby, która podbija do Andrew i pyta kto mu się podoba, żeby później przekazać tę informację Brooke.

- Odciągnęła mnie od pisania eseju- zauważyła Josie, wskazując na blondynkę. Ta przewróciła oczami, kompletnie nic sobie nie robiąc z tej uwagi. Dopiero teraz szatynka uświadomiła sobie, że kogoś brakowało. Rozejrzała się, ale nigdzie nie widziała znajomej czupryny.- A Noah gdzie się podział? Chyba nie zerwałaś się z zajęć, prawda?

Noah chodził na zajęcia z Brooke. Obydwoje byli na filmoznawstwie, chociaż on kierował się bardziej ku reżyserstwu. Lubił bawić się programami do montowania filmów i ogólnie dużo lepiej radził sobie z technologią niż Brooke. Ponadto rzeczywiście miał do tego talent. Tak czy siak, sporo zajęć mieli wspólnie, a tylko część osobno. Josie nie znała ich planów zajęć na tyle, aby stwierdzić czy ta nieobecność była spowodowana właśnie takimi rozbieżnościami.

- Oczywiście, że nie- zaprzeczyła szybko Brooke.- Jestem poważną studentką, która traktuje swój kierunek bardzo na serio.

Zanim Josie zdążyła skomentować tę odpowiedź, tuż koło nich z tacą z pizzą pojawił się Noah. Jego ciemne włosy jak zwykle układały się w ten niechlujny sposób tak, że wyglądał jakby dopiero co wstał z łóżka, a jednak ani odrobinę się tym nie przejmował. Na jego ustach błąkał się zawadiacki uśmiech. Jeśli tylko słyszał co powiedziała Brooke, a zapewne tak było, sądząc po jego uśmiechu, to zaraz rozpęta się afera.

- Ha, co za zabawny żart. Ty jesteś poważna? Od kiedy? No chyba, że mówisz o jakiejś innej Brooke z naszego kierunku. Chociaż nie, nikogo o takim imieniu nie kojarzę.

Blondynka uniosła brwi, patrząc na Noah z pogardą. Josie i Andrew dyplomatycznie starali się zachować kamienne wyrazy twarzy, chociaż przynajmniej kąciki ust szatynki nieznacznie uniosły się do góry. Żart nie był najwyższych lotów, wręcz przeciwnie, ale ich szczera nienawiść do siebie nawzajem była zabawna. Z jednej strony spędzali w tym samym towarzystwie mnóstwo czasu, również na wspólnych zajęciach, a z drugiej równie chętnie się nawzajem wkurzali i sobie dogryzali przy każdej możliwej okazji.

- Bardzo zabawne, żart godny w najlepszym razie licealisty. Jak widzisz, Josie, oto odpowiedź na twoje pytanie. Zamiast na nas poczekać czy zająć miejsce w kolejce, to Noah poszedł po żarcie- prychnęła Brooke.

Noah jedynie wzruszył ramionami, jakby to wcale nie było nic poważnego. Trochę miał rację, chociaż mógłby pomyśleć o reszcie. Zajęcie kolejki byłoby całkiem dobrym pomysłem. Josie mimowolnie zerknęła na sznureczek ludzi czekających na wydanie posiłku lub żeby za niego zapłacić.

- Wiecie, że tutaj pizza szybko schodzi. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że po prostu chciałem zdążyć póki jeszcze jej całej nie wykupili, ale żeby nie było wam przykro, to kupiłem dwie. Częstujcie się.

Noah pokazał im pilota, który zacznie pikać jak tylko zamówienie będzie gotowe. Jak miło, że jednak o nich pomyślał. Sullivan od początku sądziła, że jego postawa buntownika i osoby, która ma wszystkich gdzieś, była jedynie na pokaz. Tak naprawdę myślał o innych i potrafił być pomocny i zabawny. Był dobrym przyjacielem, co tylko potwierdzała kupiona przez niego pizza.

- Dzięki, dokładnie tego brakowało mi po wysłuchaniu monologu Harrisona- stwierdziła szatynka, chętnie sięgając po kawałek pizzy. Andrew również się poczęstował. Zwlekała jedynie Brooke. W końcu przewróciła oczami i przyznała na głos, że się myliła. Na swój sposób.

- No dobra, może nie jesteś aż takim dupkiem- stwierdziła Brooke i dopiero potem się poczęstowała. Noah jak zwykle zdawał się kompletnie nie przejmować jej komentarzami.

Temat rozmowy szybko zszedł na jakieś pogranicze pomiędzy ich zainteresowaniami, a obszar był dość szeroki: od medycyny aż po literaturę i tworzenie filmów. Po chwili dołączył do nich również Josh, który z kolei był na prawie. Od razu zaczął narzekać na prawo administracyjne, które podobno "odbiera mu wszelkie chęci do życia". Dokładnie takiego sformułowania użył, przysiadając się do nich.

- To jest tak piekielnie nudne- kontynuował z miną męczennika.

- To po jaką cholerę jesteś na prawie? Z tego co wiem administracja to uczenie się przepisów na pamięć. To powinna być twoja działka- mruknął Noah, jak zwykle wykazując się ignorancją. Josh obrzucił go zbolałym spojrzeniem jakby jego komentarz zadał mu fizyczny ból.

- Prawo to nie tylko uczenie się kodeksu na pamięć. Nie zamierzam iść w administrację i wieść życia nudnego biurokraty. Zamierzam być prokuratorem i uczestniczyć w prawdziwych sprawach kryminalnych.

Akurat Josie doskonale o tym pamiętała. Josh już o tym mówił. Często opowiadał o swoich planach. Twierdził, że już na pierwszy rok przyszedł z taką myślą i konsekwentnie dążył do realizacji tego planu. W przeciwieństwie do niego, ona nie wiedziała jak będzie wyglądać jej życie po studiach. Ona aktualnie starała się w ogóle dojść do końca tego etapu edukacji. Później zamierzała martwić się resztą.

- I pewnie zarabiać kupę forsy- dodała Brooke. Josh wzruszył ramionami z pełnym zadowolenia uśmiechem.

- To też.

Prokuratorzy rzeczywiście dobrze zarabiali. Ogólnie prawnicy renomowanych kancelarii dobrze zarabiali. Jeden z profesorów, który uwielbiał chwalić się, że ma willę z basenem, ostatnio za jedną rozprawę, a właściwie jedną sprawę, bo rozpraw było w sumie trzy, zarobił okrągły milion. Twierdził, że uczy jedynie ze względów hobbystycznych i to musiała być prawda, ponieważ Josie widziała w internecie zdjęcia jego willi. Była zachwycająca i na pewno okropnie droga. Wątpiła, żeby pensja profesora pokrywała chociaż miesięczny koszt utrzymania tego miejsca. To był dopiero motywator dla studentów prawa- obraz sukcesu i bogactwa, które mogło ich czekać, jeśli okażą się wystarczająco skuteczni na salach sądowych.

- Bądźmy szczerzy- odezwała się Josie, chcąc zakończyć tę dyskusję.- Zdecydowana większość z nas chciałaby dobrze zarabiać, chyba po to robimy te studia, no nie?

Szatynka uśmiechnęła się lekko do Josha. Wiedziała, że akurat on nie wybierał kierunku ze względu na zarobki tylko z rzeczywistego zainteresowania prawem i sprawami kryminalistycznymi. Ona poniekąd też. Właściwie nie wiedziała, co miałaby później zrobić ze swoim dyplomem. Nie interesowała jej kariera akademicka, tego była pewna.

- A teraz idę coś kupić. Nie pozabijajcie się beze mnie- dodała Sullivan na koniec, po czym udała się do jak na jej gust przydługiej kolejki. Dyskusja rozgorzała na nowo, ale nie przejmowała się tym. Jeśli padnie coś istotnego, na pewno jej to przekażą.

Z każdą upływającą minutą zżerała ją irytacja, ale starała się ją opanować. Po chwili poczuła na swoim ramieniu lekki dotyk ciepłej dłoni. Odskoczyła jak oparzona, obrzucając stojącego za nią bruneta morderczym spojrzeniem. Znała ten zadowolony nie wiadomo z czego uśmieszek.

- Ciebie też miło widzieć, Josette- rzucił w jej kierunku Hunter. Josie przewróciła oczami. No tak, mając na myśli, że tylko profesorowie zwracają się do niej pełnym imieniem zapomniała wspomnieć o Hunterze. Denerwującym studencie dziennikarstwa, który uwielbiał irytować ludzi z nie swojego wydziału swoją obecnością.

- Nie dotykaj mnie, Hunter. I naucz się w końcu mojego imienia, a przynajmniej wersji używanej- syknęła Josie, obracając się tyłem do bruneta. Chciała mu dać do zrozumienia, że skończyła tę rozmowę. Irytowała ją nie tylko obecność Huntera i jego idiotyczne teksty, ale też fakt, że rzeczywiście był przystojny i tylko pod względem wyglądu w jej typie. Nigdy nie była laską, która leciała jedynie na trochę mięśni i ładną choć niesymetryczną twarz o ciemnych, kryjących w sobie coś tajemniczego oczach. Ciężko było zaprzeczyć, że Hunter coś w sobie miał, ale jego paskudny charakter skutecznie to maskował.

- Słyszałem, że rozmawiałaś z Harrisonem- rzucił, nic sobie nie robiąc z jej uwag i kompletnie nie przejmując się tym, że nie chciała z nim rozmawiać.

Hunter zdecydowanie był naczelnym plotkarzem Cal. Tego przede wszystkim w nim nie lubiła. Tego i niezwykle krytycznego podejścia do roznoszonych przez niego plotek.

- Jest moim promotorem. Ciężko, żebym czasami nie miała chęci czegoś z nim skonsultować- odparła szatynka. Nie musiał znać prawdy. Po co mu ona? Żeby mógł rozpowiedzieć po całym Cal, jakim była utrapieniem albo co gorsza rozczarowaniem dla Harrisona? Podziękuje za taką sławę.

- Skoro tak twierdzisz- wzruszył ramionami bez szczególnego przekonania. Nie uwierzył jej.

- Po prostu odwal się, Hunter.

Josie uśmiechnęła się sztucznie, chociaż jej uśmiech nie sięgał oczu, po czym podeszła do lady, żeby zamówić swoje jedzenie. Na szczęście przyszła kolej na nią i nie musiała już dłużej słuchać Huntera. Nie czekała na jego ripostę, ani nawet nie obejrzała się, żeby zobaczyć jego minę. Nie obchodziło jej to. Jej myśli aktualnie zaprzątał esej. Powoli zaczęła tworzyć w głowie plan swojej pracy.

*****

Był wieczór, choć wcale nie tak późny, Josie czuła się ledwo przytomna. W swoim życiu była już na niejednej imprezie kończącej się grubo nad ranem, a jednak ten rodzaj zmęczenia był inny. Ostatnie niemal siedem godzin spędziła na intensywnym wysiłku intelektualnym, starając się napisać sensowny esej. Choć jej myśli odbiegały w innym kierunku, a koncentracja z każdą kolejną godziną się pogarszała, niestrudzenie pisała dalej. Jej palce miarowo stukały o klawisze, a jej wzrok błądził po jasno oświetlonym ekranie mocno kontrastującym z panującą na zewnątrz ciemnością.

Akademik znajdował się tuż koło Cal, które łącznie zajmowało naprawdę sporo terenu. W końcu chodziło o ogromny kompleks kilkanastu wydziałów, w tym budynki zarówno dydaktyczne jak i placówki badawcze, w których roiło się od laboratoriów. Do tego dochodziły hale sportowe i kilka budynków akademików nieco oddalonych od sal wykładowych. Jak wiadomo akademiki, a raczej mieszkający tam studenci, nie słynęli ze skrajnie cichego i porządnego zachowania. Choć akademik znajdował się najbardziej na uboczu jak to tylko było możliwe, nie był odgrodzony nawet płotem, co było jej na rękę. Na przykład tego wieczoru mogła bez większych problemów udać się do jednego z niezamkniętych budynków, gdzie udało jej się znaleźć internet i dobry zasięg.

Internet w akademiku był fatalny. Główna biblioteka była o tej godzinie już zamknięta. Pozostało jej znaleźć budynek o dobrym zasięgu i włączonym internecie, co okazało się prostsze niż sądziła. Myślała, że budynki uniwersyteckie będą miały lepsze zabezpieczenia. Zwłaszcza budynek, w którym mieściły się laboratoria wydziałów: chemii, biotechnologii, biochemii i czegoś jeszcze. Tymczasem okazał się on otwarty, był blisko i nie widziała tam żywej duszy, choć specjalnie przeszła się po pełnych dwóch pierwszych piętrach, żeby mieć pewność. Zdziwiło ją, że jeszcze żaden ze studentów nie postanowił rozkręcić własnego biznesu na boku. Z ich wiedzą i dostępem do laboratoriów aż prosili się, żeby rozkręcić jakiś narkotykowy biznes. Przynajmniej tak to wyglądało według Josie.

Niemniej dzięki tym fatalnym zabezpieczeniom mogła w spokoju skończyć esej, nie tracąc czasu na powolne ładowanie się stron, z których czerpała informacje lub inspirację. Część z tego musiała umieścić w źródłach. Wiedziała, że profesor jej tego nie odpuści. Z pewnością nie zamierzała strzelać sobie w kolano brakiem źródeł. Liczyła, że reszta pracy wpasuje się w jego wygórowane standardy, chociaż domyślała się, że będzie musiała wprowadzić pewne poprawki. Prawie zawsze tak było. Popełniła jakiś błąd, napisała o czymś za mało lub wręcz przeciwnie, za bardzo rozpisała się o czymś zgoła nieistotnym. Choć wymagania ogólne były podobne, każdy sprawdzający miał własne kryteria, do których się przyczepiał. Nie zawsze udawało jej się wpasować w poszczególne ramy.

Szatynka wystukała na klawiaturze ostatnie zdanie, po czym kliknęła "zapisz", kontrolnie zerkając na godzinę. Odetchnęła z ulgą, widząc, iż do północy miała jeszcze kwadrans. Wyrobiła się. Praca przyjdzie na czas, chociaż oczami wyobraźni widziała starego profesora, który kręci głową z dezaprobatą, widząc godzinę przysłania maila. Szybko wysłała esej, po czym wyłączyła laptopa. Czuła jakby z jej mózgu została papka. W jej głowie pływała bezładna plątanina myśli, z której coraz ciężej było jej wyłowić sensowne myśli. Była potwornie zmęczona. Zdecydowanie potrzebowała snu i teraz już mogła sobie na niego pozwolić.

Josie wyszła z korytarza, gdzie szczęśliwie dla niej znalazła biurko i krzesło. Nie miała pojęcia, co ten pierwszy mebel robił w tym zdecydowanie nieadekwatnym dla niego miejscu. Zmarszczyła brwi, słysząc odgłos złowrogo rozbrzmiewający we wszechobecnej ciszy. Słyszała coś jakby... Kapanie? Czyżby ktoś nie dokręcił kranu? Jej zdarzało się zapomnieć o zakręceniu go w swojej łazience. Raz przez to omal nie zalała pokoju. Na szczęście w porę usłyszała kapiącą na płytki wodę i ta nie zdążyła wypłynąć na panele, więc żadnych szkód nie wyrządziła.

Myślała, że pracownicy laboratorium pamiętają o takich rzeczach, ale może jednak się myliła. Zatrzymała się, przykładając ucho do jednych z mijanych drzwi. Miała rację. Coś po drugiej stronie kapało na posadzkę. Tylko czy w laboratorium to na pewno była woda? Nie znała się na tym, ale tam z pewnością mieli do czynienia ze żrącymi kwasami, palnikami i mnóstwem potencjalnie niebezpiecznych substancji. Wolałaby nie oparzyć się przez przypadek, chcąc zakręcić kurek. Może rzeczywiście nie powinna była tutaj przychodzić?

Szybko przekalkulowała w głowie sytuację i w końcu zdecydowała, że jedynie zajrzy do środka. Zakręci ten kran tylko pod warunkiem, że będzie miała pewność, iż ma do czynienia z wodą. W przeciwnym razie wycofa się, zamknie drzwi i będzie udawać, że jej tu nie było. Proste.

Josie uchyliła drzwi, po czym bez zastanowienia nacisnęła włącznik światła. Brak namysłu tym razem okazał się dla niej zgubny i z perspektywy czasu zdecydowanie żałowała swojej pochopnej decyzji. Może gdyby spróbowała cokolwiek wyłowić wzrokiem w otaczającej ją atramentowej ciemności, zauważyłaby, że coś było nie tak?

Jej oczom ukazał się przerażający widok, którego z pewnością nigdy nie wymaże z pamięci. W laboratorium znajdowało się zmasakrowane ciało. Było częściowo przytrzaśnięte przez szklaną ściankę jednego z dygestoriów. Przez szkło doskonale widać było długą ranę biegnącą na środku klatki piersiowej nieszczęśnika oraz drugą umieszczoną poziomo mniej więcej na wysokości pępka. Z dolnych partii rany wylewały się wnętrzności. Razem szramy tworzyły okropny odwrócony krzyż, a krew powoli ściekająca z ran nie miała krwistej barwy, wydawała się czarna. Twarz chłopaka zastygnięta była w wyrazie mrożącego krew w żyłach przemożnego strachu.

Szatynka dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ten krzyk, który właśnie słyszała wydobywał się z jej własnego gardła. Tyle było z dyskrecji. Właśnie znalazła w jednym z uniwersyteckich laboratoriów trupa w upiornej, wręcz piekielnej scenerii, której nie powstydziłby się sam Dante.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro