Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~5~ Skubane żwawe skurczybyki oraz żyrafy z ropnym zapaleniem krtani.

Tydzień.

      Dokładnie tyle minęło od zerowego dnia. Tego, w którym to wszystko się zaczęło. Wtedy uciekaliśmy od hordy zarażonych, którzy licznie wydostawali się ze szpitala. Biedni ludzie, skazani na dożywotnie cierpienie.

      Wydaje mi się, że te pierwsze siedem dni zabrało ze sobą najwięcej ofiar. Strach, zgiełk i ciągłe zamieszki były idealnym tłem dla szwendaczy, którzy wykorzystywali każde możliwe zdekoncentrowanie i w taki właśnie sposób poszerzali swoje grono. Początkowo wszyscy byli niczego nie świadomi, natomiast teraz z własnych obserwacji, można stworzyć jakikolwiek plan na przetrwanie. W ten sposób doszło do takiej naturalnej selekcji i otrzeźwienia wielu, nieświadomych niczego umysłów.

Nie wiedziałam, że w tak krótkim czasie, tak wiele rzeczy może się zmienić.

      Pewnie ciekawi was, co porabialiśmy przez ten czas. Zatem przenieśmy się do tamtego dnia, do godziny zero. Ujrzeliśmy zagrożenie i zaczęliśmy uciekać. Biegliśmy naprawdę długo, zanim dotarliśmy do wyznaczonego miejsca zbiórki. Minęliśmy po drodze wielu ludzi, zjadanych przez potwory. Wyglądało to na czysty kanibalizm, ponieważ istoty na początku swojej kariery, nie różniły się jakoś bardzo od zdrowych. To, w jaki sposób wybuchy apokalips przedstawiały filmy, nie mogło równać się z tą beznadziejną rzeczywistością. Zjawy nie zyskiwały od razu magicznie poszarpanych ubrań, zadrapań oraz ubytków w czaszce. Charakterystyczny, dość szybki i specyficzny chód, obojętny wyraz twarzy oraz mętne gałki oczne, w których zgasł promyk nadziei na lepsze jutro, pozwalały na odróżnienie ich od zwykłych śmiertelników. Agresja i okazywana przez nich wielka atencja, były dodatkowymi cechami. Ciągłe zwracanie na siebie uwagi i domaganie się sporego kontaktu fizycznego, to ich specjalność.

Szkoda tylko, że takie czułości kończą się dla wielu najwyższą możliwą zapłatą – życiem.

      Dociekliwie obserwowaliśmy potwory, by zobaczyć jak bardzo, bądź czy w ogóle, się zmieniają. Oczywiście z odpowiedniej odległości... I wysokości. Niestety zawiedliśmy się, bo oprócz krwistych plam, pomiętych ubrań oraz już widocznej, zielonej karnacji, nie zmieniła się ich prędkość. Co prawda i tak są dużo wolniejsze od nas, ale mamy wielką nadzieję, że z czasem jeszcze bardziej zwolnią.

Skubane żwawe skurczybyki.

      Wracając, gdy nareszcie dotarliśmy na skraj lasu, naszym oczom ukazała się Ania i stojący obok Matt. Lekko mi ulżyło, ale gdzie, do cholery, był Tymon z Julkiem? Mój oddech z przewietrzonego walenia ewoluował na żyrafę z ropnym zapaleniem krtani. Byliśmy daleko od gromad ludzi, więc pozwoliłam sobie na krótki odpoczynek i położyłam się na trawie. Przykleiłam się do butelki z wodą i przez dobrą chwilę skupiłam się tylko na niej. Uzupełnienie płynów pomogło mi ocknąć się i dojść do siebie, więc skupiłam się i analizowałam, co mogli zrobić moi przyjaciele. Może zabarykadowali się w jakiejś piwnicy, żeby przeczekać to wszystko? Najgorszy był fakt, że przed rozdzieleniem sami nie wiedzieli, gdzie się udać, przez co mogli być dosłownie wszędzie.

      Wydzwanialiśmy do nich wiele razy. Nie dziwiła nas włączająca się poczta głosowa. Nie mieliśmy innego wyjścia, pozostało nam tylko czekać i trzymać za nich kciuki. Skuliłam się na ziemi, moje ciało dosłownie dygotało ze strachu. Co, jeśli Tymon, osoba, którą znałam od zawsze, przemieniła się w to paskudztwo? Mój lekko młodszy braciszek, który wraz z Mattem był dla mnie całym światem, mógł znajdować się w niewyobrażalnym niebezpieczeństwie. Naprawdę chwila dzieliła mnie od łez i rozpaczy, ale na szczęście usłyszałam ich nawoływanie. Mój stan emocjonalny był już tak rozbujany, że zamiast odwzajemnić uścisk Tymka, on i Julek otrzymali soczystego liścia w twarz. Nie było czasu, musieliśmy się chronić. Skierowaliśmy się w stronę leśniczego domku, ale tam spotkała nas kolejna, niezwykle miła niespodzianka.

      Dwa policyjne radiowozy stały zaparkowane pod drzewami. Przycupnęliśmy za krzakami i obserwowaliśmy przez okno, jak obmacują nasze prywatne rzeczy. Dziękowałam Bogu, że miałam ze sobą swój planer, bo bez niego, ciężko byłoby mi się pozbierać. Co więcej, zawierał on sekretne plany i zbite dowody na to, że to właśnie ci poszukiwani nastolatkowie, ukrywali się w tym miejscu. Nie mieliśmy pojęcia, co tam robili, skoro w miasteczku obok miała miejsce rzeźnia stulecia. Znowu musieliśmy uciekać. Najważniejsze rzeczy mieliśmy ze sobą, straciliśmy głównie śmieci, ale też zapasy na co najmniej dwa dni i inne przedmioty, takie jak szczotki do włosów, do zębów oraz przeróżne artykuły higieniczne.

      W złym świetle stawiało nas również niezakopane ciało, na które prędzej czy później się natkną. Nasze DNA i odciski palców były bardzo proste do znalezienia. Przysięgam, że nie spodziewałam się, że zapewnienie sobie poszukiwania na masę krajową jest tak proste. Teraz gdy do mediów dodają jeszcze rzekome morderstwo – zostaniemy załatwieni na całe życie. Szkoda tylko, że to wszystko to stek bzdur, a ciężko będzie przekonać dorosłych do wersji bandy gówniarzy.

     Nikt nie pomyślał nawet o pokazaniu się i przyznaniu do winy. Zaufaliśmy rodzicom i temu, że czasami ucieczka od problemów jest lepszym rozwiązaniem – chociaż doświadczenie mocno waliło mnie za to w twarz.

      Wycofaliśmy się z myślą, że siódemce osób starczą trzy opakowania gum do żucia. O, no i jeszcze zużyta nić dentystyczna Matthew, którą ma w plecaku od jakiś trzech lat.

      Pech zadecydował o tym, że wylądowaliśmy bez dachu nad głową, kilkaset kilometrów od naszych domów, właśnie zaczęła się apokalipsa zombie, a z nieba lunął ciężki i obfity deszcz. Wyśmienicie.

      Następnie podjęliśmy się wędrownego trybu życia i większość czasu spędziliśmy na przechadzkach po lasach, oddalonych jak najdalej od większych skupisk ludzi. Po drodze napotykaliśmy naprawdę wielu zarażonych, do których baliśmy się zbliżać, więc wymijaliśmy ich szerokim łukiem.

      Nocowaliśmy w opuszczonych budynkach, ale w żadnym nie zatrzymywaliśmy się na dłużej. Baliśmy się, że policja w jakiś sposób nas namierzy. Dalej mieliśmy ze sobą nasze telefony. Pewnie bez problemu dałoby się nas namierzyć, ale nie mogliśmy pozbyć się jedynego kontaktu z rodzicami i światem. Wątpię, że to coś dało, ale włączyliśmy tryb samolotowy. Może dzięki temu unikniemy sytuacji, w której budząc się, napotkamy na pistolet celujący w nasze głowy.

      Dziwnie było nie dzwonić ani nie pisać do mamy przez tak długi czas będąc tak daleko poza domem. Jak wcześniej wspomniałam, baliśmy się używać naszych komórek, więc leżały wyłączone w naszych plecakach. Molly na pewno się niepokoiła, ale wiedziała też, że daliśmy sobie radę. Imponowało jej, jak za każdym razem zwinnie wychodziliśmy z trudnych sytuacji. Śmieszne było to, że nawet nie chwaliliśmy się naszymi osiągnięciami, wystarczył miejski monitoring w postaci koleżanki Stasi, kawa i pyszne, miodowe ciasteczka. Przed tą kobietą nie dało się ukryć dosłownie niczego. Jest zmorą większości naszych rówieśników, którzy przez jej dociekliwość i skarżenie rodzicom, dali sobie spokój z nocnym wychodzeniem na piwo pod blokiem. Stanisława wiedziała nawet o tym, że kiedyś odnaleźliśmy szlak na wyprawie rowerowej, chociaż byliśmy jakieś trzydzieści kilometrów od domu oraz nie mieliśmy zasięgu, żeby zadzwonić do kogoś i spytać o drogę. Dla wyjaśnienia byliśmy na takim zadupiu, że stopa ludzka nie stawała tam z wyboru od kilkunastu lat.

      Być może plotki o tym, że ma wszędzie zamontowane kamery, a podsłuch wszczepiła każdemu w naszym miasteczku, są prawdziwe?

~*~

      Można powiedzieć, że każdy dzień zaczynał wyglądać tak samo. I tak byłoby, gdyby nie otaczające nas istoty, które wprowadzały wielki niepokój i zmuszały do ciągłego kontrolowania sytuacji. Czarnych scenariuszy było nieskończenie wiele, a my czuliśmy się bezbronni, niczym zabłąkane owieczki.

      Kolejny poranek zapowiadał się tak samo, jak wcześniejsze. Zamierzaliśmy znaleźć jakiś sklepik na uboczu, wykupić z niego za wygórowaną cenę to, co potrzebne, a potem namierzyć miejsce na nocleg. Aczkolwiek niespodziewanie, około godziny trzynastej, napotkaliśmy kogoś, kto nie próbował się na nas rzucić i wbić swoje obrzydliwe zęby w naszą skórę.

     Postać nie wyglądała na kanibala. Chociaż jakby się nad tym dłużej zastanowić, chyba żaden ludożerca nie chciałby zdradzić swojemu posiłkowi, że podsmaży go na ognisku, a potem poleje ulubionym sosem. Zresztą on był jeden, a nas siedmiu. Gorzej, jeśli miał kolegów po fachu, bo wtedy skończyłoby się to dla nich wielką ucztą. Ech... W razie czego wiedzielibyście, gdzie nas szukać. W lesie. A co więcej, w lesie pełnym ogromnych, zielonych drzew.

— Mogę się mylić, ale chyba widzę gromadkę ludzi, która nie zamierza mnie pożreć. — Miło mi się zrobiło, kiedy usłyszałam, że ktoś myśli podobnie do mnie. Definitywnie oznacza to, że jednak nie postradałam do końca zmysłów, a sama jestem w miarę normalna... Normalna w stadzie nienormalnych? Nie, jednak to on, był równie popaprany, jak ja.

      Obcy podniósł ręce do góry w geście obronnym i powoli zaczął się do nas zbliżać. Chyba nie myślał, że banda nastolatków mogłaby go postrzelić? Mężczyzna wyglądał na lekko starszego od nas. A przynajmniej jego zarost i wzrost dodawał mu sporo do wieku. Czekaliśmy, aż powie coś więcej, bo przecież to on podszedł do nas.

— Co robicie tak głęboko w lesie, o ile mogę spytać? — Było po nim widać, że nie wie, że jesteśmy ścigani. Wie o tym każdy, kto ogląda codzienne wiadomości. Tylko że głównie są to pomarszczeni ludzie, którzy wolny czas spędzają na grze w bingo i popijaniu kawusi z równie pofałdowanymi przyjaciółmi.

— Spacerujemy i wąchamy kwiatki od dołu — powiedziałam z lekkim zażenowaniem. Przecież to logiczne, że gdybyśmy mogli, to podczas światowej zarazy siedzielibyśmy zamknięci gdziekolwiek, gdzie jest sporo jedzenia.

— Och, to ja podobnie. Tylko że zamiast wąchać, zbieram je dla takich pięknych panienek jak ty. — Zerwał pierwszą lepszą stokrotkę i teatralnie mi ją wręczył. Cicho się zaśmiałam, przyznam, że schlebiło mi to.

      Kątem oka spojrzałam na zazdrosną Sandrę i przysięgam, że poczułam się jeszcze lepiej. Nieznajomy chyba zobaczył, że speszył potencjalnie ładną kobietę, więc zerwał jeszcze dwa inne i wręczył je moim kompankom.

— Dobra, stary, skończ tę szopkę. Co ty robisz sam pośrodku lasu. — Chyba wytrącił z równowagi Julka. Właściwie, to on zawsze mówił to, co myśli i nie bawił się w uprzejmości.

— Badam teren i zaznaczam go na mapie. A poprzedzając twoje kolejne pytanie, robię to, żeby wyznaczyć obszar poszukiwania żywności, na którym będzie mogła działać grupa, której między innymi ja, stoję na czele. Zbieramy ludzi i tworzymy społeczność, która wspólnie przejdzie przez to bagno.

— Ilu was jest? — zapytała Sandra, która chciała włączyć się w dyskusję z nowo poznanym.

— Na razie pięciu, ale to dopiero świeży pomysł, no nie?

      Już mi się to nie podoba. Sekty, ruchy oporu. To wcale nie pomaga ludziom. W grach w większości było tak, że zamiast tworzyć dobrą i solidną zbiorowość, wychodziło na to, że ludzie, zabijali ludzi. Zazwyczaj pod przymusem i groźbami, których się po prosto bano. Ja sama, gdybym miała rodzinę, za wszelką cenę walczyłabym, żeby moje dziecko było bezpieczne i dostawało jeść. To straszne, że jedno potknięcie nogi wystarczyłoby, żeby zostać skazanym na patrzenie, jak twoi bliscy są publicznie torturowani. Nie tylko zarażeni są potworami, ludzie krzywdzą psychicznie, a to boli najbardziej. Beznadziejny pomysł.

      Staliśmy w ciszy i gapiliśmy się w trawę. Niezręcznie. Matthew miał chyba zamiar zabrać głos i zapewne powiedzieć, że na nas pora, ale przerwała mu jedna, niewyparzona gęba.

— Można dołączyć? — Z ust blondyny te słowa wypadły tak... Beztrosko. Nie przemyślała sytuacji, nie poznała szczegółów, nic z nami nie uzgodniła. Szczyt debilizmu.

      Nikt z nas się nie odezwał, każdego zamurowało. Natomiast mężczyzna uśmiechnął się, podszedł do niej i przyjacielsko złapał za ramiona.

— Byłabyś świetną częścią wspólnoty, widzę w twoich oczach wielką odwagę. Chociaż po minie twoich znajomych sądzę, że powinnaś najpierw to z nimi uzgodnić. Na pewno się jeszcze spotkamy. Tak przy okazji, jestem Oliwier.

      Niezwłocznie rozstaliśmy się z nieznajomym i w ciszy postawialiśmy kolejne kroki. Co jakiś czas posyłaliśmy blondynie krzywe spojrzenia. Wiedzieliśmy, że z chęcią zostawiłaby nas dla nieznanego człowieka, który mógłby ją wykorzystać, a nawet skrzywdzić. Tak właściwie to mielibyśmy ją gdzieś i z chęcią wypuścili spod naszych skrzydeł, ale powstrzymywał nas fakt, że znamy ją trzy lata. Kiedyś mieliśmy kilka przyjemnych wspomnień, zachowywaliśmy się jak świetna paczka, której Sandra była nieodłącznym fragmentem. I pomimo jej wielkiego błędu... Nadal była naszą znajomą. Zabolało nas to, że staraliśmy się ją zaakceptować, naprawić trochę relacje, a ona uciekłaby przy pierwszej, lepszej okazji.

      Matthew, który trzymał naszą jedyną broń, z podziwem ją obserwował. Analizował jej każdy szczegół tak, jakby zaraz miała się do niego odezwać. Myślę, że słowa „Hej Matt! Masz ochotę ze mnie postrzelać?" wystarczyłyby, żebym została druhną na ich weselu. Ten rodzaj broni nie był najkorzystniejszy, ale lepiej mieć coś, niż zostać z pustą ręką. Tak naprawdę to strzał z niej byłby ostatecznością, w razie, gdyby ktoś z nas znalazł się w śmiertelnym zagrożeniu. Broń nie miała tłumika, więc dźwięk wystrzału zwołałby jeszcze więcej zombie.

      Przerażało mnie, że jeszcze nie znaleźliśmy miejsca, w którym moglibyśmy spędzić noc. Nie było mowy o spaniu pod gołym niebem, ponieważ rano moglibyśmy się już nie obudzić. Co gorsza, zaczęliśmy słyszeć niepokojące odgłosy.

O zgrozo.

      To była zdecydowanie największa horda, jaką dotychczas widzieliśmy. Byliśmy świadomi, że z biegiem czasu napotkamy jeszcze większe, jednak około czterdziestu zarażonych robiło spore wrażenie.

      Ciekawiło mnie, dokąd podążają, jaki jest cel ich wędrówki. Może wszystkie kierują się do jednego miejsca? Pytań było wiele, ale pomimo wielkich chęci nie mogliśmy poznać odpowiedzi na nie wszystkie. Żyjąc z moją mamą, zdołałam zauważyć, że proces badania nowych rzeczy jest bardzo długotrwały. Czasami badania trwają kilka tygodni, a czasem kilkadziesiąt lat. Pomijając już czas i to, że po drodze może dojść do ewolucji bądź stworzenia całkiem nowego gatunku, nie mieliśmy laboratorium i odpowiedniej wiedzy. Wiem za to, gdzie to wszystko mogliśmy znaleźć. W domu. W miejscu, do którego za wszelką cenę musieliśmy się dostać.

      Marcel gestem ręki uciszył nas i kazał kierować się za nim. Nie wiem, skąd wiedział, gdzie się kierować. Wydaje mi się, że działał według pewnego schematu. Z pewnością zwracał uwagę na wszystkie szczegóły, jak rośnie mech, jakie położenie aktualnie ma słońce. Dobrze, że mieliśmy kogoś takiego. Bez niego, zapewne pobieglibyśmy w pierwszą lepszą stronę i zgubilibyśmy szlak do miasteczka.

      Cicho przemierzaliśmy kolejne metry, starając się omijać istoty. Niestety w naszej grupie znajdował się taki ktosiek, który zamiast na własnych stopach, skupił się na nagraniu filmu i potknął o własne nogi. Co więcej, blond włosy obiekt wrzasnął z powodu złamanego paznokcia, świetnie.

      I wtedy stało się coś, czego mogliśmy się spodziewać. Mniej więcej pół setki potworów zaczęło biec w naszą stronę. Uciekaliśmy co sił w nogach, obawiając się, że one nigdy się nie zmęczą. W momencie, gdy czegoś się boimy i wiemy, że jesteśmy w śmiertelnym zagrożeniu, w naszych głowach oświeca się czerwona lampka, która wraz z adrenaliną powoduje, że jesteśmy w stanie posunąć się do wszystkiego, co daje cień szansy na przeżycie. Zyskujemy dodatkową siłę i nawet jeśli boimy się wysokości, to wdrapiemy się na najwyższe drzewo.

      Powoli zaczęliśmy tracić nadzieję na przetrwanie, aczkolwiek niespodziewanie ujrzeliśmy na widnokręgu spory budynek z cegieł. Instynktownie wybraliśmy go jako nasz cel i usatysfakcjonowani podążaliśmy ku niemu. Dom otaczał spory płot, który nie był dla nas żadną przeszkodą. Pomimo pokaźnej jego wysokości, zwinnie wspięliśmy się po gibającej siatce i zeskoczyliśmy na drugą stronę. Nie było czasu na chwilę wytchnienia. Drzwi oczywiście były zamknięte, więc wybiliśmy kamieniem tylne okno i wskoczyliśmy do środka. Nie myśleliśmy o tym, że nagle może przyjść właściciel, wezwać policję i obciążyć nas kosztami. Jak najszybciej przesunęliśmy regał tak, by uniemożliwiał wejście przez okno. Następnie wszyscy położyliśmy się na betonowej podłodze i wydobyliśmy z siebie głośne, siarczyste przekleństwa. Co ciekawe, każdy użył innego.

Nie czułam się bezpiecznie, wątpiłam, że jeszcze kiedykolwiek doznam tej przyjemności.

      Po godzinie zauważyłam, że atmosfera trochę się rozluźniła. Siedzieliśmy w kole i pustym wzrokiem wpatrywaliśmy się w opakowanie herbatników. Poprawa była wielka, ponieważ nie leżeliśmy skuleni, przestraszeni i zdyszani niczym maratończyk, po przekroczeniu linii mety.

— Co dalej? — zapytałam, przerywając zdecydowanie zbyt długą ciszę.

      Sięgnęłam po jasnobrązowe, kruche ciastko i obserwowałam zmieszanie na twarzach innych. Znacie ten moment, kiedy w szkole macie zastępstwo z psychologiem, który wypytuje was, czy wszystko dobrze, jakie macie plany na przyszłość, czy potrzebujecie jakiejś pomocy? Wtedy, nawet kiedy wszystko się wali, jesteście tacy rozbici, że nie widzicie swojej przyszłości oraz nic nie idzie po waszej myśli – nie odezwiecie się. Boimy się opinii innych. Jeśli nikt nic nie mówi, to po co mamy wystawać poza szereg? To zjawisko podchodzi pod definicje psychologia tłumu. I pomimo że nas jest tylko siódemka, znamy się bardzo dobrze i nie krępujemy się siebie, to w tym momencie zachowujemy się jak nieznajomi. Osoby, które przypadkiem trafiły na siebie podczas apokalipsy i próbują przetrwać za wszelką cenę.

— Zostańmy tutaj na jakiś czas, musimy odpocząć od przerażających, w większości nieprzespanych nocy. Potrzebujemy miejsca na zregenerowanie sił i spokojnego przemyślenia odpowiedzi na twoje pytanie.

— Nawet nie wiecie, jak bardzo marzę, o spędzeniu nocy w miejscu, które nie zostało wcześniej obsikane przez żula.

      Albowiem sytuacja była bardziej skomplikowana, niż mogła się wydawać. Z jednej strony, znaleźliśmy pozornie bezpieczne, spore miejsce na odpoczynek i pozbieranie do kupy własnych emocji. Natomiast patrząc na to z innej perspektywy, byliśmy bez zasięgu, prądu, a nasze zapasy wymagały regularnego uzupełniania.

      Co chwilę zerkałam na zdobytą od myśliwego broń. Brzydziłam się nią. To, że mieliśmy ją w posiadaniu, było głównie moją zasługą. Czułam się przez to jeszcze gorzej. To taka głupia rurka ze spustem, przez którą można zabić żywy organizm. Nie tylko królika, jelenia, czy sporego ptaka. Człowieka, przyjaciela, wroga i zarażonego także. Tyle niedopowiedzianych do końca historii żyć, widzianych z przeróżnych perspektyw. Tyle radości, uczuć, emocji. Ciekawe, kiedy to mi przyjdzie przyłożyć czoło od strony wylotu.

      Strzelbą zajmował się Matthew, ponieważ to on miał największe o niej pojęcie. Potwierdzały to przedziurawione na samym środku plansze ze strzelnicy, oprawione w ramkę w jego cuchnącym, od zużytych skarpetek, pokoju.

Wiecie, czego nauczyliśmy się przez ten tydzień?

      Głównie tego, że nic nie będzie już tak proste, jak wcześniej. Nie zostało nam nic innego, jak pogodzić się ze wszystkim i zacząć żyć inaczej. Musimy obudzić w sobie instynkt przetrwania i cieszyć się z rzeczy, które mamy teraz, dzisiaj. Jutro może ich zabraknąć, może to być nawet jeden z nas. Ważne, by wykorzystać każdy moment, bo nasze życie to tylko króciutka kreska, w porównaniu do całej wcześniejszej ścieżki ewolucji.

      Ciężko będzie nam się zmienić, szczególnie że nadal nie potrafimy w to wszystko uwierzyć. To takie irracjonalne! Zmiany ogólnie same w sobie są trudne. Jednak po przekroczeniu najgorszego startu jakoś to będzie, mamy siebie, a w grupie siła.

      Mimo to, odkrycie Tymoteusza nawet nie może równać się z naszymi powyższymi głupotkami. Przysięgam, że do ostatniego bicia mojego serca, do ostatniego oddechu – zawsze w pamięci pozostanie mi mina blondyna, kiedy przekonał się, że prawdziwe dżdżownice, nie smakują jak te żelkowe.

~*~

******************************************************************

[+/- 3000 słów]

Witam wszystkich po trzech miesiącach przerwy (*). Wątpię, że ktoś tutaj jeszcze jest, ale jeśli tak, to życzę dobrego dnia! ^^

Dajcie znać, jak podobał wam się rozdział i do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro