Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epeisodion XXIII

Nie ważne co się stanie,
Nie ważne jak powstanie
Nowa rzeczywistość, destrukcja przeszłości
Jeszcze nie pozwolę ci odejść, kochając do szpiku kości...
______________________________

Po wyczerpującej walce nadszedł czas na długo wyczekiwany bankiet. Jedni świętowali na nim swoje zwycięstwo, inni marzyli by upić się i zapomnieć o własnej porażce. Co po niektórzy zwyczajnie przyszli spędzić czas z przyjaciółmi po fachu, pośmiać się i wyluzować.

Katsuki Yuuri w białej koszuli i eleganckich, czarnych - niczym jego uciśnięte skrzydła - spodniach prezentował się wręcz zabójczo. Viktor nie mógł napatrzeć się na swój najwspanialszy cud świata. Nieustannie podglądał go w łazience i z trudem powstrzymywał się, żeby tych ślicznych szmatek z niego nie zedrzeć. Zaszedł go od tyłu, gdy złoty medalista wiązał krawat i objął go opiekuńczo w pasie. Podziwiał ich wspólne odbicie w lustrzanej szafie hotelowej garderoby. Zwrócił uwagę na połyskującą w świetle słabej żarówki srebrną obrączkę. Trudno mu było uwierzyć, że to już ostatnie dni ich narzeczeństwa. Dwa wspaniałe lata, które spędzili w takich stosunkach zdecydowanie utkną mu w pamięci na dobre. Teraz jednak może być już tylko lepiej i jeszcze głębiej. Skrycie rozważał myśl o adoptowaniu w przyszłości jakiejś uroczej jak jej młodszy tatuś pociechy...

Dziś jednak nie było to ważne. Yuuri mu wystarczał, jednym uśmiechem odpłacał się z nawiązką za każde poświęcenie ze strony srebrnowłosego. Tym razem również raczył go tym wspaniałym gestem, a jego bursztynowe oczy wyrażały dobrze mu znany komentarz, którego nie musiał nawet wypowiadać: bo się spóźnimy.

¤

Zabawa trwała w najlepsze, a że to dopiero początek, było dość spokojnie. Zaproszeni goście rozsypali się po sali, zbijając w małe, przyjacielskie grupki. Yuuri stał obok Viktora z kieliszkiem w dłoni. Kołysał nim lekko, by musujący wewnątrz szampan zaczął wirować, a on nie musiał go pić.

- Coś nie tak? - spytał Nikiforov, widząc jego wahanie.

- Nie, po prostu... Boję się pić alkoholu... Nie wiem co może się stać, skoro nawet na trzeźwo tracę pamięć... - uśmiechnął się przepraszająco.

- W porządku, nie zamierzam cię zmuszać - odebrał kieliszek i odstawił go na tacę przechodzącego obok nich kelnera.

- Co tam mistrzowie? - doskoczył do nich Chris, pilnując się, by czasem nie dotknąć ukochanego jego przyjaciela. Miał co prawda taki zwyczaj, ale zazdrosny Rusek, to zły Rusek. A w szczególności jeżeli to zazdrosny mąż Rusek. - Yuuri, bez obrazy, ale jakoś dziwnie wyglądasz.

Skomentował, kiedy ten nienaturalnie zamarł w miejscu, zagryzając dolną wargę. Viktor przeczuwał do czego mogło zaraz dojść...

- Yuuri, skarbie, co się dzieje? - młodszy podniósł wzrok bardzo powoli i rozchylił usta, patrząc wprost w niebieskie oczy. Jak w zwolnionym tempie uniósł ręce, zaciskając je na przedramionach mężczyzny.

- Vitya... zabierz mnie stąd - szepnął tylko, nim stracił świadomość.

Viktor przeprosił Chrisa, prowadząc ukochanego do wyjścia. W pewnej chwili napiął wszystkie mięśnie i stanął w miejscu. Wyglądał, jakby nawet nie oddychał.

- Spójrz na mnie Yuuri.

- Patrzę tylko na ciebie... - Nikiforov nie oglądając się na obserwujących ich ludzi, podniósł go z ziemi i przerzucił jak worek ziemniaków. - Puść!

Gdy tylko zniknęli w jednym z ciemnych, nieuczęszczanych korytarzy, Yuuri wyrwał się. Jego oczy zabłysnęły ogniem, a skrzydła przebiły się przez koszulę.

- Tracisz kontrolę. Tak się zarzekałeś, że to się nigdy nie stanie.

- Zamknij się - przybił go do ściany, lekko podduszając. Viktor zacisnął ręce na jego nadgarstkach.

- I co? Chcesz mnie teraz zabić? A proszę bardzo, chociaż myślałem, że w tym garniturze to pójdę do ślubu, a nie do piachu - zironizował, całkiem spokojny.

- Stara śpiewka - zaśmiał się psychopatycznie. Trwało to dobre kilka minut, podczas których puścił zaczerwiemioną szyję Viktora i klęknął na podłodze, nie mogąc się pohamować. - A wiesz... co powinienem teraz zrobić? - otarł łzę rozbawienia. - Rozpłakać się i skoczyć z balkonu... Albo nie-e utopić się, co ty na to? Wiesz, że bym się zabił, gdyby tobie się stała krzywda przeze mnie...

Wbił palec w jego mostek, a zaraz po tym się cofnął. Viktor wpatrywał się w niego zszokowany.

- Ale z ciebie idiota. Mój idiota... - podszedł do niego i gwałtownie wpił się w jego usta. Viktor nie do końca rozumiejąc co się dzieje, oddał ten brutalny pocałunek, ulegając pod siłą, jakiej jego mały słodki chłopiec nigdy nie przejawiał.

To taki... inny poziom Erosa... Intenstywniejszy. Bardziej demoniczny.

- Yuuri... - odważył się odezwać, odchylając głowę w bok. Chłopak nie przerywał zbliżenia, przeniósł się tylko na jego szyję. - Yuuri, przestań.

- Dlaczego? - gwałtownie uniósł głowę, wbijając wzrok rozpalonych (dosłownie) tęczówek w starszego. - Nie mów, że ci się nie podoba. Nie mów, że ty nigdy się tak nie zachowywałeś. Mam ci przypomnieć nasze pierwsze Grand Prix? - odsunął się o krok i zatrzepotał skrzydłami, wypinając się w jego stronę. - Uwodziłeś mnie bez przerwy, omamiałeś swoim sercowatym uśmieszkiem i rosyjską rozwiązłością. Już nie pamiętasz?

- J-ja wcale... - zająknął się zaskoczony. Rzeczywiście tak go postrzegano?

Zanim zdołał dokończyć tłumaczenie, usłyszał huk, a potem zobaczył jak tynk sypie się z przedziurawionej, palącej się ściany.

- Yuuri!

- Ups? - obejrzał się na zrobione przez niego zniszczenia z obojętnością. - No co? Przecież jeszcze tego nie kontroluję.

- Ty wariacie! - krzyknął. Wreszcie otrzeźwiał, wyrywając się spod wpływu pętającego jego zmysły Erosa. Było już chyba za późno, bo włączył się alarm przeciwpożarowy, a spryskiwacze zaczęły moczyć nie tylko ścianę, ale i znajdujące się pod nią postaci.

- Co się dzieje?! Viktor, Yuuri? - głosy mieszały się, nikt nie potrafił określić, kto w rzeczywistości ich wołał.

Katsuki upadł na kolana, skulił się i nie ruszał przez dłuższy moment. Kiedy nieśmiało wychylił się spod drżących skrzydeł, otworzył usta ze zdziwienia.

Klęczał mokry przed przerażonym Viktorem, nad przebitą na wylot ścianą, która wciąż jeszcze dymiła. W swojej demonicznej postaci, z tłumem gapiów, piszczącym alarmem.

To wszystko było nie do zniesienia. Cieszył się, że nic nie pamięta. Nie chciał się tego dowiadywać.

- Prze... - wziął łapczywy oddech i już nie dokończył. Wstał i uciekł ile sił w nogach, byle dalej od kolejnej katastrofy, którą zesłało na nich jego demoniczne pochodzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro