12 -Symultana*
- Bill to boli! - wyjęczała, wyginając plecy w łuk.
- To dobrze - odparł dziwnie spokojnym tonem.
Gwen gwałtownie wciągnęła powietrze, kiedy poczuła kolejną fale gorąca na swoim ciele.
- Rób to chociaż delikatniej! - warknęła, po chwili jednak przegryzła wargę, aż pociekła z niej krew.
- Nie pouczaj mnie. Nie robię tego pierwszy raz - fuknął, trochę już poirytowany. Chciał mieć to już z głowy, sam nie wiedział właściwie dlaczego się na to zgodził.
- Domyślam się. - Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy Bill stanowczo położył dłonie na jej rozpalonych ramionach. - Ale to mój pierwszy raz, więc okazałbyś trochę zrozumienia!
Dziewczyna dyszała ciężko, a ból, mimo kojącego dotyku Billa wcale nie ustępował. Miała ochotę krzyczeć i płakać jednocześnie, bo nigdy nie sądziła że ból związany z tym, będzie aż tak duży. Gdyby wiedziała, że takie będą skutki, przygotowała by się bardziej.
Z jej ust wyrwał się głośny jęk, kiedy Bill gwałtownie przejechał dłońmi po jej podrażnionej skórze.
- Przestań się tak zachowywać, bo moja cierpliwość też ma swoje granice - syknął, odsuwając się od dziewczyny. Była obrócona do niego tyłem, więc nie mógł widzieć jej twarzy, ale był pewien że w tym momencie była czerwona jak pomidor.
- Gdybym mogła dosięgnąć, nie prosiłabym cię o pomoc! - odpyskowała mu, przez zaciśnięte zęby.
Bill wycisnął resztę żelu na rękę i bez skrupułów zaczął rozsmarowywać go na plecach i ramionach Gwen.
- To twoja kara za nieposłuszeństwo, dzieciaku - westchnął Bill. - To było do przewidzenia, że się spalisz na tym słońcu.
- Wcale nie! - zapiszczała przez łzy. - Ała, Bill to piecze!
-Wcale tak - warknął - Każdy głupi wie, że przebywanie cały dzień na słońcu prowadzi do oparzeń. Co ci do łba strzeliło?
- Może nie zauważyłeś, ale jest tak gorąco, że dom zamienił się w saunę - odburknęła Gwen. - Zresztą, nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Przeważnie nigdy nie łapała mnie opalenizna, a o oparzeniach już nie wspomnę. Skąd miałam wiedzieć, że tak się stanie? Jeśli to nie zejdzie do festynu, to chyba się zabije.
Bill przerwał czynność i zmrużył oko. Gwen niepewnie odwróciła się w jego stronę i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Wzrok jego bursztynowego oka zawieszony był na jej sylwetce, ale wydawał się nieobecny. W końcu zamrugał i uśmiechnął się łobuzersko.
- Wodogrzmoty rządzą się swoimi prawami - odparł.
- Nie rozumiem, co to ma do mojej skóry. - Oparła łokieć o blat i mimowolnie się skrzywiła, kiedy skóra na jej ramionach zapiekła.
Obydwoje siedzieli w kuchni, bo aktualnie było to najchłodniejsze pomieszczenie w całym domu, a z drugiej strony Gwen nie miała ochoty wspinać się po schodach. Jej organizm potrzebował jedynie bardzo dużo zimnej wody, a kran w kuchni oferował jej pod dostatkiem.
- Klimat tego miejsca, mógł na ciebie jakoś wpłynąć - wyjaśnił krótko. - Chyba zdążyłaś zauważyć, że to miejsce nie jest do końca normalne, co rudziku?
- Nie bardzo - wzruszyła ramionami. - Praktycznie cały czas siedzę z tobą w domu, a najdalej wyszłam do supermarketu i nie zauważyłam po drodze żadnych dziwnych rzeczy. Chyba, że masz na myśli siebie, to zgodzę się, że nie jesteś normalny.
- Przyjmę to, jako komplement. - Puścił jej oczko. - Jednak nie mówiłem o sobie, ale skoro tego nie zauważyłaś, będę musiał to zmienić.
- Co masz na myśli? - Spojrzała na niego zaskoczona. Bill jednak nie odpowiedział, jedynie uśmiechnął się tajemniczo.
- Ciągniesz mnie do lasu, w środku nocy. To chore Bill - stwierdziła ponuro Gwen.
Dziewczyna niechętnie obejrzała się za siebie, ale prócz mroku jaki spowijał las, nie była w stanie dostrzec nic więcej. Drzewa, które ich otaczały do złudzenia przypominały ludzkie sylwetki zastygłe w agonialnych pozach. Cisza zagłuszana była jedynie przez ich kroki i głosy, co było dla Gwen dziwne. Spodziewała się usłyszeć chociażby pohukiwanie słów, czy charakterystyczne dźwięki wydawane przez świerszcze, ale nic takiego nie docierało do jej uszu. Las wydawał się być uśpiony, co było aż nazbyt niepokojące.
- Zamiast patrzeć na wszystko pesymistycznie, zacznij dostrzegać jakieś pozytywy - odparł niezrażony demon.
- Zostanę zamordowana na łonie natury, pod gwieździstym niebem, a moje ciało będzie domem dla rodzin malutkich robaczków. - Rzuciła Billowi krzywe spojrzenie. - Masz rację, od razu lepiej to brzmi.
Cyferka zachichotał.
- Skąd pomysł, że chce cie zamordować?
- A nie wiem, tak jakoś. - Wzruszyła ramionami. - To pierwsze, o czym pomyślałam.
Bill zatrzymał się gwałtownie, a Gwen wpadła na jego plecy. Głośno syknęła, kiedy oparzenia na jej plecach i ramionach dały o sobie znać.
- Spójrz tam. - Wyciągnął rękę przed siebie, wskazując palcem na małe punkciki świecące w oddali.
Gwen powędrowała wzrokiem w tamtym kierunku, a jej oczom ukazała się niewielka polanka, porośnięta ciemnozieloną trawą. Mech porastał kamienie, które stały w niewielkich odległościach od siebie, tworząc coś na wzór nierównego kręgu. Miejsce to, zdecydowanie wyglądało na magiczne. Było w nim coś takiego, że Gwen zapragnęła spędzić tu resztę życia. Niewidzialna siła, która przyciągała ją do tego kręgu, nasilała się z każdą chwilą wpatrywania się w to miejsce. Bez wątpienia ten las żył swoim życiem, bez ingerencji ludzkich rąk. Niebo dzisiejszej nocy było bezchmurne, dlatego księżyc swoim blaskiem oświetlał polane, a gwiazdy dotrzymywały mu towarzystwa.
- To tylko świetliki - stwierdziła, unosząc brew. - Co jest w nich takiego niezwykłego?
Bill spojrzał w jej stronę, ale w ciemności Gwen widziała tylko jego połyskujące oko z kocią źrenicą.
- To, że znajdujemy się w Oregonie, gdzie takie stworzenia nie powinny występować - rzekł i postąpił parę kroków wgłąb polany.
- Entomolog od siedmiu boleści się znalazł - skwitowała i niechętnie poszła za Cyferką. - Doceniam to, że chciałeś zabrać mnie na wycieczkę krajoznawczą, ale wracajmy już do domu. To miejsce mnie przeraża.
Jak na zawołanie, w pobliskich zaroślach coś się poruszyło, a Gwen mimowolnie doskoczyła do Billa i chwyciła go za rękaw bluzy. Cyferka zatrzymał się w pół kroku i spojrzał rozbawiony na dziewczynę, po czym przeniósł wzrok na gęstwinę krzewów. Kiedy miał się odezwać, nagle z mroku wyłoniło się małe zwierzę. Gwen nie od razu rozpoznała do jakiego gatunku należało, była w stanie jedynie stwierdzić że miało ciemne umaszczenie i że nie było sporych rozmiarów. Stworzenie przez chwilę stało w bezruchu, by następnie bez ostrzeżenie zacząć biec w stronę Gwen i Billa. Serce dziewczyny prawie wywinęło orła na ten nagły i niespodziewany zryw, ale kiedy zwierzę przebiegło pod jej nogami, myślała że się przewidziała. Była pewna, że wzrok płatał jej figle i że to wszystko wina jej wybujałej wyobraźni, bo przecież nie mogła właśnie przed chwilą widzieć jelenia, skurczonego do rozmiarów pinczera.
- Dalej uważasz, że nie ma tu nic dziwnego? - zagadnął wesoło Bill i posłał jej szeroki uśmiech, którego Gwen w ciemności nie była w stanie dostrzec.
- J-jak? - Tylko tyle zdołała wyjąkać.
Jej twarz zrobiła się bledsza niż zazwyczaj, a sińce pod oczami stały się jeszcze bardziej widoczne. Zacisnęła dłonie w pięści, a paznokcie które powinna już dawno skrócić, wbiły się w skórę. Oddychała coraz płycej, a ciężar ubrań zdawał się być coraz większy. Kiedy była pewna, że zaraz upadnie, poczuła na swoim ramieniu silny uścisk, który sprowadził ją na ziemię. Zamglonym wzrokiem spojrzała przez ramię na Billa, który znajdował się bardzo blisko niej tak, że ich ciała niemal się stykały i czuła na swojej szyi jego spokojny i ciepły oddech, a do nozdrzy docierał zapach jego perfum.
- Zdradzić ci sekret, Gwen? - spytał cicho. Dziewczyna nie będąc w stanie wykrztusić z siebie słowa, skinęła tylko głową. - Potrafię przewidzieć przyszłość.
Oczy nastolatki rozszerzyły się momentalnie, a oddech po raz kolejny tej nocy ugrzązł jej w gardle.
* Tytuł rozdziału pochodzi od pojęcia szachowego i oznacza formę gry, w której szachista rozgrywa kilka, lub kilkadziesiąt partii jednocześnie z innym przeciwnikiem. Symultanistą jest najczęściej szachista, który jest znacznie silniejszy od pozostałych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro