Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

PRZYMUS


SENS JEST WYTWOREM PRZYMUS-u. WIĘC TO, CO PRZECZYTACIE, NIE MA SENSU.


PRZYMUS był zawsze jeden i zawsze składał się z mniejszych części. Jakby go rozbierano powoli, małymi krokami.

Trawa z kolei była zielona. I zadziwiająco miękka jak na trawę. Czuła ją pod swoimi palcami. Odsłonięte nogi radośnie donosiły reszcie ciała o kontakcie z innym ciałem. Nawet gdyby trawa nie nadawała się do niczego — a będąc całkowicie szczerym, trzeba powiedzieć, że trawa nadawała się do bardzo wielu rzeczy — wciąż można by ją wziąć za stary dywan w salonie. Niepotrzebny, ale rzeczywiście istniejący.

Wstała z trawy. Bo właściwie co innego miała do roboty? PRZYMUS był zawsze taki sam i zawsze wychodził z najmniej oczekiwanych myśli. Zwykle krążył po umyśle, niebezpiecznie lawirując po korytarzu płynnego umysłu. Jak cukier w herbacie, szybko topił się i zespalał ze świadomością, powodując, że nie dało się go odróżnić od zwykłej zachcianki. Ot, cały PRZYMUS.

— Jestem Marta — stwierdziła postać. Szumiące w pobliżu drzewo zrzuciło kilka zielonych liści, jawnie drwiąc z tego stwierdzenia. Kogo tutaj, na opuszczonej polance, na której nawet kozy nie chciały się paść, miałoby obchodzić takie stwierdzenie? Przyrody nie obchodziły imiona, były w swojej użyteczności nieużyteczne.

Marta nie obraziła się na tę jawną ignorancję. Wstawszy, rozejrzała się dookoła i stwierdziła kilka faktów.

Po pierwsze — łąka była duża. Po drugie — łąka mieściła się w granicach ludzkiego wzroku. Po trzecie — łąka wyglądała na pustą. Tylko szumiący dąb ugościł się na dywanie z zielonej trawy.

— Hop! Hop! — zawołała Marta. Wiatr zadął w odpowiedzi, bawiąc się kosmykami jej włosów. Marta dopiero wtedy to zauważyła. Miała długie włosy. Jasne. Połyskiwały w słońcu niczym złoto.

No i słońce. O nim przecież też trzeba wspomnieć. Tego dnia świeciło bardzo mocno, promienie ześlizgiwały się na ziemię, gładziły dywan z trawy, muskały koronę dębu i pięknie rozświetlały złote włosy Marty. Ale to wszystko działo się bez tego tragicznego PRZYMUS-u.

Sukienka Marty nie miała znaczenia. Była w kwiatki, co mieściło się w normach łąki. Tylko buty — a właściwie ich brak — przeszkadzały. Chodzenie po trawie bez butów — nawet po tak delikatnej i zielonej — było sprzeczne z prawami PRZYMUS-u.

Marta dłonią przysłoniła promienie słoneczne i spojrzała w dal. Tam, gdzie kończyła się łąka i zasięg ludzkiego oka. Tam, hen hen daleko, coś migało, odbijając się od szklanych domów. Marta poczuła PRZYMUS, który szybko zespoił się z logiką. Ludzie domy należały do ludzi. Skoro Marta była człowiekiem, musiała znaleźć się wśród nich. Może ktoś z nich mógłby jej wyjaśnić, dlaczego trawa na tej łące była taka miękka i zielona. Takich tajemnic nie należało pozostawiać samopas, należało je rozwiązywać, nieustanie dążąc do celu, którym było zwykłe rozwiązanie. Rozwiązanie generowało zrozumienie, a zrozumienie z kolei zaspokajało PRZYMUS.

Uspokojona przez własne obawy, ruszyła w kierunku miasta, które z takiej odległości wydawało się rzeką — ulem, wokół którego zbierały się masy owadów w oczekiwaniu na słodki miód. Refleksy słonecznych promieni dochodziły tam z PRZYMUS-u. Człowiek zmusił słońce, by ładnie oświetlało domy. Przecież ładnie oświetlone domy oznaczały pewną pozycję w społeczeństwie. A pewna pozycja w społeczeństwie całkowicie zaspokajała PRZYMUS.

Im bliżej domów znajdowała się Marta, tym mniej było łąki. Nawet dąb po chwili został daleko w tyle, ale nie wydawał się z tego powodu zasmucony. Ludzka obecność nigdy nie była dębowi na rękę. Czuł się wtedy niespokojny, okaleczony przez PRZYMUS, który płynął w ludzkich żyłach. Ktoś zawsze był gotowy, by posłuchać PRZYMUSU, chwycić za siekierę i okaleczyć dąb. Tak mówił PRZYMUS, a drzewo stojące na polanie — chociaż stare i potężne — było niczym w porównaniu do siły PRZYMUS-u.

Wkrótce miasto zbliżyło się na tyle, by Marta mogła zadowolić swój wzrok. Refleksy słońca rzeczywiście pięknie odbijały się od szklanych powierzchni, białe płotki i równy asfalt na biegnącej przez środek uliczki drodze zaspokajały PRZYMUS, który twierdził, ze wszystko jest w porządku. W takiej okolicy nie wypadało się bać. Strach kaleczył białe płotki i deptał rosnące w ogródkach hortensje.

Im dalej się szło, tym więcej płotków i domków wyrastało spod równej ziemi przyozdobionym dywanem równej trawy. Ale ta trawa była inna. Ta rosła tutaj z PRZYMUS-u.

Patrząc na horyzont dało się dostrzec ogromne wieżowce. One dopiero imponowały. Perfekcyjnie odbijały promienie słońca. Tak, jak sobie to PRZYMUS zaplanował.

Tylko nigdzie nie było ludzi. Marta rozglądała się po uliczce, ale ta wyglądała na pustą. Nawet wiatr nie zaglądał w te okolice. Wiatr przecież — jak powszechnie wiadomo — był częściowo wolny od PRZYMUS-u.

— Nie wolno o tej godzinie tu być — poinformował ktoś cienkim głosikiem.

Przed białym płotkiem stało małe dziecko. Marta nie wiedziała, jak miało na imię. Jak całą resztę, widziała je pierwszy raz. Może to i dobrze, przemknęło jej przez myśl.

— Wiem — odparła Marta, chociaż wcale tego nie wiedziała.

— Teraz trzeba pracować. Tak mówi PRZYMUS — tłumaczyło dziecko. — Jest ładny, słoneczny dzień. Czy nie widzisz, jak pięknie promienie odbijają się od szklanych budynków? W taki piękny dzień po prostu trzeba pracować — zakończyło dziecko dumnie.

— A ty? Czemu nie pracujesz? — zapytała Marta.

— Bo według PRZYMUS-u jestem za młoda — stwierdziło dziecko smutno. — Muszę poczekać na swoją kolej. Tutaj wszyscy mają swoją kolej. Jesteśmy równi według nierówności — wyjaśniło dziecko. Przechyliło główkę i popatrzyło na nogi Marty. — Tak nie wolno.

Marta ze wstydem próbowała schować swoje gołe nogi, ale nigdzie nie potrafiła znaleźć odpowiedniej kryjówki.

— Tak już wstałam. Z trawy — dodała pokornym tonem.

— Tutaj nikogo to nie obchodzi — stwierdziło rzeczowo dziecko. — Nikogo nie obchodzi, jak wstałaś. Wszystkim zależy na tym, żebyśmy byli równi. Równi w nierówności, rozumiesz? Musisz ubrać buty, żeby być równym. Takie chodzenie jest sprzeczne z PRZYMUS-em.

Marta zakłopotała się jeszcze bardziej. Teraz oddałaby swoje nogi za parę butów. Po co komuś nogi, jeżeli nie można na nie wcisnąć pary butów i stać się równym? Po co walczyć z PRZYMUS-em, jeżeli każdy go w sobie pielęgnował?

— Musisz wejść do środka. — Dziecko otworzyło białą bramkę w białym płotku małymi, czystymi rączkami. — Nikt tego nie widzi, ale i tak musisz wejść, żebym mogła ci pomóc. Taki mówi PRZYMUS.

Marta pokiwała głową. Coraz lepiej rozumiała PRZYMUS. Sama zdążyła go zasmakować. Podobała jej się ta zamknięta w klatce wolność, którą PRZYMUS oferował.

— Wejdę — oznajmiła Marta.

Obie weszły do szklanego domu. W środku było idealnie. Ani nie za ciepło, ani nie za zimno. Meble stały w idealnej odległości. Miały idealnie białą powierzchnię. Światło słoneczne idealnie przebijało się przez szklane ściany.

— Idealnie — szepnęła Marta w zachwycie.

— Tak — odparła dziewczynka z dumną. — To musi być idealnie. Idealność gwarantuje pewną pozycję w społeczeństwie. A pewna pozycja zaspokaja PRZYMUS. Przyniosę ci buty — obiecało dziecko, po czym zniknęło na idealnych schodach.

Marta zastanawiała się, gdzie się podziała gładka, pachnąca trawa. Dlaczego PRZYMUS oferując tak dużo, niszczył tak wiele?

— Pójdziemy na lody do miasta — stwierdziło dziecko, schodząc na dół. W rączkach trzymało idealnie białe buty. — Masz, ubierz.

Marta ubrała buty. Bolały ja stopy, a palce zaczęły krwawić. Ale PRZYMUS wydawał się zadowolony z tej decyzji, dlatego Marta nie narzekała.

— Gdzie pracują twoi rodzice?

— Pracują dla PRZYMUSU. Jak wszyscy tutaj — wytłumaczyło dziecko znużonym tonem. — Chodź, bo inaczej spóźnimy się na metro. Bardzo nieładnie jest się spóźniać na metro. Ludzie wtedy krzywo na ciebie patrzą.

Więc poszły na metro. Szybko, żeby się nie spóźnić. I wolno, żeby się nie zmęczyć.

— Zmęczenie jest złe, bo nie wynika z PRZYMUSU — wyjaśniło dziecko, gdy Marta o to zapytała. — Zmęczenie jest zachcianką, a zachcianki są bardzo źle widziane.

Metro nie znajdowało się daleko. Zaledwie kilka przecznic dalej, zaraz obok placu zabaw. Tutaj Marta dostrzegła innych ludzi. Biegali powoli, taszcząc za sobą wolne klatki z PRZYMUS-em. Nikt nie zwracał na nią uwagi, bo miała buty. Bo zrobiła się równa w nierówności.

— Muzyczne wariacje tworzą kompilacje — zanuciło dziecko, swoją małą rączką ciągnąc za sukienkę Marty. — Chodź, przyjechało metro! Nie możemy się spóźnić, tak mówi PRZYMUS!

Metro wyglądało jak wielka gąsienica, która pożerała wolno śpieszących się ludzi. Marcie nie podobało się, że musi wchodzić do środka. Kto chciałby zwiedzać wnętrzności gąsienicy? Ale PRZYMUS stwierdził, że Marta musi wejść do środka, więc Marta rozsądnie go posłuchała. Co innego miała do wyboru?

— Nie rozmawiaj z nikim, chyba że tak powie PRZYMUS — doradziło dziecko przezornie. — Rozmawianie z kimś bez PRZYMUS-u jest zachcianką. A zachcianki są złe.

— Ale dlaczego? — zapytała Marta rozsądnie.

— Bo taki stwierdził PRZYMUS. A jak łamiesz prawa PRZYMUS-u, ludzie zaczynają na ciebie źle patrzeć. — Dziecko drgnęło ze zniesmaczeniem. — Nie ma nic gorszego, niż jak ludzie się na ciebie źle patrzą. Wtedy jesteś wykluczony.

— Ale jak ktoś chce być wykluczony?

— Wykluczenie oznacza śmierć — stwierdziło dziecko. — A przecież śmierć jest niezgodna z PRZYMUS-em. Śmierć kpi z PRZYMUS-u, gra mu na nosie i wyzwala ludzi. Dlatego wszyscy boją się śmierci.

W końcu metro stanęło. Ludzie zaczęli wychodzić. Marta znowu poczuła wyraźny głos PRZYMUS-u. Skoro oni wychodzą, to ty też powinnaś.

— Widzisz? Popatrz na nich. — Dziecko skinęło głową, wskazując na tłumy pędzących ludzi. — Oni wszyscy pokochali PRZYMUS. Jeżeli chcesz żyć i bać się śmierci, musisz zaakceptować PRZYMUS tak jak oni. Popatrz — powtórzyło, ciągnąc Martę w stronę budki z lodami. — Oni sami stworzyli PRZYMUS, a teraz karmią się nim na co dzień. Czy to nie jest piękne?

— To absurdalne — stwierdziła Marta z gniewem. — To tak, jakby mieć całe ciasteczko, ale zjeść tylko połowę. I cieszyć się z granicy, którą sami stworzyliśmy.

— Ciasteczka tuczą — wyjaśniło spokojne dziecko. — Ludzie stworzyli PRZYMUS, żeby zjadać tylko połowę ciasteczka. Od całego ciasteczka człowiek robi się gruby i leniwy. A jak ktoś jest gruby i leniwy nie może być równy w nierówności. To prawie tak, jakby nie był człowiekiem. Nie uważasz?

— A jeżeli ktoś jest głodny i chce zjeść całe ciasteczko? — wykłócała się dalej Marta.

— To wtedy ktoś mu zabierze pół tego ciasteczka dla dobra całego społeczeństwa. Jak się robi coś dla dobra całego społeczeństwa, to utrwala się w nim wtedy jakąś pozycję. A pozycja w społeczeństwie zaspokaja PRZYMUS.

— Rozumiem — odparła Marta, chociaż wcale nie rozumiała.

Gdzieś w niej pojawiła się tęsknota za czymś, czym PRZYMUS gardził. Nagle zapragnęła wrócić na łąkę i znowu położyć się na trawie. Delikatnej i zielonej, niezwiązanej z PRZYMUS-em. Dąb szydziłby z jej imienia, ale przynajmniej wtedy nie musiałaby nosić butów.

— Mogłam nie wstawać z tej trawy — podsumowała Marta ze smutkiem.

— Och, nie — zaprotestowało szybko dziecko. — Wszyscy muszą kiedyś wstać z trawy. Tak mówi PRZYMUS. Chodź, teraz staniemy w kolejce. Tutaj wszystko ma swoją kolej. Jesteśmy równi w nierówności. Jesteśmy PRZYMUS-em i dzięki temu boimy się śmierci. Wolisz czekoladowe czy waniliowe?

__________

One shota wstawiłam, byście mogli podważać moje zdrowie psychiczne XD

Tak naprawdę to od dłuższego czasu chodziło za mną coś abstrakcyjnego i absurdalnego. Tak powstał PRZYMUS. Interpretujcie go do woli albo nie interpretujcie wcale. Przecież to nie tak, że jest jakiś przymus... 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro