Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9

Było słoneczne popołudnie. Jeden z tych spokojnych i ciepłych letnich dni. Leżała na łące, patrząc na kolorowe kwiaty, kołysane przez wiatr. Słodka woń unosiła się w powietrzu. Otaczała ją. W oddali słyszała odgłosy miasta. Śmiech ludzi, rozmowy sklepikarzy z klientami, zabawy dzieci i tętent kopyt po brukowej ulicy. Po drugiej stronie rozpościerał się zamek i odgłosy ćwiczących rycerzy. Szczęk uderzanych mieczy, metalu o tarcze i zgrzyt zbroi. Zauważyła, że gdy mocniej skupiła uwagę na jakimś miejscu, mogła dostrzec ludzi się tam znajdujących. Obrazy były niewyraźne, jakby postacie poruszały się we mgle. Czuła jednak, że jeżeli będzie ćwiczyć, może kiedyś...
Zachichotała, wpatrując się w motyla, który wylądował tuż przed nią na jednym z kwiatów. Odgłosy miasta i ćwiczeń ucichły. Skupiła się na dźwiękach natury. Szumie wiatru, potoku spływającego z gór i spadających kamieni. Przeturlała się na plecy i spojrzała w niebo. Wiatr poruszał chmurami, które co chwilę zmieniały swój kształt.
- Wszędzie cię szukałam.– Usłyszała nagle znajomy głos.
Kobieta w jasnej sukni przysiadła obok i uśmiechnęła się, pochylając nad młodą twarzyczką. Widząc pełną radości twarz i te lśniące szmaragdowe oczy, zachichotała jeszcze głośniej, czując łaskotki pod pachami.
– Stąd najlepiej wszystko słychać – powiedziała z szerokim uśmiechem mała dziewczynka.
– Słychać? – twarz kobiety przybrała zaskoczony grymas. Wyprostowała się, odsuwając kosmyk włosów z twarzy córki. – Co masz na myśli, skarbie?
– Wiatr niesie dźwięki, słychać miasto i zamek – dziewczynka usiadła. – Wybacz, że nie przyszłam, gdy wołałaś mnie z balkonu, ale tu mogę mieć oko na wszystko. Wiesz, że piekarz znów przygotował moje ulubione bułeczki. Niedługo je przywiozą. Araneus musi uważać na lewą stronę, gdyż zbyt nisko opuszcza tarczę i łatwo go pokonać. Ciągle przeklina pod nosem, gdy jego przeciwnik to zauważy.
Trajkotała dźwięcznie, obserwując miasto położone w dole. Wciąż czuła obecność brata, jakby ćwiczył walkę tuż obok niej. Zamrugała, odwracając twarz w stronę matki, gdy ta położyła dłoń na jej ramieniu. Zmrużyła oczy, widząc wyraz szmaragdowych oczu. Jeszcze przed chwilą były pełne szczęścia, a teraz takie poważne, chłodne i obce.
– Calthia... – głos kobiety nie mógł ukryć smutku. – Czy mówiłaś to komuś?
– Tylko tobie, mamo. Wcześniej odgłosy nie były tak bardzo wyraźne. Zauważyłam, że jak się odpowiednio skupię, to mogę słyszeć wyraźniej miasto lub to, co dzieje się w zamku. Czy zrobiłam coś złego?
Kobieta przetarła szmaragdowe oczy i objęła córkę. Dziewczynka czuła drżenie jej ciała i narastający smutek.
– Nie, króliczku – powiedziała cicho. – Nic złego. – Nagle odsunęła się na tyle, aby spojrzeć dziewczynce prosto w oczy. – Zapamiętaj, proszę to, co teraz ci powiem. Nikomu o tym nie mów, rozumiesz? Nikomu.
Wiedziała, że to bardzo ważne, bo jej mama nigdy tak na nią nie patrzyła. Z takim lękiem. Z takim bólem. Słowa wypowiedziała stanowczo, ale w tych zawsze szczęśliwych szmaragdowych oczach, po raz pierwszy zauważyła ból.
– Czy to będzie nasza tajemnica?
– Tak, króliczku. Nasza tajemnica.
– Dobrze, mamo.
Vastinea mocno przytuliła córkę, a później wyszeptała słowa, których dziecko nie mogło zrozumieć. Słowa sprawiły, że dziewczynka poczuła się senna. Zamknęła szmaragdowe oczy i poczuła się jak we śnie.
Jak we śnie... To tylko sen... Sen, gdy miała siedem lat... Tylko Sen...


Calthia mocno zacisnęła powieki, rozcierając skronie. Powoli otworzyła oczy i spojrzała na wyłaniający się zza chmur księżyc. Wisiał na niebie niczym widmo. Blady, wszechwiedzący i taki samotny. Kolejne napływające chmury, jak zjawy przesłoniły srebrzysty blask. Czekali na chwilę, gdy pod osłoną nocy będą mogli opuścić Solche. Zastanawiała się, jakim cudem oddziały Troxtera ich nie znalazły. Czuła otaczającą tych żołnierzy moc. Była częścią każdego jeźdźca, iskrzyła się mrokiem i cuchnęła krwią. Nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Sama ich obecność przerażała, a myśl, że mogą się stąd nie wydostać, paraliżowała. Ukrywając się w piwnicach, przemykając w alejkach, musieli często zmieniać miejsce pobytu. Uciekali nie tylko przed jeźdźcami lorda, ale również żołnierzami Wschodu. Alarm dzwonów i szczęk zbroi sprawił, że ludzie pochowali się po domach. Skupiając uwagę na dźwiękach, nie słyszała ich rozmów. Był tylko cichy płacz dzieci i uspakajający ton matek. Głosy, które w głębi duszy były przerażone. Czuła strach. Czuła drżenie. Nie było w nich nadziei. Nie było wiary, że to kiedykolwiek się zmieni.

Poczuła dotyk dłoni na ramieniu, odwracając się w stronę mężczyzny. Skinęła głową, nakładając kaptur i ruszając za Strike'em w stronę pary koni strażników, które pozostawiono przy bocznej bramie. Kładąc dłoń na rękojeści sztyletu, zlustrowała otoczenie. Zrobiła to odruchowo, choć doskonale wiedziała, że za kilka minut żołnierze pełniący wartę na tej ulicy, wyłonią się zza rogu. Przez ostatnią godzinę obserwowali ścieżki patrolu. Mieli niewiele czasu.

Odetchnęła głęboko, odwiązując cugle i uspakajając konia. Wówczas pomyślała o śnie i postanowiła spróbować, czy jeszcze to potrafi. Głosy uderzyły niczym chłodna fala, zalewając umysł dziewczyny. Uśmiechnęła się lekko, skupiając uwagę na miejscu, gdzie powinien być teraz Strike. Choć poruszał się powoli i bezszelestnie, słyszała, jak zakradł się na blanki i ogłuszył strażnika. Cichy zgrzyt, otwieranej bramy sprawił, że szybko dosiadła konia. Przeniosła wzrok na róg ulicy i już wiedziała, że strażnicy już ich zauważyli.
– Ruszaj – usłyszała, kierując konia za bramę. Abrath jechał tuż za nią.
Gdy tylko przekroczyli mury, rozległ się odgłos rogów bojowych. Chciała odgonić od siebie zapach zbliżającej się śmierci. Spojrzeć w dal i czuć zew świeżego powietrza. Wszystko jednak przesłaniał odór krwi.

Wiedziała, że z dwunastki jeźdźców Troxtera pozostała piątka. Siedmiu w pośpiechu opuściło miasto przed zachodem słońca. Wyglądali, jakby zwęszyli nowy trop lub zostali zawezwani przez swego pana. Oddalając się od Solche i czując za sobą pościg, nie mogła zignorować syczących głosów. Stado puściło się biegiem, zachowując odległość kilku mil, a miała wrażenie, jakby biegły tuż obok konia, na którym jechała.

Wjeżdżając na trakt prowadzący przez las, spojrzała za siebie. Mroczne rumaki poruszały się zadziwiająco szybko. Otaczała ich ta sama woń. Ta sama migocząca czerń. Konie, które nie zaznały zmęczenia. Silne i szybkie niczym wiatr. Mocne kopyta odbijały się od ziemi, mknąc do przodu niczym piorun.

Nie mieli szans, aby przed nimi uciec.

Przeniosła wzrok na Abratha. Zacisnął zęby, spoglądając na drogę, która zaczęła wić się przez las, niczym rozrzucona niedbale wstążka. Jeszcze przez jakiś czas popędzali konie, czując, jak odległość wroga diametralnie się zmniejsza. Kiedy ponownie spojrzała na Strike'a, patrzył wprost na nią. To, co wtedy ujrzała w jego oczach, sprawiło, że przeszył ją strach. Uśmiechnął się lekko. Już wtedy wiedziała, co zamierza zrobić, ale choć chciała krzyknąć, żaden głos nie wydobył się wtedy z krtani dziewczyny. Mogła tylko patrzeć, jak gwałtownie zatrzymał konia. Poczuła ucisk w gardle, jakby właśnie traciła najlepszego przyjaciela.

Szczęk metalu, gdy wyciągnął miecz, rozbrzmiał tak wyraźnie. Zdołała tylko mocniej zacisnąć dłonie na lejcach, gdy droga ponownie skręciła. Oszalał, pomyślała, mknąc do przodu. Sam powtarzał, że nie mają szans w walce z oddziałami Troxtera. Wyczuwając magię wokół nich, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.

On zginie, ta myśl sprawiła, że przyciągnęła lejce do siebie. Zwierzę niemal stanęło na tylnych kopytach, prychając i oddychając ciężko.

Wszystko wokół umilkło. Szum wiatru. Odgłos metalowej uprzęży. Słyszała tylko bicie swojego serca, które łomotało niczym uwięziony ptak w klatce. Zawsze postępowała racjonalnie. Powinna być mu wdzięczna, bo przecież zrobił to, aby zyskała czas i mogła uciec. Podróż do Silvercore to był jej cel. Dowiedzieć się, jaki będzie kolejny krok Corvaxa i co chciał osiągnąć, mamiąc wszystkim oczy traktatem pokojowym. Zachowanie ludzi na Wschodzie przeczyło bowiem wszystkiemu, co przekazywał Corvax Crow Zachodowi przez ostatnie lata. Przeczyło wszystkiemu, co mówił Sanessco, gdy wracał do Sayers. Odnosiła wręcz wrażenie, że znalazła się w zupełnie innym, obcym świecie przepełnionym bólem i śmiercią. Z początku nie chciała w to wierzyć. Handlarze niewolników, żołnierze bez honoru i szacunku do ludzi, mordujący w biały dzień... Nie mieściło jej się w głowie, że tak wygląda Wschód. Jednak teraz... wszystko, co mówił Abrath... wszystko, co widziała... potwierdzało, że gdzieś popełnili błąd. Nigdy nie powinni zaufać Corvaxowi. Rozum podpowiadał, że Silvercore to pułapka. Nic więcej. Czuła jednak, że powinna się tam znaleźć i sprawdzić informacje, po które ją wysłano. Przeklęte przeczucie, które nie raz ją ratowało, teraz wręcz ciągnęło do tego miasta.

Oddychała ciężko, patrząc za siebie. Była księżniczką. Dyplomatą Sayers. Miała zadanie do wykonania, a jedyne o czym mogła myśleć to człowiek, który właśnie narażał życie, aby była bezpieczna.

Zagrożenie. Uczucie to rozlało się po ciele dziewczyny, gdy zawróciła konia i popędziła zwierzę, uderzając jego boki piętami. W głowie pojawił się ten sam dudniący i pulsujący ból, który tak dobrze znała, gdy zakładała na twarz srebrzystą maskę. Ból, który przeszywał całe ciało, wwiercał się głęboko w czaszkę i mrowił koniuszki palców.
Głos powrócił, ale tym razem nie ostrzegał. Nie karcił. Przypominał mistrza, który radzi i uspokaja, wskazując właściwą drogę.

>>Oddychaj. Powoli. Oddychaj. Ból minie. Nie pozwól, aby moc przejęła kontrolę. To Ty masz nad nią zapanować. Oddychaj. Powoli.<<

Dodawał siły. Pozwalał zapanować nad emocjami i skupić się na celach. Pierwszy sztylet precyzyjnie trafił w czaszkę jeźdźca, gdy wyjechała zza zakrętu. Zaskoczenie w lodowatych oczach drugiego żołnierza, szybko przerodziło się we wściekłość. Zeskoczyła, lądując bezpiecznie na ziemi, gdy ostrze wroga wbiło się po samą rękojeść w krtań jej konia. Pęd zwierzęcia nie wytrącił żołnierzowi broni. Tak samo szybko, jak wbił ostrze, tak samo je wyciągnął, odskakując na bok i błyskawicznie atakując dziewczynę. Calthia uchyliła się przed ciosem, gdy ostrze śmignęło przy jej twarzy. Tuż przed ciosem doskonale wiedziała, w którą stronę odskoczyć. Ciemne iskry zasyczały, jakby ogień zderzył się z zimną wodą. Wiedziała również, gdzie uderzyć, nim wróg ponownie zaatakuje. Dziewczyna dostrzegła rozszerzające się źrenice, gdy wbiła ostrze sztyletu w pierś mężczyzny. Wyszarpnęła broń, uskakując przed opadającym ciałem.

Przeczucie zawsze podpowiadało, gdzie zadać cios, aby był śmiertelny. Jak przekręcić sztylet, aby wróg wydał ostatni dech. Tylko przez chwilę przemknęła jej myśl, że skoro oddziały Troxtera władają magią, dlaczego tej magii nie używają do walki? Wyczuwała wyraźnie wokół nich zgęstniałe powietrze. Widziała mrok, który spowijał broń. Czy magia była tylko w ostrzach? Poruszali się zwinnie i szybko, a mimo tego miała wystarczająco dużo czasu, aby wykonać unik, obrócić broń i zadać ostatni cios. Kolejny pojawił się niczym cień. Wyczuła jego obecność w ostatniej chwili, gdy zbliżył się nagle z mieczem w ręku. Ostrze ze świstem przecięło powietrze, kiedy odskoczyła, a lodowate oczy rozszerzyły się, gdy przerzuciła broń do drugiej dłoni, obróciła i gładko przejechała po krtani przeciwnika.

Niczym w zwolnionym tempie odwróciła się w stronę, gdzie Abrath walczył z dwoma żołnierzami. Jeden wyglądał na rannego, ale jego ruchy wciąż były szybkie i precyzyjne. Zawzięcie zadawał cios za ciosem, nie zwracając uwagi na ociekające krwią ramię. Szczęk broni wygrywał dźwięczną muzykę, której wtórowały grzmoty zbliżającej się burzy.
W pierwszej chwili pojawiło się uczucie niepokoju, rozlewając się niczym uderzenie pioruna. Wiedziała, że nic nie może zrobić. Puściła się biegiem, ale była za daleko. Widziała, jak blokuje jeden atak i jak drugie ostrze wbija się głęboko w ramię jej przewodnika. Niemal czuła jego ból, gdy żołnierz obrócił broń, gwałtownie wyszarpując ją z ciała. Nie usłyszała krzyku, tylko mlaśnięcie rozrywanego ciała.


Koszmar w jaki zmienia się nasz cudny sen, przychodzi nagle.

Nie chcemy go, lecz on nie odchodzi.

Nasze życie wywraca się do góry nogami, nie wiemy, od czego zacząć, aby wszystko naprawić, aby wszystko powróciło do stanu poprzedniego. Zatem nie chcemy zmian, choć te nastąpiły...

Zawsze oczekiwaliśmy czegoś dobrego, cudownego.

Tymczasem przyszłość przyniosła Śmierć.

I nie możesz od tego uciec. Ona kroczy twoją ścieżką.

Nic już nie będzie takie jak kiedyś...

Głos rozbrzmiał bardzo wyraźnie. Chwilę po nim znów ujrzała czarną wieżę i pozbawiony życia las. Powoli otworzyła oczy, jakby bała się, że to co zobaczy, zada jeszcze więcej bólu. Z początku nie czuła rzęsistego deszczu na swoim ciele. Wciąż odczuwała palące gorąco, a powietrze wokół gęstniało. Z całej siły ściskała rękojeść sztyletu, ociekającego krwią. Zamrugała, gdy dźwięki otoczenia zaczęły docierać z coraz większą siłą. Przebijały się niczym przez lodową ścianę, wraz z przyspieszonym oddechem, nad którym próbowała zapanować.

Abrath stał przed Calthią, trzymając jedną rękę na jej ramieniu. Coś mówił, lecz ona widziała tylko wściekłe spojrzenie i zacięty wyraz twarzy. Druga ręka mężczyzny bezwładnie zwisała. Krew spływała po skórzanej zbroi, mieszając się z deszczem. Skapywała aż do palców, którymi nawet nie poruszał. Nagle poczuła szarpnięcie. Przeniosła spojrzenie na jego twarz, ale nie była w stanie skupić się na słowach, które wypowiadał. Nie mogła przestać myśleć o tym, co właśnie się stało.

Zabiła ich wszystkich.

Nie wiedziała, co powinna teraz czuć. Strach, że potrafiła odebrać życie człowiekowi? Gdyby jednak tego nie zrobiła, zginęliby. Zatem, powinna czuć ulgę, że przeżyli? Szum wody rozbrzmiał znacznie głośniej, gdy ręka, która jeszcze przed chwilą próbowała wyrwać ją z rozmyślań, otoczyła ramię i przytuliła ją. Słyszała bicie jego serca i nagle zdała sobie sprawę, że nie bije ono tak jak powinno. Biło coraz wolniej, jakby z trudem nabierał powietrze. Odsunęła się, patrząc Abrathowi prosto w oczy.

– Twoja rana... trzeba... – Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, chwycił jej rękę, odciągając w stronę jednego z koni. – Mówię poważnie. Wykrwawisz się. – W końcu udało jej się zaprzeć i wyrwać wykorzystując to, że był ranny. – Wypij to – warknęła, wyciągając z torby flakonik z miksturą uzdrawiającą.

– To w niczym nie pomoże – rzekł twardo. – Musimy stąd odjechać. Wsiadaj.

– Wypij – powtórzyła, marszcząc brwi i nie zamierzając ustąpić.

– Zdajesz sobie sprawę, że kolejny oddział może być w drodze? Marnujesz czas! Dawno powinnaś stąd odjechać!

– Nie bądź uparty i po prostu to wypij! – krzyknęła zirytowana, niemal podstawiając flakonik pod nos mężczyzny.

– Ja jestem uparty? – prychnął, wyrywając eliksir z dłoni dziewczyny. – Gdybyś miała choć odrobinę rozumu, nie zawracałabyś!

Odetchnęła głęboko, powtarzając, aby wypił i nie marudził. Sama odwróciła się, wracając do ciał żołnierzy. Dostrzegając sztylet, tkwiący w czole jednego z nich, wyciągnęła broń szybkim ruchem i wytarła ostrze o trawę. Dopiero wówczas dostrzegła krew. Zalewała drogę, mieszając się z deszczem i tworząc karmazynowe kałuże. Wciąż próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, co właściwie czuła. Zamiast tego była ogarniająca ją pustka. Ci ludzie chcieli ich zabić, a ona jedynie się broniła. Czy gdy Corvax oskarży Sayers o zamordowanie jego ludzi i zdradę, będzie myślała tak samo?
Chowając powoli broń, odwróciła się w stronę Strike'a. Oddychał płytko, opierając się dłonią o grzbiet konia. Pusty flakonik leżał na ziemi. Podała mu jedną z mocniejszych mikstur uzdrawiających, a pomimo tego, jego stan zdrowia wcale się nie poprawił. Jedyna zmiana polegała na tym, że rana przestała krwawić.

– Powinieneś czuć się lepiej – powiedziała, zbliżając się do Abratha, przeszukując torbę. Kiedy jednak poczuła silny uścisk wokół nadgarstka, podniosła wzrok.

– Mówiłem ci, że to nie pomoże. Ruszajmy.

Z trudem dosiadł konia i choć próbował ukryć ból, to dostrzegła, jak zaciska mocniej szczękę. Wciąż słyszała bicie jego serca, które niebezpiecznie zwalniało. Bez słowa więcej, usiadła za nim, kładąc dłoń na rannym ramieniu. Wzdrygnął się mimo woli.

– Nie powinnaś tak ryzykować. Troxter wie już dokąd zmierzasz. Wie dokładnie gdzie jesteśmy. – Odkaszlnął, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. – Sama powtarzałaś, że masz zadanie do wykonania. Nie powinnaś rzucać się w oczy, a robisz wszystko, aby cię znaleźli.

Ponowny atak kaszlu wstrząsnął jego ciałem. Calthia nie zwracała uwagi na ton Strike'a. Nie ukrywał, że jest wściekły. Widziała to w jego oczach. Z jakiegoś powodu czuła również, że chciał walczyć z żołnierzami Troxtera sam, jeżeli miało to oznaczać, że ona odjedzie bezpieczna. Teraz jednak całą uwagę skupiła na rannym barku. Przesuwając dłoń, czuła każdy rozerwany mięsień, który pomimo eliksiru się nie zasklepił. Czuła przepływającą krew, w której rozprzestrzeniała się trucizna. Ciemna maź rozlewała się po ciele niczym pasożyt, chwytając tkanki i zatruwając cały organizm. Abrath słabł z każdą chwilą. Kiedy jego ciałem wstrząsnął kolejny atak kaszlu, chwyciła lejce, zatrzymując konia i w ostatniej chwili przytrzymując mężczyznę przed upadkiem. Skulił się, ciężko oddychając.

– Obiecaj mi, że pojedziesz do Xareth – wyszeptał, łapiąc każdy oddech, jakby miał być ostatnim. – Musisz tam dotrzeć. – Świszczące powietrze wydobywało się przy każdym wdechu. Raz jeszcze odkaszlnął, wypluwając krew z ust.

– Już ci mówiłam, że to ty mnie tam zaprowadzisz. – Poczuła, jak się zaśmiał, ale chwilę później ledwo opanował kaszel. – Poradzę sobie z tą trucizną, więc przestań użalać się nad sobą.

Chciała go uspokoić. W rzeczywistości nie miała żadnego eliksiru, który by mu pomógł.

– Nawet nie muszę na ciebie patrzeć, żeby wiedzieć, że kłamiesz – szepnął.

Odchyliła się w bok, chwytając dłoń, którą trzymał lejce. Jechał lekko pochylony, przez co mokre włosy opadały mu na twarz. Spojrzał na nią półprzytomnym wzrokiem. Objęła go mocniej, przejmując lejce i poganiając konia. Jakby mieli za mało kłopotów, znów usłyszała powarkiwania i syczenie, dobiegające spomiędzy drzew. Zacisnęła zęby, chcąc oddalić się od miejsca, przesiąkniętego krwią i śmiercią. Miała wrażenie, że tonie w bezkresie bezsilności i żalu, słysząc coraz słabsze bicie serca. Czuła, jak umiera. Powoli jego ciało bezwładnie opadło w jej ramiona.

Przytuliła go mocniej, przyciskając dłoń do rannego barku, zastanawiając się, jak może mu pomóc. Musiał przecież istnieć jakiś sposób... Nagle poczuła ciepło, które rozchodziło się z jej dłoni po ranie i paliło niczym ogień. Nie czuła strachu, ani bólu. Tylko to ciepło, a później ogarnął ją spokój. Spokój, jakiego jeszcze w życiu nie odczuwała. I podzieliła się tym ciepłem, rozpędzając mrok.



– Calthia!!!

Biegła, co sił w nogach, pragnąc się schować. Serce waliło mocno, gdy wbiegała po schodach, z trudem łapała powietrze. Zacisnęła małe dłonie w piąstki, skręcając ostro w szeroki korytarz. Drzwi do biblioteki były uchylone. Przez krótką chwilę pomyślała, że zawsze były zamknięte, ale słysząc kolejny krzyk, szybko prześlizgnęła się przez niewielki otwór, mijając potężne regały i szukając najlepszej kryjówki. Miała trochę czasu. Słyszała, jak krzyczy wściekle, wołając jej imię. Był piętro niżej, przeszukując każdy zakamarek, a jego złość tylko wzrastała. Nie chciała zrobić mu krzywdy. Nie miała zamiaru go zranić. Nawet nie pomyślała, że słowa, które do siebie wypowiedział są jakąś tajemnicą. Była za daleko, aby wiedzieć, że wypowiedział je tylko do siebie. Chociaż, widząc jego zaskoczoną minę, zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle je wypowiedział. Ciekawość małej dziewczynki nie pozwoliła, aby odpuściła temat. Chciała wiedzieć więcej. Co miał na myśli? Tylko to chciała wiedzieć, a on się tak bardzo rozzłościł.

Wślizgnęła się pod ławę, ukrywając w cieniu. Próbowała uspokoić oddech. Czuła, że się zbliża. Wchodził do biblioteki. Rozglądał się.

– Calthia!!!

Krzyk rozniósł się po rozległej komnacie niczym uderzenie grzmotu na bezchmurnym niebie. Był niewłaściwy dla tego spokojnego i cichego miejsca. Ciężkie kroki poruszały się szybko.

Zacisnęła powieki, kuląc się jeszcze bardziej. Próbowała odgonić strach. Mama zawsze powtarzała, że nie może się bać, bo przez to może popełnić głupi błąd. Często powtarzała, że wszystkiemu trzeba stawić czoła. Nawet najgroźniejszym potworom. Tylko tak można pokonać najgorszy koszmar.

Otworzyła oczy, marszcząc nosek i brwi. Już miała wyjść z ukrycia, stawić czoła bratu i powiedzieć, że nie miała na myśli nic złego. Nagle jednak usłyszała odgłosy rozmowy. Rozluźniła mięśnie, skupiając uwagę na rozbrzmiewających słowach.

– Krzyk w bibliotece jest surowo zabroniony, książę. Bieganie między regałami, rozrzucanie mebli i szukanie, Bogowie raczą wiedzieć czego, również.

– Przepraszam mistrzu, ale Calthia... – warknął Araneus, wciąż wściekły i zły, choć znacznie przyciszył ton. – Nie powinna podsłuchiwać. Kręci się po całym zamku. Przemyka po korytarzach. Ktoś powinien jej pilnować!

– Książę znów podnosi głos. Nie mniej, gonisz ją, bo obawiasz się o jej bezpieczeństwo?

– Ona...

– Zrobiła coś złego?

– Podsłuchuje – odpowiedział z wrzutem Araneus.

– Podsłuchuje – powtórzył z namysłem dudniący głos.

Nie usłyszała nic więcej. Słowa zaczęły być przytłumione i po chwili całkowicie ucichły. Przeczekała jeszcze jakiś czas, zanim powoli opuściła swoją kryjówkę. Niemal zachłysnęła się powietrzem, dostrzegając mistrza Sanessco, stojącego tuż przy regale i patrzącego wprost na nią. Spojrzenie jego szarych oczu przeszywało dziewczynkę na skroś. Powinna być przerażona, ale wyczuwała jedynie zaskoczenie. Nie słyszała jego kroków. Nie słyszała żadnych głosów, odkąd zamówił z Araneusem kilka zdań. A może było ich więcej, ale nie skupiła się należycie, aby wysłuchać do końca? Pokręciła lekko głową, odganiając tę myśl. Uśmiechnęła się promiennie i skłoniła lekko. Tego wymagały dobre maniery i szacunek do głównego uzdrowiciela i dyplomaty Sayers. Mistrz jedynie zwęził oczy i zmarszczył brwi, krzyżując ręce na piersi.

– Księżniczka, to chyba ma stanowczo za dużo wolnego czasu.

Wzruszyła niewinnie ramionami, przeciskając się powoli w stronę wyjścia z biblioteki. Sanessco wodził za nią wzrokiem, wciąż z tą poważną i zamyśloną miną. W jego obecności nie czuła strachu, choć wielu ludzi schodziło mu z drogi. Czasami słyszała, jak opowiadają o nim dziwne rzeczy. Szeptali, zastanawiając się, w jaki sposób potrafi uleczyć każdą ranę, nastawić każdą kość, przygotować miksturę na wiele trucizn. Ludzie błagali o jego pomoc, ale w jego towarzystwie pochylali głowy, nie umiejąc spojrzeć mu w oczy. Calthia nie miała z tym problemu. Często uciekała do biblioteki, nazywając wielkiego mistrza Nesco i łamiąc zasadę ciszy w tym pełnym wiedzy miejscu. Siadała naprzeciwko jego biurka prosząc o opowieści. Mogła słuchać godzinami baśni o elfach i magii.

– Araneus już sobie poszedł? – spytała niepewnie, rozglądając się z niepokojem.

– Pozwól, że ci coś poradzę – zaczął, podchodząc do dziewczynki i kucając przed nią. Poczekał, aż zatrzyma na nim wzrok szmaragdowych oczu. – Zwracasz na siebie uwagę, księżniczko. Kiedy słuchasz uważnie bądź ostrożniejsza. Kiedy odkryjesz jakąś tajemnicę, zachowaj ją dla siebie lub wykorzystaj w odpowiedniej chwili.

Patrzyła na niego ze skupieniem. Był taki poważny, a jego szare oczy takie zmęczone. Zawsze tak wyglądał, ilekroć go widziała. Spędzał tak wiele czasu nad księgami lub miksturami, więc w zasadzie nie była zaskoczona, że się nie wysypiał. Tego dnia kiwnęła tylko główką.

Zwracasz na siebie uwagę księżniczko.

Bądź ostrożniejsza.

Kiedy odkryjesz tajemnicę....wykorzystaj w odpowiedniej chwili...


Zerwała się gwałtownie, oddychając ciężko, jakby dopiero wynurzyła się z głębin. Czuła zmęczenie i ból całego ciała. Przeszywający chłód przeszedł po ramionach, a zdrętwiała ręka boleśnie mrowiła. Przez krótką chwilę nie mogła przypomnieć sobie, gdzie jest. Patrzyła przed siebie i widziała ciemne pomieszczenie, do którego przebijało się delikatne światło poranka. Zamrugała w panice, przyzwyczajając oczy do mroku. Dlaczego wciąż pojawiały się fragmenty z jej przeszłości? Były takie wyraźne. Takie dokładne. Niemal czuła, jakby cofnęła się w czasie i przeżywała każdą scenę na nowo. Odsunęła koc i powoli wstała z łóżka. Podeszła do okna, lekko odchylając zasłonę.

Uliczki Silvercore były puste. W oddali dostrzegła patrol żołnierzy. Miasto było zadbane i czyste. Wszystko sobie przypomniała. Kiedy wjechała do Silvercore wczorajszego wieczoru, poczuła, że w końcu odpocznie. Odkąd zaatakowali ich żołnierze Lorda Troxtera, miała wrażenie, że porusza się niczym lunatyk. Odgłosy Wielobarwnych bestii, które szły ich śladem, tak głęboko zakorzeniły się w umyśle dziewczyny, że nawet teraz je słyszała. Ciche powarkiwanie i złowieszcze syki. Próbowała utrzymać stałe tempo, ale po kilku milach koń był wycieńczony, szczególnie że wiózł dwóch jeźdźców. Jechała zatem wolniej, ale przez cały ten czas rozmyślała, w jaki sposób przedostanie się do miasta nie budząc podejrzeń. Widząc światła miasta w oddali, zatrzymała się, zeskakując z konia. Nie wiedziała jakim cudem udało jej się nie zrzucić Abratha, a jednocześnie przerzucić jego ciało przez siodło. Przetarła czoło i odetchnęła głęboko, wyciągając z torby jedną z mikstur i oblewając nią twarz Strike'a. Musiało się udać. Trzeba było tylko samemu uwierzyć, że wszystko, co powie strażnikom jest prawdą.

Prowadząc konia za uzdę, podeszła pod główną bramę. Wściekła, zmęczona i głodna, zatrzymała się, podpierając ręce na biodrach.

– Zamknięte? Bramy handlowego miasta są zamknięte?! Od kiedy?! Niedługo wzejdzie słońce, może w końcu ktoś ruszy te tłuste tyłki i otworzy tę przeklętą bramę?!!!

Bezradnie opuściła ręce, gdy na murach pojawił się strażnik. Po chwili brama uchyliła się i podeszło do niej dwóch zbrojnych.

– Mało kto podróżuje nocą, kobieto i to samotnie – warknął jeden z nich, obrzucając dziewczynę podejrzanym wzrokiem.

– Samotnie? Mój narzeczony postanowił opróżnić wszystkie beczki w Solcze. Miałam wybrać w Silvercore materiał na suknię ślubną. Mieliśmy wybrać wszystkie dodatki razem. A tymczasem schlał się jak świnia. Miałam czekać kilka dni w tym zatęchłym mieście i dotrzeć tu za tydzień? Myślicie, że tak szybko dojdzie do siebie? Nie mogłam czekać!

Widziała ich uśmieszki i porozumiewawcze spojrzenia, gdy jeden nakazał drugiemu sprawdzić, czy dziewczyna mówi prawdę. Nie przestawała mówić. Klęła i mówiła, że mężczyźni tracą rozum w towarzystwie i przy kuflu piwa. A jeden trunek to oczywiście za mało. Najlepsze są trzy, cztery, a później picie do rana, bo rozsądek szlag trafia. Kątem oka dostrzegła, jak żołnierz skrzywił się, czując zapach alkoholu od jej narzeczonego. Trajkotała dalej, gdy w końcu żołnierze machnęli ręką, chyba nie mogąc znieść jej podniesionego tonu. Jeszcze mijając bramę i wchodząc do miasta buzia jej się nie zamykała. Z furią spytała jednego ze strażników o gospodę, gdzie będzie mogła zrzucić zwłoki alkoholika i kłamcy.

Przeniosła wzrok na Abratha, spokojnie śpiącego na łóżku obok. Tylko dzięki oberżyście zdołała go tu wnieść i położyć. Jego oddech był równy, serce biło mocno. Nie wyczuwała trucizny żołnierzy Troxtera. Wciąż nie mogła uwierzyć, że udało mu się przeżyć. Jakim cudem rany Strike'a się zagoiły? Powtarzała sobie to pytanie, ale nie potrafiła na nie sensownie odpowiedzieć. Czuła spokój i rozchodzące się po jego ciele ciepło, płynące z jej dłoni. Była ta ogromna chęć ocalenia mu życia. Nie umiała jednak uzdrawiać. Nie w ten sposób. Sanessco nauczył ją przyrządzania mikstur, ale te, które miała, zawiodły. To ciepło... Nie, pomyślała stanowczo, odrzucając nieprawdopodobne myśli.

Odetchnęła głęboko, patrzyła, jak słońce coraz wyżej wędrowało po niebie. Musiała sprawdzić informacje Kerona i odnaleźć kontakt doradcy Złotego Miasta na Wschodzie. Nie sądziła, że Strike odzyska przytomność w ciągu kilku godzin, a jeżeli nawet... Nie chciała zabierać go ze sobą. Sprawy Zachodu nie były jego problemem. Postanowiła, że wszystko sprawdzi i wróci jak najszybciej. Długo wmawiała sobie, że jest tu bezpieczny. 

Wybrała gospodę na obrzeżach miasta, aby w razie zagrożenia mogli szybko opuścić Silvercore. Przede wszystkim zdawała sobie sprawę, że miejsce, które wskazał Keron może być pułapką. Jeżeli miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, że było inaczej, to oszukiwała samą siebie. Zagrożenie wisiało w powietrzu, jak burzowe chmury nadchodzące z północy. Silne przeczucie nakazywało jednak tu przybyć pomimo wszelkich niebezpieczeństw. Czuła się tak, jakby miała coś odnaleźć. Zdobyć. Za wszelką cenę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro