Rozdział 8
Chłodny wiatr potęgował zimno, które przeszywało ciało. Przy każdym smagnięciu czuła kąsające ugryzienia. Owinęła się ciaśniej kurtką i skuliła w siodle, marząc o rozpaleniu ogniska. Chciała ogrzać skostniałe dłonie i w końcu poczuć ciepło. Dość mało wygórowane marzenie, które w zasadzie łatwo było spełnić. Problemem były Wielobarwne bestie, których z każdą godziną przybywało. Calthia odnosiła wrażenie, jakoby stwory celowo przemierzały każdy zakątek Wschodu tylko po to, aby ujrzeć Wybraną. Tak przynajmniej się czuła, słysząc powarkiwania w ciemności. Na szczęście bestie omijały miasta i wsie, nie wkraczając na ich teren i nie atakując ludności. Calthia miała wrażenie, że na coś czekają. Jakby ktoś trzymał psy na uwięzi, a one tylko wysłuchiwały rozkazów. Czy to możliwe, aby ktoś mógł je kontrolować? Nigdy o czymś takim nie słyszała. Przymierze Krwi mówiło o bestiach, które nie mają Pana. Idąc za zewem pragnienia, pożarły nawet swojego stworzyciela – Fidusa Szalonego. Podkradając się w absolutnej ciszy, będąc niewidzialnymi, były niepokonane. Teraz zdawały się przeczyć zachowaniu opisanym w Przymierzu. Skowyt i warczenie pozwalały zwrócić na nich uwagę. Nawet Strike zauważył, że są znacznie głośniejsze, niż w drodze do Przełęczy. Przyznał tym samym, że przez całą podróż szły jego tropem. Na pytanie w jaki sposób zdołał się przed nimi uchronić, odpowiadał wymijająco. Calthia domyślała się, że był wyczulony na najmniejszy szmer, ale gdyby Wielobarwni poruszali się bezszelestnie, jak to opisywało Przymierze Krwi, jaką miałby szansę się przed nimi obronić? Nie chciał powiedzieć, więc zawiesiła ten temat. Tak samo zresztą, jak rozmowy o Corvaxie.
Calthia odczuwała coraz większą irytację, słysząc ciche posykiwania w ciemności. Niekiedy odgłosy Wielobarwnych brzmiały jak muzyka. Łapała się na tym, że wsłuchiwała się w nią i szła niczym w transie, całkowicie zapominając o wszystkim, co ją otacza. Kilka razy dostrzegła wówczas przebłyski obrazów, ale pojawiły się tak szybko, że nie była w stanie niczego rozpoznać. Z każdą godziną podróży wśród skowytu bestii, odczuwała narastający gniew. Miała ochotę ruszyć i wybić je wszystkie, ale gdy tylko przenosiła wzrok pośród drzew, gdzie się ukrywały, skowyt zamieniał się w chichot. Złośliwy śmiech stworów, które tylko czekają na ruch Wybranej. Nie chciała dać im tej satysfakcji. Prowokowały, co drażniło dziewczynę jeszcze bardziej.
Zauważyli, że Wielobarwni cichną w pobliżu większych skupisk ludzi. Abrath z początku chciał ominąć Solche – ostatnie mniejsze miasto przed Silvercore, ale widział, że Calthia coraz częściej zasłania uszy, aby nie słyszeć powarkiwania Wielobarwnych. Wyglądała, jakby dźwięk stworów wwiercał się w jej głowę, sprawiając rozdrażnienie i ból. Nie chciała jednak o tym rozmawiać. Gdy bardziej się nad tym zastanowił, mówiła coraz mniej.
Solche było większe od Grando. Postanowili zatrzymać się w mieście tylko na kilka godzin, aby uzupełnić zapasy. Kamienny mur otaczający Solche był w znacznie lepszym stanie niż ten w Grando. Na ulicach panował również większy ruch. Liczniejsze patrole i kontrole przejezdnych, były niepokojące. Calthia zsunęła się z konia, po przekroczeniu głównej bramy. Mało ją interesowało, co Abrath mówił strażnikom. Dostrzegła, jak Strike na nią spojrzał, ale zignorowała go. Przeszła z koniem na bok, aby nie blokować głównego wjazdu, opierając się plecami o ścianę jednego z budynków. Patrzyła na wjeżdżające wozy, dostrzegając, że za każdym razem żołnierze Wschodu zachowywali się arogancko i wykorzystywali swoją pozycję. Podnosili głos, przeszukiwali każdy wóz i niekiedy bezczelnie zwracali się do młodych kobiet.
Calthia zauważyła, jak jeden z żołnierzy zaczepił jedną z nich, mocno chwycił za ramię i przyciągnął do siebie. Pomimo tego, że zacisnęła mocno zęby i wykręciła twarz w bólu, młoda dziewka nie krzyknęła, nie odezwała się słowem. Żołnierz powiedział coś do jej ucha i puścił. Na koniec dziewczyna kiwnęła nieznacznie głową i pospiesznie się oddaliła. Strażnik tylko się zaśmiał. Zaczął rozmawiać z ludźmi ze swego oddziału, opowiadając wulgarnie, co zrobi, gdy dziewka znajdzie się w jego łożu.
Calthia zacisnęła pięści. Nie mogła zrozumieć takiego zachowania, a szczególnie faktu, że żołnierze wcale się z tym nie kryli. Chwilę później poczuła dłoń na ramieniu. Oderwała spojrzenie od strażników, aby przenieść je na swego przewodnika. Jeżeli miała nadzieje, że Abrath cokolwiek powie, to widząc surowy wyraz jego twarzy, od razu zrozumiała, że niepotrzebnie wtrąca się w sprawy Wschodu. Nieznacznie pokiwał przecząco głową, aby nie reagowała. Zmarszczyła brwi, czując napływ złości i raz jeszcze rozejrzała się wokół. Zdała sobie sprawę, że poza nią nikt nie zwrócił na to uwagi. Nawet inni żołnierze pozwalali na tego typu zaczepki. Co tu się do diabła dzieje? Dlaczego nikt nie reaguje? Dlaczego ludzie, również w tym mieście, opuszczają wzrok i nie chcą narażać się żołnierzom?
– Możemy zostawić tu konie i iść się rozejrzeć – powiedział Abrath, przywiązując lejce do drewnianych palików i wskazując Calthii kierunek, gdzie znajdą rynek.
– Jak możesz...Czy nie widziałeś...
Poczuła mocniejszy uścisk na talii. Zaczął odciągać ją od bramy, ruszając w boczną uliczkę. Z początku chciała się wyrwać, ale okazał się znacznie silniejszy. Nie zamierzała z nim walczyć na oczach wszystkich, więc w końcu pozwoliła się prowadzić. Kiedy skręcili za róg, przyciągnął dziewczynę i oparł plecami o ścianę budynku. Zaskoczył ją, gdy pochylił się bardzo blisko i wlepił w nią wściekłe spojrzenie.
– Nie spodziewałem się tu tylu żołnierzy. To tylko znak, że szukają cię wszędzie. Proszę, nie zwracaj na siebie uwagi. – Ostatnie słowa wypowiedział przez zaciśnięte zęby.
Cofnął się i odszedł kilka kroków. Jak mogła nie zwracać uwagi na tego typu zachowanie wojska? Wlepiła wściekłe spojrzenie w Strike'a. Sanessco nakazał to samo. Nie zwracać na siebie uwagi. Wykonać zadanie. Czy miała być ślepa na krzywdy innych? Jak mogła zachować spokój?
– Jak możesz przechodzić obojętnie, gdy innym dzieje się krzywda? – syknęła, zaciskając dłonie w pięści. – Jak możesz razem z innymi odwracać wzrok i udawać, że nic nie widzisz? Jak możesz...
– Zrozum – warknął, patrząc dziewczynie prosto w oczy – nic nie możemy z tym zrobić. Jak sobie to wyobrażasz? Chcesz z nimi walczyć? A może porozmawiać i uświadomić im, jak źle się zachowują? – prychnął wściekle, cofając się i rozkładając ręce.
– Corvax powinien wiedzieć...
– Corvax wie! – odpowiedział znacznie głośniej i obrzucił Calthie gniewnym wzrokiem. – W tym właśnie problem, Calthia. Corvax doskonale wie, jaką rozrywkę zapewnić swoim żołnierzom, na ile im pozwolić, aby swój strach przekuli w pozorną władzę. Tutaj to ich się boją. Tutaj to oni rządzą. Przekroczą tylko mury Ravenguard, to w jednej chwili role się odwracają.
Calthia pokręciła głową. Nie mogła w to uwierzyć. Nie mogła. Nie mogła po prostu się odwrócić i iść przed siebie, jakby nic się nie wydarzyło.
– Nie potrafię tak – powiedziała w końcu, odsuwając się od ściany i nim zdążył zareagować, opuściła zaułek, w którym się skryli.
Szybkim krokiem wmieszała się w tłum ludzi, zmierzających główną drogą. Przeszła kilka przecznic, skręciła w wąską alejkę, a następnie w kolejny szerszy trakt, prowadzący na targowisko. Odwracając się, nigdzie nie dostrzegła Strike'a. I dobrze, pomyślała, poprawiając rękawicę i torbę podróżną. Zwolniła tempo, przechodząc między straganami. Odetchnęła głęboko, zatrzymując się przy jednym z nich. Patrzyła na produkty, ale ich nie widziała. Wzrok zaczął się zamazywać, więc przetarła oczy. Co się ze mną dzieje? Ogarnij się – skarciła samą siebie. Źle się czuła. Odgłos Wielobarwnych wciąż dźwięczał w jej głowie. Brzmiał niczym natrętna melodia, o której trudno zapomnieć. Już dawno powinna opuścić Strike'a. Nie wierzyła w żadną Wybraną. Była księżniczką, dyplomatą Sayers i przede wszystkim na relacjach ze Wschodem powinna skupić całą uwagę. Jeżeli rzeczywiście była poszukiwana, nie mogła narażać innych. Musiała działać w pojedynkę. Tak, jak zawsze
– Kupuje panienka, czy tylko tak stoi? – Zamrugała, przenosząc wzrok na kupca. Skupiła uwagę na ziołach, które sprzedawał i tylko pokręciła głową.
Odchodząc w głąb targowiska, szła niczym w transie, obmyślając kolejny plan. Dobrze było nie martwić się o wybranie właściwej drogi, ale nie mogła więcej liczyć na człowieka, o którym tak naprawdę nic nie wiedziała. Postanowiła, że popyta o drogę do Silvercore. Musiała także kupić konia. Powrót pod bramę byłby głupotą, bo Abrath z pewnością tam czekał, jeżeli wcześniej jej nie znajdzie. Odetchnęła głęboko, mijając grupkę osób i kątem oka dostrzegając patrol. Poprawiła kaptur na głowie, odwracając się w przeciwną stronę, niż strażnicy. Czuła, jak serce jej przyspiesza. Starała się iść powoli, ale miała ochotę jak najszybciej opuścić to miejsce. W głowie powtarzała sobie, aby nie zwracać na siebie uwagi. Zachować spokój. Dobrze wiedziała, że w tłumie najłatwiej wypatrzyć nerwowych ludzi. Zaklęła, gdy skręciła w kolejny ciąg straganów i wpadła na barczystego mężczyznę. Ten odwrócił się tak nagle, że uderzył dziewczynę prawym ramieniem. Cios był tak silny, że Calthia poleciała do tyłu i wylądowała na ziemi. Zamiast pomocy, usłyszała tylko przekleństwa pod swoim adresem i obelgi, że mogłaby nie tarasować przejścia. Wstała, rozcierając bark. Mężczyzna, który doprowadził do jej upadku, stał, patrząc na dziewczynę i uśmiechał się pogardliwie. Szukał zaczepki, to było pewne, bo gdy Calthia spojrzała mu prosto w oczy, uśmiechnął się lubieżnie. Mogła go zaatakować. Coś wewnątrz mówiło jej, aby właśnie to zrobiła. Wszystko w niej pragnęło zemsty. Uczucie potęgowało się z każdą chwilą i rozlewało, aż po czubki palców. Wściekłe spojrzenie narastało, a dłonie coraz mocniej zaciskały się w pięści.
– Co tu się dzieje? – rozległ się głos, na który z początku nie zwróciła uwagi. Ostry ton się powtórzył, a Calthia dostrzegła, jak barczysty mężczyzna opuścił wzrok i bełkotał coś pod nosem. – Zakłócanie porządku jest karane – rzekł żołnierz krótko i skinął głową.
Dwaj rycerze, podeszli do mężczyzny, stojącego obok Calthii i podcięli mu gardło. Jednym szybkim cięciem rozorali skórę na szyi. Dziewczyna poczuła ciepłą krew na twarzy, ale nie mogła nic zrobić. Stała zszokowana z szeroko otwartymi oczami, czując jakby serce miało wyskoczyć jej z piersi. To nie działo się naprawdę, pomyślała w pierwszej chwili, gdy tych samych żołnierzy, chwyciło ją za ramiona i zaczęło wyprowadzać z targu. Nie wiedziała, co stało się z ciałem tamtego osiłka. Przez chwilę zaczęła się zastanawiać, czy słyszała krzyk kogokolwiek z ludności. Z reguły powinno się krzyczeć w takiej sytuacji lub chociażby być przerażonym. Nie mogła jednak przypomnieć sobie czegokolwiek, poza wyrazem twarzy umierającego mężczyzny. Strach zmieszał się z bólem, gdy upadł bez życia. Czy miała skończyć tak samo?
– Puśćcie mnie! – Słowa w końcu wypłynęły z krtani dziewczyny. Dosyć głośne słowa. Stanowcze i wściekłe.
W końcu czuła, że odzyskuje panowanie nad swoim ciałem. Zaparła się nogami w jednej z uliczek i wyrwała z uścisku obu żołnierzy. Trzeci, który wydał rozkaz zabicia mężczyzny na targu, zatrzymał się i chłodno spojrzał na dziewczynę.
– Dokąd mnie prowadzicie? – spytała, na co nie otrzymała żadnej odpowiedzi. – Nie zrobiłam niczego złego. Nie macie prawa...
Silne uderzenie pięścią w twarz, skutecznie zamknęło jej usta. Uklęknęła, rozcierając skroń i mrugając raz za razem, aby odzyskać ostrość widzenia i przegonić krew kapiącą do oczu z rozciętej brwi.
– Nie macie prawa – powtórzyła przez zaciśnięte zęby, unosząc głowę i patrząc żołnierzowi prosto w oczy.
Zablokowała kolejne uderzenie, osłaniając się prawą ręką i szybko zadając cios w podbródek rycerza. Kompletnie jednak zapomniała o dwóch strażnikach, stojących za jej plecami. Poczuła szarpnięcie i zacisnęła zęby z przeszywającego bólu, rozchodzącego się wzdłuż kręgosłupa i ramion, gdy wykręcili jej ręce. Widziała niewyraźnie, jak dowódca tej trójki się podnosi. Zmarszczyła brwi, napinając mięśnie i przygotowując się na cios.
– Ty suko – warknął, zaciskając pięść i uderzając kilka razy w żebra, aby odebrało jej dech. Na koniec chwycił włosy dziewczyny i szarpnął, aby na niego spojrzała. – Takie jak ty umierają powoli, w męczarniach...
Urwał dławiącym się głosem. Calthia w pierwszej chwili myślała, że się zakrztusił, ale dopiero po chwili dostrzegła wysuwające się ostrze z jego piersi. Cofnął się i upadł na ziemię, ukazując swojego oprawcę.
Dwóch żołnierzy, którzy jeszcze przed chwilą ją trzymali, puściło uchwyt. Opadła na kolana. Oczy piekły ją od łez, mieszających się z krwią. Tępy ból głowy wwiercał się coraz głębiej, odbierał dech. Klęczała z opuszczoną głową i opierała się dłonią o ziemię, zastanawiała się, co by się stało, gdyby jej nie odnalazł. Czy miałaby wystarczająco dużo siły, aby ich zabić? Na samą myśl o śmierci rycerzy Wschodu z jej ręki, pomyślała o Sayers. Jakże byłby to doskonały pretekst do rozpoczęcia wojny. Znów poczuła, jak w jej oczach zbierają się łzy. Nigdy nie zabiła żadnego człowieka. Żaden jej nie uderzył. Nie miała szans, aby wygrać. Nie czuła wystarczającej siły, szybkości. Czuła się tak, jak po przybyciu na Wschód. Nie było przeczucia, które ostrzegało przed zagrożeniem. Nie było przeczucia, które podpowiadało, z której strony nadejdzie atak. Nie było spokoju, który pozwoliłby zapanować nad emocjami.
Był tylko strach.
Rozchodzący się po całym ciele strach. Odbierający kontrolę. Osłabiający. Odbierający siłę. Były też łzy, które uznawała zawsze za przyznanie się do słabości. Zacisnęła powieki, gdy krew z rozciętej skroni całkowicie przesłoniła obraz.
Odgłosy szczęku broni docierały niczym z oddali. Głuchy świst przecinającego powietrza i wreszcie mlaśnięcie przeszywanego mięsa, a później odgłosy opadających ciał. Mocniej zacisnęła powieki, kuląc się niczym dziecko, gdy poczuła dotyk dłoni, otaczających ramiona. Mocniej wtuliła się w postać, która zaczęła gładzić ją po plecach i uniosła w ramionach. Bała się otworzyć oczy. Bała się...
– Calthia... – szepnął, a ona pomyślała tylko, że dobrze jest usłyszeć jego głos.
Chwilę po tym pomyślała, że to głupie. W końcu była gotowa go zostawić. Powinna być gotowa. Powinna umieć walczyć jak kiedyś. Powinna być silna i móc działać bez żadnych emocji. Czuła, że wyniósł ją z zaułka, w którym przed chwilą się znaleźli. Przeszedł kilka przecznic. Szedł powoli, mocno trzymając dziewczynę w objęciach. Przez chwilę słyszała głośniejsze rozmowy ludzi, a później te głosy ucichły. Gdzieś w oddali dawało się słyszeć szczekanie psa i przemarsz żołnierzy.
– Wypij to. – Po słowach poczuła, jak przystawia fiolkę do jej ust.
Palący smak ogrzał wnętrze i zaczął leczyć rany. Każda tkanka zaczęła się zasklepiać, pozostawiając nienaruszone ciało. Wciąż czuła obite mięśnie i żebra, ale mogła swobodnie oddychać. Poczuła, jak przeciera jej twarz zwilżonym materiałem. W końcu otworzyła oczy. Widząc go, klęczącego tuż obok niej, miała wrażenie, że coś w niej pękło. Łzy nie przestawały spływać z policzków. Gdy objął ją ramieniem i przytulił do siebie, gładząc delikatnie po plecach, poczuła, że wszystkie siły ją opuszczają. Zacisnęła palce na jego kurtce, wtulając się mocniej. Nie chciała go puścić, a jednocześnie nie mogła pojąć, dlaczego przy nim czuła się tak bezpiecznie. Dlaczego czuła się teraz taka rozbita? Dlaczego miała wrażenie, że spada w pustkę i nikt nie był w stanie jej złapać?
Odetchnęła ciężko, przeganiając łzy i powtarzając sobie, że musi wziąć się w garść. Dla Sayers. Nikt na Zachodzie nie ma pojęcia, co dzieje się na Wschodzie. Musiała ich powiadomić.
Musiała...
Nagle pomyślała o Sanessco. Czy naprawdę nikt nie miał pojęcia, jak żołnierze Wschodu traktują ludzi? A może Sanessco doskonale o tym wiedział? Dlaczego więc nikogo nie powiadomił? Dlaczego to ukrywał? Złość przesłoniła żal, która jeszcze przed chwilą odbierała siłę. Odsunęła się od Strike'a i powoli wstała. Rozglądając się wokół, dostrzegła, że są w części miasta, do której nie dotarła. Ciemny zaułek pełen był skrzynek wiklinowych koszy i beczek. Calthia przypuszczała, że może to być zaplecze karczmy.
– Dziękuję – wyszeptała, poprawiając torbę na ramieniu i zauważając, że jest otwarta. Domyśliła się, że eliksir, który jej podał, należał do niej. Przez myśl przemknęła jedynie ulga, że trafił na ten odpowiedni. – Przepraszam za to... – Przetarła resztki łez z policzków, odetchnęła głęboko i spróbowała nie myśleć o tym wszystkim, co się stało. Musiała skupić się na tym, jak można to wszystko naprawić. Jak ocalić Wschód przed takimi żołnierzami? Jak ocalić Wschód przed takim władcą? – Powinnam zachować się bardziej odpowiedzialnie, a nie ulegać emocjom. Nie podobało mi się zachowanie żołnierzy przy bramie. Sądziłam, że są wyjątkiem. Nie przypuszczałam, że żołnierze Wschodu mogą dopuszczać się takich... – Głos jej zadrżał, więc umilkła i odchrząknęła, próbując nad nim zapanować. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
Odetchnęła, podchodząc do beczki z deszczówką i obmywając twarz. Nie mogła w to uwierzyć. To zdanie powtarzało się w jej umyśle niczym uderzenia młota. Zacisnęła powieki, opierając dłonie o krawędź beczki. Znów mówiła na jednym tchu, bojąc się spojrzeć mu w oczy. Znów przekonywała samą siebie, że wszystko jest w porządku.
– Calthia...
– Wszystko jest w porządku – przerwała, wypowiadając słowa, w które próbowała sama uwierzyć. – Wszystko jest w porządku – powtórzyła ciszej.
– Calthia, przecież...
– Wszystko jest w porządku – powiedziała ponownie, starając się, aby brzmiały bardziej stanowczo. – Dziękuję, że mi pomogłeś. Kolejny raz – dodała kwaśno.
Ponownie przemyła twarz, opukała zakrwawione włosy i spięła je rzemieniem. Pomyślała, że jakże łatwo było opuścić Zachód. Myśl o sprawdzeniu pojedynczych informacji, nie obezwładniała. Dodawała sił i wszystko na pierwszy rzut oka wydawało się takie proste. Przenosząc się na Przełęcz, nie czuła strachu. Nigdy wcześniej nie odczuwała go w takim natężeniu. Była pewna tego, co ma zrobić i po prostu przechodziła do działania. Teraz stała z pochyloną głową, zastanawiając się, co właściwie powinna zrobić. Pierwszy raz nie wiedziała. Dłonie coraz mocniej zaciskała w pięści, odganiała żal. Skupiała uwagę na złości. Szukała w niej siły, bodźca do działania. Nie działało to jednak tak jak kiedyś.
– Spójrz na mnie – słowa Abratha sprawiły, że mocniej zacisnęła szczękę i odwróciła wzrok w stronę wyjścia z alejki. – Spójrz na mnie – powtórzył spokojnie i cicho.
Słyszała, że się zbliżył, a gdy dotknął jej twarzy i delikatnie uniósł podbródek, nie opierała się. Za wszelką cenę próbowała zapanować nad drżeniem ciała i odgonić te przeklęte łzy ze swoich oczu. Widząc jego twarz, chciała odwrócić wzrok, ale na to nie pozwolił. Uśmiechnął się ciepło i tak krzepiąco, że niemal znowu się rozkleiła. Poczuła tylko pojedynczą łzę, która zaczęła spływać po policzku, jednak przetarł ją koniuszkiem palca.
– Nie wszyscy żołnierze Wschodu są tacy. Przykro mi, że trafiłaś na tych zdegenerowanych i tych, co zapomnieli, czym powinna być ochrona kraju.
– Zabiłeś ich – szepnęła nagle, jakby dopiero teraz sobie to uświadomiła. – Nawet przez chwilę się nie zawahałeś? Byłeś kiedyś...
– Gdybym się zawahał, zrobiliby ci krzywdę. Nigdy nie pozwolę, aby ktokolwiek cię skrzywdził. Przepraszam, że nie zdążyłem wcześniej.
– Nie musisz przepraszać – powiedziała, odsuwając jego dłoń od swojego policzka i cofając się o krok. – Nie sądziłam... nie chciałam wierzyć w twoje słowa. Nigdy bym nie przypuszczała, że żołnierze mogą zachowywać się w ten sposób. – Zacisnęła mocno powieki, próbując opanować oddech. – Boję się tego, co mogę zastać w Silvercore, ale... muszę sprawdzić pewne informacje.
Teraz to Abrath odetchnął ciężko, ale nie skomentował jej ostatnich słów. Widziała, że jedynie kiwnął głową i nad czymś się zastanawiał. W końcu powiedział, że muszę się spieszyć i jak najszybciej powinni opuścić Solche. Przypuszczała wtedy, że chodzi o strażników, których zabił. Kiedy znajdą ciała, wyjazd z miasta może być znacznie utrudniony. Nie sądziła, że chodzi o coś znacznie groźniejszego, aniżeli kilka oddziałów zbrojnych.
Przeszli kilka przecznic, trzymając się bocznych uliczek. Poruszali się powoli i unikali większych grup ludzi. Kierowali się w stronę bramy, gdzie zostawili konie. Nie rozmawiali i bacznie obserwowali każdą uliczkę, każdego strażnika. Calthia z każdym krokiem, który zbliżał ich do głównego wyjścia z Solche, miała dziwne wrażenie, że coś jest nie w porządku. Wręcz czuła, jak powietrze gęstnieje i wypełnia go ostry zapach. Nie była jednak w stanie stwierdzić, czym jest ta woń. Gdy tylko skręcili za róg i mieli kilka metrów do koni, w dziewczynę uderzyło, tak dobrze jej znane, przeczucie.
Zagrożenie, pomyślała, cofając się i ciągnąc za sobą Strike'a.
Momentalnie oparła się o ścianę budynku w bocznej alejce, w której się znaleźli i próbowała uspokoić oddech. Nim Abrath zdążył o cokolwiek zapytać, Calthia wyjrzała za róg i przeniosła wzrok na bramę, przez którą wjeżdżało dwunastu jeźdźców. Mieli czarne lekkie zbroje i zasłonięte ciemnymi przepaskami twarze od nosa do brody. Nawet z tej odległości mogła dostrzec ich lodowate spojrzenia, którymi obrzucili główny plac. Calthia nigdy wcześniej ich nie spotkała, ale wyczuwała wokół ten przeszywający niepokój i zapach krwi. Odór śmierci był tak wyraźny, że wyróżniał się na tle zapachów miasta. Wycofała się. Wiedziała kim są. Sanessco nie raz o nich opowiadał. Przed oddziałami Lorda Troxtera nikt nigdy nie uciekł. Jak więc mieli się stąd wydostać?
Abrath wyjrzał zza rogu i cofnął się momentalnie, przeczesując włosy palcami. Zaklął pod nosem, przenosząc wzrok na Calthie. Widziała wyraz jego twarzy, na którym przerażenie mieszało się ze wściekłością. Próżno jednak mogła szukać zaskoczenia. W końcu ostrzegał, że Troxter również jej szukał. Wówczas zignorowała jego słowa, uważając, że specjalne oddziały Lorda Troxtera nie mają powodu, aby jej ścigać. Teraz wszystko układało się w całość i słowa Abratha jedynie potwierdzały, to co dzieje się na Wschodzie. Corvax wiedział, że przybyła na Wschód. Tym bardziej musiała sprawdzić trop z Silvercore. Musiała się dowiedzieć, do czego dąży Corvax, co chce osiągnąć i co łączy go ze Złotym Miastem. Rozmowa z Keronem musiała być zaplanowana z Władcą Wschodu. Teraz zaczynała być tego pewna. Wiedział, że będzie chciała wszystko sprawdzić osobiście. Czy Redox również był w to zamieszany? Przypuszczała, że owszem. Złote Miasto od lat szukało nowych ziem. Abrath powiedział, że rozmowy toczyły się również z Władcą Wschodu. Czy stał za tym ktoś jeszcze? Jeżeli Corvax wmówi wszystkim, że Sayers zjednało się z Wygnańcami, aby przejąć władzę na Wschodzie, zacznie podbój Zachodu od jej rodzinnej krainy, a wszystkie pozostałe mu w tym pomogą. Uznają Sayers za zdrajców. Wszystkie negocjacje, które prowadziła przez lata, przekonywanie Zachodu, że na Corvaxa należy szczególnie uważać, podważanie intencji Wschodu... wszystko to odwróci się przeciwko niej. Przeciwko Sayers.
Musiała sprawdzić i potwierdzić wszystkie przypuszczenia, powiadomić Sayers i... nie pozwolić się złapać. Zaczerpnęła powietrze, aby coś powiedzieć, ale Abrath ją ubiegł. Słowa, które wypowiedział, potwierdziły tylko, że i on obawiał się jeźdźców Troxtera.
– Musimy się stąd wydostać.
Kiwnęła głową. Spodziewała się, że za chwilę coś wymyśli. Sama miała pustkę w głowie. Nie wiedziała, jak uchronić się przed magią. Nie miała o niej większej wiedzy. Jak mieli przejść obok oddziałów Troxtera niezauważeni? Czuła, że jak tylko ich zobaczą, będą wiedzieli, że to właśnie jej szukają. Miała wrażenie, że wpadła w pułapkę. Serce coraz szybciej uderzało w jej piersi. Próbowała się uspokoić, ale z każdą chwilą zapachy otoczenia były coraz wyraźniejsze. Nie musiała wyglądać na główny plac, aby wiedzieć, gdzie znajdują się jeźdźcy. Dwóch pozostało przy bramie. Czterech ruszyło wzdłuż głównej drogi miasta. Pozostała szóstka wyjechała za bramę, obstawiając wyjazd. Otaczała ich moc. Iskrzyła się i wirowała, jakby dodawała im siły. Nabierając powietrza, zbierali zapach z otoczenia.
Szukali ich.
Dlaczego jeszcze nie znaleźli? Poczuła chłód. Przeszywające zimno, które roztaczało się od koniuszków palców, aż po dłoń i szło coraz wyżej, zatrzymując się na krtani. Słowa Abratha sprawiły, że wróciła do miejsca, w którym fizycznie się znajdowała. Odetchnęła głęboko, jakby nie do końca zrozumiała ich sens. On jednak spojrzał na nią z taką powagą, że zrozumiała, że wcale nie żartuje.
– Odwrócę ich uwagę. Kiedy droga będzie wolna, wyjedź z miasta. Rozumiesz, co mówię?
Patrzyła na niego i nie mogła wydusić z siebie ani jednego słowa. Tak, rozumiała. Oczywiście, że rozumiała. W zasadzie nie było innego sposobu. Powinna teraz zgodzić się na ten plan. Była w końcu księżniczką Sayers. Nie miała rzucać się w oczy. Miała tylko sprawdzić informacje w Silvercore. Miała bezpiecznie wrócić do domu. Nie mogła pozwolić, aby oskarżyli jej krainę o zdradę, o podżeganie do buntu... Powoli wypuściła powietrze. Zmarszczyła brwi i mocno zacisnęła dłonie w pięści. Chłód stopniał. W jednej chwili poczuła, jakby stanęła w blasku słońca, a ciepło rozlało się po każdym centymetrze jej ciała. Nie mogła narażać siebie, ale również nikogo innego. Nie mogła pozwolić, aby Wschodem rządził strach.
– Calthia, musisz opuścić Solche niezauważona. Oni nie mogą cię znaleźć.
Mówił tym swoim opanowanym, jakże rzeczowym tonem. W zasadzie to miał rację. Patrzyła mu w oczy, które wpatrywały się w nią stanowczo, nie znosząc sprzeciwu. Powinna się z nim zgodzić, a tymczasem wszystko w niej krzyczało.
– Nie – powiedziała nad wyraz cicho i spokojnie. – Opuścimy Solche razem. Jeżeli dasz się zabić, nigdy nie udam się do Xareth.
Widziała, jak mruży oczy i marszczy brwi. Pomyślała, że jeżeli naprawdę wierzy w tą całą Wybraną, w całe to Przymierze i przepowiednie, będzie mu zależało, aby jednak dotarła do Doliny magów. Groźba okazała się skuteczna. Abrath niechętnie, ale w końcu kiwnął głową. Teraz pozostało jedynie wydostać się z miasta, do którego przybyli władający magią żołnierze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro