Rozdział 36
Tringa przerzuciła łuk przez ramię, powoli przechodząc za jeden z budynków. Na murach dostrzegła wielu rycerzy Wschodu. Nie brakowało ich również na ulicach Sayers. Patrole składały się minimum z czterech zbrojnych, ale o tej porze większość ulic była pusta.
Nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała skradać się w mieście, w którym się wychowała. Ukrywać w bocznych, nieoświetlonych alejkach i unikać wrogich żołnierzy.
Odetchnęła głęboko, kierując się w stronę koszar. Po drodze natknęła się na wiele grobów, a obrazy z wizji niemal odebrały jej dech. Czyżby tak zostali pochowani ludzie, których kazał pozabijać Corvax? A jeżeli tak skończyli wszyscy... jeżeli te domy są puste? Jeżeli wizje, które ujrzała w tunelach prowadzących do Xareth, już się ziściły? Jeżeli nie mają już kogo ratować?
Z miejsca, w którym się znalazła, dostrzegła budynki koszar, a serce uderzało niczym ptak, który chce się wyrwać z niewoli. Próbowała odgonić złe myśli, powtarzając sobie, że to niemożliwe, aby Corvax wymordował ponad tysiąc zbrojnych Sayers, wliczając straż i oddziały chroniące króla i całą ludność. Nie chciała do siebie dopuścić tych myśli, skupiając się na zadaniu.
Była już tak blisko. Rozejrzała się, znajdując miejsce, gdzie mogłaby się wspiąć na jeden z budynków. Chwilę później płasko leżała na dachu, obserwując okolicę. Koszary wyglądały na nietknięte, ale były dokładnie pozamykane. Każde wyjście było również doskonale strzeżone, włącznie z oknami.
Nagle wstrzymała powietrze, nie wierząc w to, co widzi. Cofnęła się, kładąc na plecach i próbując uspokoić łomoczące serce.
Jak to możliwe? Jakim cudem?
Raz jeszcze wyjrzała na plac przed koszarami i uważnie przyjrzała się kroczącym tam bestiom. Miały taką delikatną skórę, mieniącą się wieloma kolorami i stąpały tak cicho. Żołnierze Corvaxa w ogóle nie zwracali na nich uwagi, choć niekiedy znajdowały się od nich na wyciągnięcie ręki.
Jak mogę je widzieć?, pomyślała. Jak to w ogóle jest możliwe?
Przecież nie należała do oddziałów Strike'a. Składała przysięgę królowi Sayers i została mianowana na łucznika jego gwardii. Calthia złączyła moc Przymierza z Abrathem, z jego ludźmi, aby to oni mogli dostrzec te bestie w walce. Jakim cudem ona też to potrafiła?
Odetchnęła, zastanawiając się, jak ma się dostać do budynku, w którym przetrzymywani byli rycerze Sayers. Niebo już lekko jaśniało, budząc obozy wroga. Nie miała zbyt dużo czasu, aby myśleć, więc zdecydowała się na pierwszy pomysł, który wpadł jej do głowy.
Chwyciła łuk i naciągnęła na cięciwę cztery strzały, kierując je w przeciwnym kierunku do budynku, do którego chciała się dostać. Wycelowała w miejsca, które narobią najwięcej hałasu. Wypuszczając je, nie patrzyła, czy trafią w cel. Była tego pewna.
Błyskawicznie zeszła z dachu, przechodząc za szeregiem kolejnych domów i przykucając za stertą beczek.
Odgłosy wrzasku tylko ją utwierdziły, że wszystko przebiega według planu. Wystarczyło, że kilku rycerzy opuściło swoje posterunki przy koszarach. Wielobarwne bestie pierwsze ruszyły w stronę rannych żołnierzy, którzy wzywali pomoc. Nikt się jednak nie spodziewał, że zamiast węszyć za wrogiem, dokończą dzieła. Wołanie o wsparcie wkrótce przerodziło się w krzyk rozpaczy i błagania o litość.
Wielobarwni szli za zewem, czując krew, bo nie potrafiły odmówić sobie dodatkowego posiłku. Rycerze, którzy nadbiegli, cofnęli się, widząc rozszarpane ciała swoich towarzyszy. Co poniektórzy zaczęli rozglądać się z przerażeniem w oczach. Inni, mający wyższy stopień, zebrali grupę, która miała przeczesać teren.
Tringa nie mogła zignorować dźwięków rozszarpywanych ciał i tego krzyku pełnego rozpaczy. Teraz gdy mogła widzieć te bestie, obrazy były jeszcze bardziej przerażające. Nie była w stanie wymazać widoku ociekających krwią paszczy i kłów rozszarpujących ciała.
W końcu zdołała oderwać wzrok i prześlizgnąć się w stronę niepilnowanego okna. Szybko wyłamała zamek i weszła do środka, Zeskakując na podłogę, odruchowo przesłoniła twarz dłonią, zaskoczona roznoszącym się dookoła odorem. Gdy odwróciła się w stronę, gdzie zawsze stały łóżka żołnierzy, stłumiła jęk i cofnęła się do chwili, gdy jej plecy oparły się o ścianę.
Ciała były wszędzie. Jedne ułożone na drugich, w rozkładzie od dobrych kilku tygodni. Szloch wstrząsnął jej ciałem. Nie mogła oddychać. Zaczerpnąć powietrza. Miała wrażenie, że się dusi. Podciągnęła się do okna, szybko zlustrowała okolicę i wyślizgnęła się na zewnątrz. Biegła, trzymając się cienia, mijając kolejne domy. W końcu zatrzymała się, kucając między beczkami na odpady, rozpaczliwie próbując się uspokoić.
W panice łapczywie nabierała powietrza, nie potrafiąc zrobić choćby jednego spokojnego wydechu. Wciąż widziała ich powykręcane kończyny, martwe spojrzenia i rozkładające się ciała. Zrobiło jej się niedobrze, a łzy nie przestawały spływać po policzkach.
Chcąc ocalić sayerczyków zaczęliby od tego miejsca, gdzie Corvax przygotował pułapkę. Rycerze Wschodu pilnowali koszar, aby w jedno miejsce zwabić wroga i wybić z pomocą Wielobarwnych bestii.
W końcu zapanowała nad oddechem, ale jej ciałem wciąż wstrząsał szloch, a dłonie nie przestawały drżeć. Zrobiło jej się potwornie gorąco. Ściągnęła płaszcz, próbując skupić się na tym, co powinna teraz zrobić. Miała ochotę krzyczeć, błagając, aby to wszystko okazało się koszmarem, z którego za chwilę się wybudzi.
To jednak nie był sen. Tym razem wszystko działo się naprawdę.
Wiedziała, gdzie pojawią się portale Wygnanych i co będzie ich pierwszym celem. Najrozsądniej byłoby po prostu tam zaczekać i przekazać te straszne informacje.
Przetarła oczy, robiąc kilka głębszych wdechów. Nie była w stanie po tym wszystkim, co zobaczyła, spokojnie czekać na wsparcie. Po prostu musiała dowiedzieć się więcej.
W mieście była tylko jedna osoba, do której mogła się zwrócić. Jeżeli żyła będzie wiedziała, co tu się wydarzyło. Serce waliło jej jak oszalałe, gdy włamała się do jednego z domów. Wydawało jej się, że zrobiła to dość cicho, ale gdy się podniosła, musiała szybko uchylić się przed silnym uderzeniem patelnią.
– Irma, to ja – powiedziała, robiąc kolejny unik.
Szwaczka zatrzymała się, mrużąc lekko oczy.
– Panienka Tringa? – wyszeptała, wyraźnie zaskoczona.
Łuczniczka zdołała tylko kiwnąć głową i odetchnąć głęboko. Tak się cieszyła, że Irma żyje, bo oznaczało to, że Corvax nie zabił wszystkich.
Wtuliła się w ramiona kobiety, czując, jak ta powoli głaszcze ją po włosach.
– Dziecino, gdzieś ty się podziewała przez ostatnie miesiące? Twój ojciec odchodził od zmysłów, nie mogąc cię znaleźć. Do tego zniknięcie księżniczki, pułkownika i kapitana jej straży... – zawahała się, pociągając nosem. – Ale może to i lepiej, że was tu nie było...
Tringa poczuła, jak kobieta ją puszcza, mówiąc coś o herbacie. Przeszła do izby z kuchnią, dorzucając do niej drwa i stawiając naczynie z wodą. Patelnię odłożyła obok na szafce, zaczynając kroić chleb.
– Co tu się wydarzyło? – szepnęła łuczniczka, stojąc w wejściu i opierając się o ścianę plecami.
Irma przez dłuższą chwilę milczała, ale Tringa dostrzegła, że jej oczy stały się szkliste.
– Weszłaś do koszar, prawda?
– Tak – rzekła gorzko dziewczyna.
Po policzku Irmy spłynęły łzy.
– Pojawili się znikąd. Byli wszędzie. Wpierw dostali się do koszar, mordując ludzi we śnie. Podrzynając im gardła. Część zdołała uciec i się przegrupować, ale nie dali rady odeprzeć ataku wroga. Pojawiły się te bestie. Zabiły około stu mieszkańców w tym poczciwego stajennego Marka, moją kuzynkę Bertę, a także jej dzieci. Komu one zawiniły, aby ginąć rozszarpane... Z zamku nie mamy żadnych wieści. Nikt po tych wszystkich wydarzeniach go nie opuścił. Wiadomo tylko, że wejścia strzegą żołnierze Złotego Miasta. Redox przybył kilka dni przed Władcą Wschodu, tak jak dignitarze i Władca Wybrzeża. Wraz z przybyciem Corvaxa rozpoczęła się ta cała rzeź.
Tringa czuła, jak jej ciało drży, a ból skręca wnętrzności. Nie mogla w to wszystko uwierzyć, ale czy to oznaczało, że Corvax wybił wszystkich żołnierzy Sayers?
– Zapłacą za to – Tringa energicznie przetarła policzki, siadając na podłodze i oplatając nogi rękami. – Corvax za to wszystko zapłaci – szepnęła, opierając głowę o kolana. Bała się zadać to pytanie, ale musiała wiedzieć. – Irmo, czy mój ojciec... czy ktoś...
Głos jej zadrżał, a usta nagle całkowicie wyschły.
Kobieta zalała kubek z ziołami wrzątkiem i odstawiła go do zaparzenia. Kiedy podeszła do łuczniczki mocno ścisnęła jej ramię.
– Do tej pory nie pytałam kto zdołał przeżyć. Słyszałam tylko, że na niedługo przed tym, jak wszystko się zaczęło, ktoś ostrzegł część naszych rycerzy. Kazał im się ukryć, ale nie wiem, ilu z nich posłuchało. Nie chcę robić ci nadziei. Znajdę ci jakieś ubranie, żebyś się nie wyróżniała i możemy to sprawdzić. Wiem, gdzie ukrywa się jeden z generałów.
Tringa kiwnęła głową, kładąc łuk na podłodze i odpinając pas z mieczem. Zostawiła przy sobie tylko sztylet, co i tak nie miało większego znaczenia, jeżeli ją złapią.
Irma podała jej kubek oraz talerz z kawałkiem chleba i pieczonego mięsa. Łuczniczka przyjęła wywar, ale odmówiła jedzenia. Chwilę później kobieta przyniosła długą spódnicę, chustę na głowę i bluzkę z długim rękawem. Tringa założyła wszystko na to, co już miała, ignorując fakt, że dziś jest pierwszy dzień lata. Nie czuła, że jest jej za ciepło. Ciałem wstrząsały dreszcze, a dłonie miała lodowate.
– Czy księżniczka jest cała i zdrowa?
Pytanie Irmy zawisło w powietrzu, zanim wyszły na zewnątrz. Tringa odruchowo zacisnęła szczękę, czując kolejny ucisk w gardle i opuszczając wzrok. Szwaczka zakryła twarz dłonią, ze smutkiem kręcąc głową i otwierając drzwi. Nie dopytywała o to więcej, przyjmując najgorsze.
Tringa przez chwilę chciała jej wszystko wytłumaczyć. Pocieszyć. Powiedzieć, że to była decyzja Calthii, przeznaczenia lub jakiegoś innego omenu, który wmieszał ją w tę całą historię. Naprawdę chciała wydusić z siebie jakiekolwiek słowo, ale żadne nie przeszło jej przez gardło.
Przeszły bocznymi alejkami w głąb miasta, unikając strażników. Tringa nie dostrzegła żadnego Wielobarwnego, mając nadzieję, że grupa, którą widziała przy koszarach, była jedyna. Szybko jednak się przekonała, jak bardzo się myliła. W centrum miasta, przy fontannie, gdzie niegdyś Sayers tętniło życiem i swoje miejsce miały stragany kupców, włóczyła się setka bestii. Pojedyncze sztuki przeczesywały zaułki, ignorując ludzi.
Irma pociągnęła dziewczynę z dala od fontanny, najwyraźniej doskonale zdając sobie sprawę, że plac jest zajęty przez te potwory. Skręciła w jeszcze jedną alejkę i w końcu zatrzymała się przed drzwiami szklarza. Gregor uchylił lekko wejście, patrząc na nie przerażonym wzrokiem. Jego twarz była blada i bardzo mizerna.
– Kochanieńki, potrzebuję nowego lusterka do lampy. Wieczorem nie mogę szyć, bo poprzednie się zbiło, poratujecie?
Głos Irmy był doniosły, a ona tak szeroko się uśmiechnęła, gdy grupka strażników szła w ich kierunku.
– Oczywiście, drogie panie – odparł Gregor, otwierając szerzej drzwi i zapraszając je do środka.
Żołnierze Wschodu nie zwrócili na nich uwagi, przechodząc dalej.
Irma położyła stłuczone lusterko na stole.
– Zaprowadź ją do generała – powiedziała wprost, gdy zamknął za nimi drzwi.
Gregor wyraźnie się wystraszył. Tringa wiedziała, że zawsze był bardzo tchórzliwy i trzymał się raczej z dala od kłopotów. Była zaskoczona, że Irma przyprowadziła ją w pierwszej kolejności właśnie do niego.
– Co? Po co? Im mniej wiemy tym lepiej – szepnął poirytowany. – I kim ona jest? Dlaczego ją tu przyprowadziłaś?
Tringa ściągnęła chustę z głowy. Mężczyzna z zaskoczeniem spojrzał to na nią, to na Irmę.
– Jak? Skąd?
– Nie mam czasu, aby wszystko tłumaczyć – rzekła dziewczyna przyciszonym tonem. – Jeżeli jacykolwiek rycerze są u ciebie, proszę, zaprowadź mnie do nich.
Gregor tylko kiwnął głową, ruszając na strych. Pomieszczenie było wypełnione szkłem. Gotowe lustra potęgowały wrażenie, że rzeczy jest znacznie więcej. Za stertą odłamków mężczyzna otworzył jednak niskie przejście. Tringa musiała się schylić, aby przez nie przejść.
Słońce poranka leniwie wpadało przez niewielki otwór, oświetlając mniejsze pomieszczenie ukryte za ścianą. Czterech żołnierzy zerwało się, gdy ją zobaczyli. Rozpoznała ich wszystkich. Najstarszy stopniem był generał Asher Withmore, któremu podlegał Rask. Pozostali trzej byli szeregowcami, którzy często brali udział w zakładach, czy zdoła trafić z łuku do wybranego celu. Aiden, Grayson i Ezra patrzyli na nią szeroko otwartymi oczami, jakby właśnie dostrzegli ducha.
Widać było, że Gregor dostarcza im co niezbędne, bo poza kilkudniowym zarostem wyglądali schludnie. Byli też wypoczęci i najedzeni, bo Asher zlustrował ją momentalnie bystrym spojrzeniem. Szybko też sięgnął po miecz, robiąc krok do przodu i celując w jej szyję.
– Ani kroku więcej – warknął Asher ściszonym głosem. – Nie nabierzemy się na te sztuczki.
– To żadne sztuczki – powiedziała, unosząc lekko ręce w geście, że nie zamierza zrobić nikomu krzywdy. – To ja, Tringa, córka dowódcy łuczników Racsona, zwanego również Siwobrodym. Przybyłam kilka godzin temu, aby poinformować sayerczyków o nadchodzącym wsparciu, żebyście byli gotowi walczyć. – Chciała być silna, ale sama słyszała, że głos jej się załamuje. – Nie spodziewałam się tego, co zastanę w koszarach..
Asher opuścił miecz.
– Weszłaś tam? – wychrypiał wyraźnie zaskoczony.
Tringa zdołała jedynie kiwnąć głową. Z trudem przełknęła ślinę, chcąc spytać o to, co najbardziej ciążyło jej na sercu.
– Generale, czy wiecie, ilu żołnierzy przeżyło? Czy mój ojciec...
Asher uniósł na nią wzrok. Jego ciemne oczy mówiły wszystko. Zacisnęła dłonie w pięści, słysząc słowa, które wydawały się dalszą częścią tego całego koszmaru. Miała wrażenie, że jej dusza oddzieliła się od ciała, wrzeszcząc na całe gardło i nie zgadzając się z żadnym słowem, które usłyszał umysł. Stała sztywno, a jej twarz robiła się coraz bledsza, gdy oczy napełniały się łzami, a pojedyncze krople spływały po policzkach.
– Był wśród tych, którzy usłyszeli ostrzeżenie i rozkaz, aby się wycofać i ukryć. Jak my wszyscy Racson słyszał krzyki konających. Nie zamierzał uciekać, choć wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. Wraz z nim poszli wszyscy jego łucznicy, ale to była zaledwie garstka przy tych wszystkich bestiach, które nadciągały nie wiadomo skąd – Asher przeklął siarczyście pod nosem. – Z tego, co wiem żaden z łuczników, który ruszył wówczas do walki, nie przeżył. Przykro mi. Twój ojciec zabił wielu, ale z tymi potworami nie miał szans. Żaden z nas nie miał. Kulimy się tu niczym tchórze, ale powiedział, że nadejdzie pomoc i wtedy będziemy mogli się zemścić na tych ścierwach.
Tringa stała niczym w transie. Jej ojciec zginął. To nie był sen. Już nigdy go nie zobaczy. Nie przytuli i nie usłyszy jego głosu. Już nigdy...
– Kto was ostrzegł? Kto wam powiedział, że Corvax zaatakuje? – spytała lodowatym tonem, niemal cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.
– Sanessco – rzekł generał, jakby to było takie oczywiste. – Powiedział, że nic więcej nie może zrobić. Troxter pokazał swą siłę, a on miał bronić króla i królową. Rozkazał, abyśmy nie próbowali walczyć, bo zginiemy.
– Sanessco? – Tringa coraz mocniej zaciskała dłonie w pięści, czując, jak paznokcie wbijają się w skórę. – Sanessco... ten sam, co pomógł Corvaxowi przedostać się do Sayers, zdradził Quilliona i Vastineę, a teraz zasiada z Władcą Wschodu przy jednym stole?
Zmarszczyła brwi, patrząc na Ashera, jak na głupca. On jednak spojrzał na równie zaskoczonych szeregowych i pokręcił przecząco głową.
– To niemożliwe – rzekł znacznie ciszej i mniej pewniej. – Żyjemy dzięki niemu. Kazał nam się wycofać. Rozkazywał i groził, że nie czas na bohaterskie czyny, bo z tą siłą nie mamy szans. Wielu nie chciało się z tym pogodzić. Słyszeli toczące się walki. Chcieli wspomóc swoich przyjaciół i towarzyszy broni. Wszyscy byliśmy w drodze, aby odeprzeć atak, ale gdy zobaczyliśmy rozszarpywane ciała... Atak niewidzialnych bestii... Wycofaliśmy się – przyznał z goryczą i wstydem w głosie. – W Sayers przeżyło dwustu trzydziestu siedmiu rycerzy. Nazwij nas tchórzami, ale wtedy nie wiedzieliśmy, co robić. Żyliśmy z myślą, że przybędzie wsparcie i będziemy mogli dokonać zemsty. Tylko na to czekamy do diabła.
Tringa widziała w ich oczach determinację i chęć walki. Jednocześnie tlił się w nich strach, bo doskonale wiedzieli z jaką siłą przyjdzie im się zmierzyć. Nie dziwiła im się. Sama czuła przerażenie, gdy biegła do lasu Tulus, słysząc za swoimi plecami odgłosy tych zwierząt. Wtedy jednak była z nimi Calthia, która jako jedyna je widziała i potrafiła z nimi walczyć. Nawet nie chciała myśleć, co by było, gdyby musiała wtedy patrzeć na śmierć towarzyszy.
Tym razem wiedziała, że Calthia nie ruszy im z pomocą. Nie wiedziała, czy w ogóle jeszcze ją zobaczy. Ich ostatnie spotkanie wyglądało niczym pożegnanie, choć księżniczka bardzo się starała go tak nie nazwać. Pamiętała jej lekki uśmiech i czuły uścisk, a także to ciepłe spojrzenie, gdy powiedziała:
Bądź silna, Tringa. Bądź silna.
Nie powiedziała, że wszystko będzie dobrze, że wróci i będzie jak dawniej. Musieli poradzić sobie bez niej i ocalić Sayers dla niej.
Spotykając pierwszy raz na swojej drodze Wielobarwnych, czuła przeszywający strach. Nie wiedziała, z czym będą musieli się zmierzyć. Teraz był tylko gniew. Rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa i zaciskający dłonie w pięści.
Ból i żal musiała zostawić na później, gdy bitwa dobiegnie końca, a ona będzie zdolna stać o własnych siłach.
– Nikt was nie nazwie tchórzami. Widziałam, do czego zdolni są Wielobarwni. Nikt kto ich nie widzi, nie ma z nimi szans.
Nie wiedziała, co kieruje Sanessco. Jego zdrada była dla niej zaskoczeniem, które wywołało gniew i wściekłość, ale to? Nie mieściło jej się w głowie, jak mógłby wpuścić Corvaxa, wiedząc, do czego ten może się posunąć i jednocześnie próbować chronić sayerczyków? Jak mógł spokojnie siedzieć w zamku, w zasadzie nie robiąc nic i tylko patrząc, jak Władca Wschodu morduje tylu ludzi?
Odetchnęła głęboko, pozostawiając te pytania i skupiając się na tym, po co tu przybyła.
– Jak kontaktujecie się z resztą żołnierzy? Przed nadejściem zmierzchu wszyscy musimy być gotowi.
Pierwszy dzień lata był szczególną datą, a tego dnia był wyjątkowo słoneczny. Od niego wszystko się zaczęło. Całe cierpienie i ból. Błędy, których popełniali coraz więcej, chcąc to wszystko naprawić.
Sanessco zamknął oczy, kierując twarz w stronę słońca i napawając się tym ciepłem. Stojąc w bibliotece przy otwartym oknie, skupił się na szumie wiatru, ale i tak nie mógł wyrzucić z głowy tego jej śmiechu, ilekroć przychodziła w to miejsce.
Powoli otworzył oczy, jeszcze przez chwilę patrząc na promienie wpadające do biblioteki. Na miejsce, gdzie zawsze siadała, czytając księgi i ucząc się sztuki dyplomacji. Nawet nie zdając sobie sprawy, że są rzeczy ważniejsze, niż pokój pojedynczych krain.
Kiedyś był do niej podobny. Zrobiłby wszystko w imię lepszego jutra i słabszych. Bardzo długo wierzył, że pokój jest możliwy, a jego cena to tylko kwestia odpowiedniej dyplomacji. Boleśnie się jednak przekonał, że ktoś zawsze chce, dostać się na szczyt i zawłaszczyć dla siebie coś więcej.
Nawet on, gdy u Calthii ujawniły się pierwsze moce, przez krótki czas był przekonany, że uda się ją uratować. Tak bardzo się starał, żeby jej moc pozostała uśpiona a ona bezpieczna. Odnalezienie wszystkich odłamków miało być dla niej tylko przygodą, z której wróci cała i zdrowa do domu. Vastinea przekonała go, że to ona zajmie jej miejsce, gdy wszystkie odłamki będą w ich posiadaniu i zapłaci za to, co zrobiła.
Stawała się jednak coraz słabsza, a moc kamieni się jej nie objawiła. Dopiero gdy Calthia na nie spojrzała, rozbłysły rubinowym blaskiem. Maller od początku to wiedział. Powtarzał, że takiej wielkiej mocy nie należy przebudzić, a jedynie zniszczyć, aby Przymierze nigdy się nie dopełniło.
Sanessco nie chciał się z tym zgodzić. Proroctwa to pojedyncze ścieżki, które zawsze można ominąć.
W jednej kwestii musiał się jednak zgodzić z Mallerem. Calthia była ostatnią Wybraną, na którą tak długo czekały smoki i Strażnik z lasu Tulus. Nie mógł dłużej się wahać. Musiał podjąć decyzję i dokonać ostatecznego wyboru strony, po której chce stanąć.
Idąc wzdłuż regałów, dostrzegł wchodzącego do biblioteki Troxtera. Jego twarz przybrała szarawy odcień, a oczy pozostały czarne niczym smoła. Szedł wolno, rozglądając się na boki i uśmiechając pod nosem.
– Nieźle się tu urządziłeś – mruknął lord, przenosząc spojrzenie na Sanessco. – Większość ludzi nie chciałaby stracić takiej pozycji.
– Nie jestem, jak większość – odparł oschle, krzyżując ręce na piersi. – Szukasz konkretnej księgi, czy przyszedłeś po prostu pozwiedzać?
Lord uśmiechnął się krzywo, próbując sprawdzić jego myśli, kreśląc te swoje znaki i licząc, że tym razem mu się uda.
– Twoja ptaszyna ma niecały dzień, aby dotrzeć tu z amuletem. Corvax zaczyna się niecierpliwić. Na twoim miejscu bym się martwić.
Czarne oczy uważnie mu się przypatrywały. Znaki na kamiennej podłodze były jeszcze wyraźniejsze, a mrowienie wokół stóp coraz bardziej dokuczliwe. Pomimo tego nie dał po sobie poznać, że odczuwa ból i przejmuje się słowami lorda. Miał w sobie jeszcze wystarczająco dużo mocy, aby odeprzeć czarną magię.
Zmarszczył brwi, napinając mięśnie i tworząc własne nici, rozpraszające moc Troxtera. Lord skrzywił się, robiąc mały krok w tył i mocniej zaciskając dłonie w pięści.
– Ustaliliśmy, że Corvax otrzyma amulet Dneirfa w pierwszy dzień lata. Widzę jednak, że bardzo ci zależy na złamaniu naszej umowy.
– Jaki masz w tym cel? – syknął Troxter. – Tracisz tak wiele, a nie zyskujesz nic.
Sanessco wyprostował się, rozluźniając i uśmiechając lekko.
– Nie zawsze najważniejsze jest to, co sami otrzymamy, drogi uczniu. Istotniejsze, co dajemy w zamian.
Troxter wyglądał na zaskoczonego, ale przesiąknięty czarną magią, zignorował wszystko, co kryło się za tymi słowami. Kiedyś zapowiadał się na jego godnego zastępcę. Cierpliwy, pilny i słuchający. Wypełniał wszystkie zadania, które przed nim postawił i bardzo szybko rozwijał w sobie własną magię.
Niestety, zjadła go chciwość i chęć posiadania coraz to większej mocy. Gdy poświęcił się czarnej magii, przestał być jego uczniem, szukając amuletu po drugiej stronie gór.
– Ktoś przed świtem otworzył portal – powiedział Troxter, gdy Sanessco liczył na zakończenie tej rozmowy. – Jakiś czas później bestie pożarły rannych żołnierzy. Nie byłem w stanie powstrzymać Wielobarwnych. Jeżeli szybko nie zdobędziemy amuletu, twoja księżniczka nie będzie miała kogo ratować.
Sanessco tylko wzruszył ramionami.
– Nie przyszło ci do głowy, że być może bestie po prostu wymknęły się spod kontroli? – rzucił od niechcenia. – Sayers jest osłonięte. Bez mojej zgody, nikt z zewnątrz nie może się tu przedostać.
Troxter zwęził czarne oczy.
– Dlatego tu przyszedłem. Sprawdzić, czy rzeczywiście jesteś po naszej stronie – syknął.
– Trzymam się tylko z tymi, którzy wygrywają – odparł, skłaniając się lekko. – Jeżeli chcesz, mogę to sprawdzić, skoro masz jakiekolwiek wątpliwości.
Lord długo go lustrował. Czuł, jak czarne symbole coraz mocniej zagłębiały się w jego ciało, a magia próbuje wedrzeć się do głowy. Zachował spokój, odpierając każdy atak, ale zdał sobie sprawę, że jest to coraz trudniejsze, a Troxter sięga po moc, której nie poznawał.
– Nie trzeba – warknął w końcu lord, wyraźnie niezadowolony. – Sprowadź amulet.
Po tych słowach odwrócił się i szybkim krokiem opuścił bibliotekę.
Sanessco stał przez chwilę, czekając aż Troxter się oddali. Dopiero po pewnym czasie, przeniósł się do swojej pracowni i ciężko opadł na fotel. Patrząc na swoje nogi, dostrzegł pręgi po magii lorda. Uleczenie ich zużyłoby znaczną część jego mocy, na co nie mógł sobie teraz pozwolić.
Sięgnął po eliksir i powoli wypił zawartość niewielkiego flakonika, tłumiąc palący ból.
– Na Bogów, obym dał radę – szepnął, zamykając oczy.
Nabrał głęboko powietrza, napawając się zapachem ksiąg, mikstur i ziół. Zawsze czuł w tym miejscu spokój i siłę, której potrzebował, aby zmierzyć się z tym, co nieuniknione.
Powoli otworzył oczy, wpatrując się w pusty fotel obok siebie, na którym zawsze siadała i zdawała raport ze swoich wypraw. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko minęło.
Odetchnął, zaciskając szczękę i ponownie zamykając oczy.
– Maller, po co sprowadziłeś tu Tringę? Kazałem ci trzymać ich wszystkich od tego z daleka. Nic prócz śmierci tu nie znajdą. Przeżyło jedynie dwustu trzydziestu trzech żołnierzy. Cóż zdoła ta garstka przeciw Wielobarwnym?
Sayers jest stracone, pomyślał, czując gorycz w gardle.
Pustka w sercu oznacza śmierć. Poddanie i niemoc to cechy słabych. Poświęcenie jest głupotą. Niesie tylko śmierć jednostce, a czas płynie dalej, niezmieniony.
Gwałtownie otworzył oczy, zrywając się na równe nogi. Ten głos... te słowa... Zachwiał się, rozglądając wokół, ale nikogo nie zobaczył. Wiedział jednak, że to nie żadne omamy. Słyszał te słowa w swojej głowie tak wyraźnie.
Doskonale pamiętał, kiedy usłyszał je po raz pierwszy. Ten dzień, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. To wzgórze, na którym wszystko się zaczęło i łzy Vastineii, gdy magia amuletu wymknęła się spod kontroli. Essentulus podszedł do nich, klękając obok niej i wypowiadając właśnie te słowa. Elf był taki spokojny, ściągając na siebie całą klątwę i gniew smoków, gdy podzielił amulet na kawałki i rozrzucił po krainach.
A oni jak głupcy długo wierzyli, że na zawsze powinny pozostać podzielone.
Zadrżał, czując nagły powiew chłodu i odetchnął pełną piersią.
Amulet był już blisko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro