Rozdział 31
Siedział spokojnie w jadalni na krześle, które zajmował niezliczoną ilość razy przez ostatnie lata. Zawsze wyczuwał w tym miejscu ciepłą atmosferę. Życzliwe uśmiechy, rozmowy przy przepysznych potrawach i ta radość księżniczki, która zarażała wszystkich wokół.
Pamiętał chwile, gdy była mała i zawsze zapraszano go do wspólnego posiłku. Calthia upierała się, żeby siedział obok niej i opowiadał o magicznych stworzeniach lub historie o odległych krajach, które zwiedził. Księżniczka zawsze spoglądała na niego z wiarą i zaufaniem, którego nikt inny mu nie ofiarował w takiej ilości.
Biło od niej ciepło, radość i ta pewność, że świat jest przyjazny, gdziekolwiek by się nie powędrowało.
Tak, wtedy to były inne czasy. Dziecięce lata pełne nadziei i naiwności.
Upił łyk wina, obserwując Corvaxa Crow siedzącego na szczycie stołu i pochłaniającego kolację. Wszystko wyglądało jak zawsze. Służba stała kilka kroków od stołu, aby w każdej chwili służyć pomocą lub dolaniem wina. Zapachy unosiły się po komnacie tak jak kiedyś.
Z tą tylko różnicą, że to miejsce już nie przypominało tego, które odwiedzał przez lata.
Redox siedział naprzeciwko niego. Powoli obgryzał kawałki pieczonej kaczki, zagryzając ziemniakami i popijając winem. Kilku rycerzy Złotego Miasta stało przy drzwiach, jakby w każdej chwili miał nadejść wróg, przed którym mieliby bronić swego władcy.
Troxter zasiadał po prawej stronie Corvaxa i z niebywałym spokojem konsumował swój posiłek. Od czasu do czasu machał ręką i unosił pusty kielich, aby służba go uzupełniła. Bez płaszcza wyglądał na niższego i mniej krępego. Sanessco mógłby wręcz powiedzieć, że wygląda mizernie w czarnej koszuli i skórzanych spodniach. Tak zwyczajnie.
Jedynie oczy lorda kazały mieć się na baczności. Odkąd Troxter przybył do Sayers, jego oczy pozostawały czarne. Nawet na chwilę nie odzyskiwały swego pierwotnego, naturalnego koloru. Były czarne, jak smoła i miało się wrażenie, że widzą wszystko. Nie tylko to, co przed nimi, ale wszystko dookoła i znacznie dalej.
– Muszę przyznać ci rację, drogi doradco Sayers – mruknął Corvax, upijając łyk wina i wycierając rękę w białą serwetę, którą odłożył obok talerza. – Zabicie służby i kucharzy, byłoby olbrzymią stratą. Przekonałeś mnie, że zachowam ich do samego końca, a być może sprowadzę do Ravenguard, bo jedzenie tutaj jest o niebo lepiej doprawione.
Uśmiechnął się.
Sanessco mógłby powiedzieć, że nawet przyjaźnie i ciepło, ale zbyt dobrze znał Władcę Wschodu. Wiedział, że taki wyraz twarzy jest tylko grą, która ma uspokoić wszystkich wokół, gdy on będzie zbierał najlepsze kąski. I nie miał tu na myśli tych wszystkich potraw, a zaszczyty i władze, których tak pragnął.
– Przechodząc jednak do spraw istotnych – podjął Corvax, odchylając się na krześle lekko do tyłu. – Jakie wieści masz od Wybranej? Bo nie zaprzeczę, że chciałbym usłyszeć, że jest już w drodze do domu.
Sanessco wyczuł nacisk na ostatnie słowa. Wyczuł podenerwowanie Władcy Wschodu i całkowicie je zignorował.
– Niestety, wciąż przebywa w Xareth – odrzekł Sanessco, zaskoczony własną obojętnością w głosie. – Nie wyczuwam również amuletu. Jego moc wciąż jest rozproszona.
Tak wyraźnie wyczuwał jego gniew. Narastający i pałający rządzą zmiażdżenia wszystkiego, co go otacza. Jednak nawet wtedy, gdy Troxter odłożył sztućce i przeniósł na niego wzrok, sam nie czuł zupełnie nic. Nie było strachu. Nie było obawy o własne życie. Nic.
Wiedział, że chcąc to wszystko zakończyć, stracił wszystko, na czym mu kiedykolwiek zależało.
– Masz jednak pewność, że otrzymała wiadomość? – wysyczał Corvax, nie kryjąc swojej irytacji i rozdrażnienia, co było ciekawe, bo zawsze panował nad tymi emocjami.
– Tak. Wie, że Wielobarwni przebywają w Sayers. Wie jakich czynów dopuściłeś się względem mieszkańców jej królestwa i zdaje sobie sprawę, że życie króla i królowej jest zagrożone.
Mówił, jakby zdawał raport. Miał wrażenie, jakby to wszystko toczyło się gdzieś obok. Było takie nierealne i możliwe do cofnięcia.
Siedział przy tym stole i widział, jak ciemne oczy go obserwują. Czuł, jak magia próbuje wedrzeć się do jego głowy i wyczytać z niej to, co dotyczy Przymierza Krwi i Wybranej. Odpychał czarną moc z łatwością, wiedząc, jak się przed nią bronić. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie zdoła tego powstrzymywać przez wieczność.
A czas się kończył.
Powoli wypuścił powietrze, widząc oczami wyobraźni spojrzenie szmaragdowych oczu i ten pełen wiary w niego uśmiech.
Wyczarujemy motyle?
Nie drgnął, ale te słowa tak wyraźnie rozbrzmiały w jego głowie, a perlisty dźwięk dziecka wydawał się tak realny. Powoli wypuścił powietrze z płuc, skupiając się na rozdrażnionych słowach Władcy Wschodu.
– Co zatem mam zrobić, aby zwróciła na mnie większą uwagę?! Mam wybić całe miasto?!!! – Crow zerwał się z krzesła, uderzając z całej siły pięściami w stół. – Sam wiesz, że pierwszy dzień lata zbliża się nieubłaganie. Jaką mogę mieć pewność, że amulet zostanie mi tego dnia przekazany?!!!
Sanessco spojrzał mu w oczy. Nie bał się śmierci ani bólu. Wszystko, czego się dopuścił, raniło go o wiele bardziej, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł postąpić inaczej. Wstał, niby widząc wściekłe spojrzenie Corvaxa, a jednocześnie widząc księżniczkę, jakby stała tuż przed nim.
Wydawała się taka spokojna. Opanowana. Tylko w szmaragdowych oczach dostrzegał rozdzierający serce ból.
– Zostało jeszcze kilka tygodni. Nie pozostaje ci nic innego, jak mi zaufać.
Słyszał tembr własnego głosu, patrząc w te szmaragdowe oczy i tak bardzo chciał wierzyć, że słowa do niej dotarły.
Patrzył, jak Corvax mu się przyglądał, jak przeniósł wzrok na lorda, który jedynie kiwnął głową i jak znów spojrzał na niego. Widział, że Władca Wschodu traci cierpliwość. Tak bardzo by chciał posiąść władzę, której tak pragnął przez ostatnie lata. Mocno wierzył, że to będzie odpowiedź na wszelkie jego problemy i troski.
Jakże był w tym naiwny. Niemal jak dziecko, które wierzy w dobre wróżki i magiczne motyle.
Powoli wstał, czując się tak, jakby wszystko to obserwował z drugiego krańca komnaty.
Znał ustalenia. Wiedział, jakie jest jego zadanie. Oni również zdawali sobie sprawę, jakie postawił warunki. Nie miał jednak żadnej pewności, że Corvax Crow dotrzyma umowy, gdy wszystkie wcześniejsze złamał z taką łatwością.
Odwrócił się, spokojnie krocząc w stronę wyjścia.
Mógł tylko liczyć, że obietnica zdobycia amuletu Dneirfa, sprawi, że choć przez chwilę będzie trzymał Wielobarwne bestie na krótkiej smyczy.
Wyczarujemy o wiele więcej.
Przekroczył próg wielkich dębowych drzwi.
Otworzył oczy, ale wciąż miał wrażenie, że śni.
Głosy docierały do niego niczym spod wody. Niewyraźne i dudniące. Miał uczucie, że tonie, gdy ból w klatce z każdą chwilą się nasilał. Próbował nabrać powietrza, ale było jeszcze gorzej. Paliło go od środa. Ból wdzierał się w każdy skrawek ciała, odbierając siły. Pragnął tylko, aby to się skończyło.
Zacisnął powieki, mając nikłą nadzieję, że to pomoże. I wtedy znów ją zobaczył.
Klękała obok niego, gdy wokół była tylko ciemność. Widział ją w bladym blasku, jakby tylko tyle światła zdołała przywołać. Karmazynowe oczy spoglądały bacznie, oceniając i szukając odpowiedzi.
– Po cóż walczyć o życie, które jest na skraju śmierci?
Syczący głos brzmiał nadzwyczaj spokojnie. Pytanie zadudniło w jego głowie. Bestia tak bardzo chciała poznać na nie odpowiedź, gdy dziewczyna się do niego zbliżyła, kładąc dłonie na jego twarzy. Odruchowo ją objął, opierając czoło o jej czoło.
– Jak mogę ją ocalić? – szepnął.
Czuł ciepło jej dłoni na swojej twarzy i słyszał delikatne powarkiwanie, które wydobywało się z krtani. Nie usłyszał jednak, ani jednego słowa więcej, a gdy otworzył oczy, ból powrócił.
Klękał na ziemi, opierając się jedną dłonią o podłogę, a drugą zaciskając wokół koszuli. Próbował zapanować nad duszącym kaszlem, ale miał wrażenie, że zaraz straci przytomność.
Oddychaj. Powoli. Oddychaj.
Słysząc te słowa, zdołał nabrać powietrza przez nos, uspakajając spazmatycznie unoszącą się klatkę piersiową. Powoli wypuścił powietrze przez usta, w końcu łapiąc rytmiczny oddech. Czyjaś dłoń poklepała go po plecach i pomogła się podnieść.
– W porządku?
Słowa Horvusa nie od razu do niego dotarły, ale po chwili kiwnął głową. Kiedy Tringa podała mu kubek z wodą, wzdrygnął się, przypominając, co się wydarzyło wcześniej. Dziewczyna odetchnęła głęboko, wypowiadając jedynie krótkie przepraszam, gdy w końcu wziął od niej naczynie. Wyglądała na zdenerwowaną, ale starała się cierpliwie czekać, aż dojdzie do siebie.
Woda była chłodna, przyjemnie orzeźwiająca.
– Abrath, czy na pewno dobrze się czujesz?
Kolejne pytanie Horvusa sprawiło, że sam się zaczął nad tym zastanawiać. Mógł zdecydowanie stwierdzić, że boli go głowa, ale nie był to ból, z którym nie mógłby sobie poradzić. Uczucie niepokoju, świadomość, że coś się dzieje, że coś powinien zrobić, było o wiele silniejsze. Kiedy się wyprostował i ujrzał Tringę, która usiadła na krześle naprzeciwko niego, odniósł wrażenie, że ona czuje dokładnie to samo.
– Wybacz, że podałam ci ten wywar. Calthia była przekonana, że tak należy zrobić. Chciała cię chronić. Chciała chronić nas wszystkich. Znasz ją wystarczająco długo, aby samemu to wiedzieć – Tringa wypowiadała kolejne słowa coraz bardziej drżącym głosem. Zaciskała dłonie wokół tuniki, którą miała na sobie, aby zmniejszyć zdenerwowanie i złość, ale było to mało pomocne. – Przekonała Horvusa, że zgodzi się na wszystko, abyśmy byli bezpieczni. Uważam jednak, że to nie przyniesie korzyści żadnej ze stron. Wygnani traktują nas, jakby grali na czas, nie podejmują żadnej decyzji, wciąż zadają te same pytania, a ja czuję, że dzieje się coś bardzo złego.
Trajkotała, jak to Tringa, coraz szybciej wypowiadając każde słowo. Brązowe oczy napełniły się łzami, które powoli spływały po jej twarzy.
– Miałam wrażenie, że to jedyny sposób, jedyna szansa, żeby jej pomóc to cię obudzić. Nie wiem, czy postąpiłam słusznie, bo ona to zrobiła, abyś był bezpieczny. Nie wiem, co teraz się stanie, nie wiem, czy jeszcze jest czas, ale zrób coś. Zabrali ją do jaskini Oczyszczenia, tłumacząc, że dzięki temu pozbędzie się duszy smoka, że będzie znów sobą, ale ona...
– ...będzie go chronić - wychrypiał Abrath, zrywając się z miejsca i przenosząc wściekłe spojrzenie na Horvusa. – Jak mogłeś na to pozwolić? – syknął, ale widząc, jak łucznik rozkłada ręce z bezradności, odetchnął tylko głęboko.
Nie pamiętał, jak opuścił grotę, ale nagle poczuł podmuch wiatru na twarzy i usłyszał krzyk. Chwycił się skalnej ściany, aby nie upaść, a drugą rękę zacisnął na czole. Ból go sparaliżował, jakby miał się cofnąć i po prostu przeczekać. Zamiast tego ruszył powoli, z każdą chwilą przyspieszając kroku.
Biegnąc, skupił się na tym krzyku, na bólu i parł do przodu, ignorując wszystko, co było wokół. Zostawił za sobą dźwięki rozbrzmiewającej burzy, odgłosy Wygnanych przy ogniskach i wyjące w oddali wycie wilków. Nawet nie pomyślał, że to dziwne, że słyszy je tak wyraźnie.
Przebiegł po zwalonym drzewie, nie myśląc nawet, czy się potknie i spadnie ze zbocza. Słyszał bicie własnego serca, gdy ujrzał wejście do jaskini, a krzyk w jego głowie tylko się nasilił. Oddychał ciężko, wbiegając do środka i zatrzymując się nagle.
Kamienie lśniły karmazynowo czarnym blaskiem, otaczając kręgiem miejsce, w którym toczyła się prawdziwa burza. Pazury energii krążyły po kopule, raz po raz uderzając w ziemię, na której klęczała Wybrana. Przełknął ślinę, uspakajając oddech i zbliżając się, przez cały czas oceniając, jak może się do niej dostać, jak mógłby pomóc.
Dziewczyna zaciskała lewą dłoń na prawym nadgarstku, który jarzył się czerwonym blaskiem. Zaciskała coś w prawej pięści, a z jej gardła wydobywał się nasilający, pełen bólu krzyk. Miała zaciśnięte powieki, spod których sączyły się łzy.
Abrath zatrzymał się przy kopule w tej samej chwili, w której jedna ze strużek energii, wystrzeliła wprost w niego. Uchylił się, jednocześnie robiąc kilka kroków w tył i mocno zacisnął dłonie w pięści, przenosząc wzrok na postać stojącą poza kopułą.
– Zakończ to!!! Spraw, aby kamienie zgasły!!! – krzyknął, ale Maller tylko pokiwał przecząco głową, co rozsierdziło go jeszcze bardziej. – Ma wizje. To ona jest tą Wybraną. Ona może to wszystko zakończyć. Jeżeli teraz zginie...
Zamilkł, przenosząc wzrok na dziewczynę, gdy jej krzyk przycichł. Oparła poparzone dłonie na kolanach, kuląc się i wciąż ściskając coś w prawej dłoni. Włosy przesłoniły jej twarzy, gdy pochyliła głowę, a palce powoli zaczęły się prostować, wydobywając coraz więcej krwistego blasku, który zaczął oblewać krąg, w którym się znalazła.
Serce zaczęło bić mu szybciej, gdy zrozumiał, że czas dobiega końca. Nie zastanawiając się ani jednej chwili dłużej, naparł na kopułę, ignorując przeszywający ból. Strumienie energii raniły ciało, ale gdy znalazł się przy niej, nie miało to już żadnego znaczenia.
Chwycił dziewczynę, gdy osuwała się na ziemię i zacisnął jej prawą pięść w swojej dłoni. Wtedy poczuł rozchodzące się po ciele ciepło. To samo uczucie, które towarzyszyło mu, gdy Calthia była blisko niego. To samo uczucie, gdy w Silvercore stanęła obok niego, aby chronić go przed magią Troxtera.
– Jestem przy tobie – wyszeptał, mocniej zaciskając dłoń. – Wróć do mnie. Proszę, nie poddawaj się. Jestem tu.
Objął ją mocniej lewym ramieniem, przypominając sobie ten gniewny błysk w jej oczach, gdy uwolnił ją od handlarzy niewolników. Chwile, gdy była taka bezbronna, zdawały się odległą przeszłością, ale świadomość, że była Wybraną, nigdy nie zmieniła w nim chęci chronienia jej.
– Powinnaś być tu bezpieczna. W Xareth nie miało cię spotkać nic złego – wychrypiał, patrząc na popalone dłonie i przedramiona dziewczyny. – Obiecałem ci, że będziesz tu bezpieczna. Przepraszam...
Głos go zawiódł, gdy chciał powiedzieć coś więcej. Oparł czoło o jej głowę, pragnąc chociaż, aby znów spojrzała na niego z tą złością lub uśmiechem, który ostatnio tak rzadko widniał na jej twarzy.
Przeniósł wzrok na prawą dłoń dziewczyny, którą zaciskał w swojej pięści. Nagle zaczęło bić od niej coraz mocniejsze ciepło. Parzyło, zaczęło palić i jego dłoń, ale nawet się nie cofnął. Mocniej przytulił Calthię do siebie, myśląc tylko o tym, aby przejąć choć część tego bólu.
Karmazynowy blask tętnił bardziej jaskrawą barwą, przebijał się przez palce, kłując i bezlitośnie parząc. Zacisnął mocno powieki, myśląc tylko o chwilach, które razem spędzili, zmierzając do tego miejsca.
Pamiętał, gdy próbowała ukryć ból głowy, gdy jej ciało stawało się lodowate i traciła przytomność. Była taka krucha, a jednocześnie potężna z mocą, której nie kontrolowała. To jej przekonanie, że pokój między Wschodem i Zachodem jest możliwy. Szukanie odpowiedzi, szukanie dowodów, że Corvax Crow wbrew wszystkiemu jest dobrym człowiekiem.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że odkąd ją poznał, mógł spokojnie przespać noc. Kiedy była blisko wszystkie koszmary przeszłości znikały. Budząc się w Grando i mając ją obok siebie, pomyślał przez chwilę, że mogłoby to trwać jak najdłużej. Dla niej mógłby zapomnieć o wszystkim, żeby tylko była bezpieczna. Już wtedy jednak zrozumiał, że dla niej najważniejsze jest Sayers. To jak mówiła o swojej ojczyźnie, jak chciała ją chronić i ile mogła poświęcić, sprawiło, że on nigdy nie myślał w ten sposób o Wschodzie. Dla niego dom był miejscem, z którego zawsze pragnął uciec i o które nigdy nie zamierzał walczyć.
Otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że palący ból zelżał.
Karmazynowe światło całkowicie przygasło. Jeszcze niedawno lśniące wokół nich kamienie, teraz były stertą popiołu. Otaczał go chłód. Lodowaty podmuch bił od dziewczyny, jak wówczas, gdy traciła przytomność. Teraz zdawał się jeszcze silniejszy.
Chwycił Calthię w ramiona, odsuwając włosy z jej twarzy. Oddychała tak płytko, że ledwo mógł wyczuć wydobywające się z jej ust powietrze. Wstał, mocniej przytulając ją do siebie i tylko kątem oka widząc, że wciąż zaciska drobny przedmiot w prawej dłoni.
Maller nawet się nie poruszył, gdy wyniósł Wybraną z jaskini. Abrath próżno szukał na jego twarzy jakichkolwiek odpowiedzi.
Prorok oparł dłonie na sękatej lasce i w milczeniu obserwował zniszczone kamienie, gdy te umieszczone na sklepieniu, rozbłysły delikatnym błękitem. Abrath się nie zatrzymał. Właściwie nie zwrócił uwagi na to światło. Wystarczyło jednak wówczas się odwrócić i spojrzeć w oczy starca, które przepełniała radość, jakiej Strike nigdy u niego nie widział.
Tringa wybijała rytm uderzając palcami o blat kamiennego stołu. Robiła to tak długo, że narastające dźwięki zaczęły wibrować w jej głowie. Kiedy Horvus, Deorg i Kerg przekroczyli wejście, zajmując wcześniejsze miejsca, oparła się o krzesło i czuła, że jej tego dźwięku zaczyna brakować.
Rask nie usiadł. Stał po prawej stronie dziewczyny, czekając na odpowiedzi. Od kilku dni Calthia była nieprzytomna. Była to znacznie lepsza informacja od martwa, ale poza tym nie otrzymali żadnych informacji. Tringa widziała księżniczkę tylko pierwszego dnia, gdy jakaś kobieta opatrywała jej poparzone dłonie. Później wszyscy powtarzali, że powinna odpocząć, że Wybrana powinna odpocząć, że wszyscy najlepiej powinni się położyć i zasnąć.
Przez dobę chodziła w tę i z powrotem, oglądając niesamowicie wydrążone groty razem z Raskiem. Jared kilkanaście godzin przesiedział przed wejściem do groty, którą zajmowała księżniczka. Po tym czasie go wygonili, wręcz zagrozili, że jeżeli nie odpocznie, to siłą zaciągną go do domu, który mu przydzielili.
Tringa próbowała z nim rozmawiać, ale wszystkie próby uspokojenia kapitana, kończyły się tym, że sama była coraz bardziej podenerwowana.
Z początku próbowała wyciągnąć jakiekolwiek informacje od Strike'a. Widziała, że i jego dłonie były obandażowane, a on sam skryty jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek. Wydawał się przygnębiony i zamyślony, ale pierwsze godziny spędził z Horvusem, Deorgiem i Kergiem, mówiąc, że musi coś ustalić. Całe ustalenia zamieniły się w godziny, a te w dni wymiany zdań, do których ani ona, ani Rask, ani Jared nie zostali dopuszczeni.
W zasadzie nie miała pojęcia o czym mogliby tak długo rozmawiać. Kerg przedstawił już im ich punkt widzenia. Bezpieczeństwo ludzi w obozie i Xareth było najważniejsze. Wybrana stanowiła problem.
Czy Abrath ich bronił? Próbował przekonać, że Calthia nie stanowi zagrożenia? A jaką miał pewność, że ta cała jaskinia oczyszczenia nie zmieniła jej na gorsze?
Tringa nie chciała o tym myśleć. Zawsze była dobrej myśli, a przynajmniej starała się patrzeć na wszystko pozytywnie. Widząc jednak wściekłego Horvusa i Kerga ciskającego coraz to nowszymi przekleństwami, miała wątpliwości, czy cokolwiek zrozumieli.
Tylko ten cały Deorg wydawał się spokojny. Kiedy wieczorem drugiego dnia opuścił jaskinię narad, spokojnie zszedł do miejsca, gdzie rozpalone były ogniska i nałożył sobie pokaźną porcję pieczonego prosiaka, albo czegoś, co tego prosiaka przypominało.
Kolejna nieprzespana noc sprawiła, że Tringa opuściła grotę nad ranem i ruszyła na szczyt wzniesienia. Lubiła z tego miejsca podziwiać wschód słońca. Lubiła ten otaczający ją spokój i śpiew ptaków, o których istnieniu nawet nie wiedziała.
Tego poranka nie była na wzniesieniu sama.
Drobna postać siedziała na większym kamieniu, opierając pomarszczone dłonie na sękatym kiju. Dziewczyna podeszła powoli, zastanawiając się, czy przez te kilka dni w ogóle widziała go w obozie.
Starzec nawet na nią nie spojrzał, gdy usiadła obok, opuszczając nogi nad urwisko.
– To będzie dobry dzień - powiedział, wskazując laską rozstępujące się burzowe chmury.
Tringa dopiero teraz zdała sobie sprawę, że burza ucichła, ukazując skrawki błękitnego nieba.
– Czy to w ogóle możliwe, aby jakikolwiek dzień był jeszcze dobry? – mruknęła, zła i rozdrażniona.
Starzec uśmiechnął się lekko, kiwając głową.
– Dziś będzie naprawdę dobry dzień – powtórzył, jakby miała po prostu przyjąć to do wiadomości jako niezbity fakt. – Powinnaś porozmawiać z Carą. Potrafi zdziałać cuda. Tylko nie zapomnij podarku od księżniczki. To dość istotny element.
Tringa zmarszczyła brwi i już miała zadać jakieś pytanie, ale odwracając się, dostrzegła, że starzec odchodzi. Powoli, lekko kulejąc, poruszał się dość zwinnie na kamiennej ścieżce.
Wzruszyła ramionami, przenosząc wzrok na niebo, którego zaczynało jej już brakować.
Tego dnia natknęła się na Carę, którą poznała dzień wcześniej. Wiedziała, że dziewczyna szyje ubrania dla wszystkich ludzi w obozie. Wystarczyło odwinąć szary papier i pokazać jej materiał, gdy bursztynowe oczy dziewczyny zalśniły radośnie, a szeroki uśmiech pojawił się na pulchnej, piegowatej twarzy.
W zasadzie nie wiedziała dlaczego to zrobiła. Później tłumaczyła sobie, że może chciała, aby ten dzień był rzeczywiście nieco lepszy.
Teraz, patrząc na posępną minę Kerga, Horvusa, jakby się czymś zatruł i Deorga, który jako jedyny wydawał się odprężony, nie wiedziała już co ma myśleć.
Rask oparł dłonie na oparciu krzesła, które stało przed nim i pochylił się lekko do przodu, aby coś powiedzieć. Był zirytowany czekaniem i tym, że Calthia wciąż pozostawała nieprzytomna. Jared uparł się, że będzie trzymał straż pod grotą księżniczki, gdy ta się ocknie. Wyglądał na wypoczętego, ale Tringa wątpiła, że przespał dłużej niż kilka godzin. Rask zgodził się z kapitanem, choć w tym przypadku chyba nie miał innego wyjścia. Jared wyraźnie dał im do zrozumienia, że nie zmieni zdania.
– Wybaczcie, że musieliście tak długo czekać.
Tringa przeniosła wzrok w stronę wejścia, które przekroczył Abrath. Szybkim krokiem podszedł do stołu i rozwinął na nim mapy, które przyniósł ze sobą.
Łuczniczka z początku nie dowierzała temu, co widzi. Zaskoczona, spojrzała na Raska, który również nie wiedział, o co chodzi. Oboje przenieśli wzrok na Horvusa, Kerga i Deorga, ale oni nie odezwali się ani jednym słowem.
– Co to ma znaczyć? – syknął Rask. – Po co wam mapa Zachodu i dokładna mapa Sayers?
Abrath umieścił po jednym kamieniu w każdym rogu map, aby te się nie zwijały i uważnie zlustrował część, gdzie zaznaczone było Sayers oraz Przełęcz. Chwilę później wskazał kilka punktów, mówiąc, że wojska Corvaxa się w nich pojawią. Nie tłumaczył skąd ma te informacje, o co pułkownik od razu go zapytał.
– Jakim cudem mogą pojawić się na drodze od Złotego Miasta? – prychnął Rask, krzyżując przed sobą ręce. – Teleportują się...
Nim skończył wymawiać te słowa, przeniósł wzrok na Strike'a, a jego twarz wyraźnie pobladła. Wiedzieli, jak łatwo Calthia przeniosła ich z Silvercore w okolice lasu Tulus. Wcześniej zrobił to Sanessco, przenosząc ich trójkę na Wschód. Jeżeli ktoś dysponował większą mocą, mógł przenieść całą armię.
– Troxter – szepnął Rask, siadając ciężko na krześle obok Tringi.
– Z waszych informacji wiemy, że Corvax sprowadził do Sayers Wielobarwnych. Nie wiemy ile ich jest, ale przed nimi będzie najtrudniej się obronić – słowa Abratha sprawiły, że wszyscy mieli miny podobne do Horvusa i Kerga. Strute, jakby coś im mocno zaszkodziło. – Powinniśmy przemyśleć strategię, jak dostać się do zamku niepostrzeżenie. Znacie Sayers. Wiecie o tajnych przejściach, ciemnych alejkach i tunelach, które mogą nas tam doprowadzić. Jeżeli połączymy siły, to może uda nam się powstrzymać Corvaxa...
– Może – prychnął Kerg, dając w końcu upust narastającej furii. – Słyszysz w ogóle, co mówisz? To niedorzeczne. Wielobarwni? Nasza garstka? Naprawdę chcesz nas narażać?
– Rozmawialiśmy już o tym – mruknął Abrath. – Jeżeli złączymy siły...
– Jeżeli? Może? Z kim mamy łączyć te siły? I rozmawialiśmy? Nie! Ty mówiłeś i nie słuchałeś tego, co mówi się tobie. Nie wiemy nawet, czy ktoś przeżył w Sayers. A może Corvax wybił wszystkich żołnierzy, pozostawiając same dziewki dla uciechy jego wojsk? Skąd masz pewność, że zastaniemy tam jakiekolwiek wsparcie?! Większe prawdopodobieństwo, że Corvax i ludzie Troxtera wybiją nas do pnia, tak jak chcieli to zrobić lata temu.
Abrath odetchnął głęboko, opierając zabandażowane dłonie o blat stołu. Tringa czuła, że podziela zdanie Kerga. Nawet się z nim zgadza i obawia właśnie takiego scenariusza. Widziała również, że próbuje zrobić wszystko, aby wesprzeć Zachód. Nawet jeżeli było to kroczeniem prosto w paszczę dzikiej bestii.
– Nie mógł wymordować ich wszystkich – zaczęła Tringa. – Wielobarwnych nie jest w Sayers tak wiele, jak słyszeliśmy ich na Wschodzie. Skowyt roznosił się od pojedynczych bestii, a nie całego stada. Mordowali mieszkańców miasta, przechodząc na pobliskie wsie. Niewidzialnych bestii wystarczy kilka, aby zapanował chaos. A o to chodziło Corvaxowi, prawda? Chciał, aby sayerczycy poczuli strach, a Calthia wściekłość. Gdyby wybił ich wszystkich, nie mógłby liczyć, że Wybrana dostarczy mu amulet. Raczej od razu by z niego skorzystała, aby zrobić z nim to samo, co on z jej ludźmi.
Umilkła, czując na ramieniu wspierającą dłoń Raska. Ilekroć zamykała oczy, widziała umierających ludzi, krew na brukowych uliczkach i te przerażone oczy osób, których Wielobarwni nie dopadli.
– Postać w tunelach do Xareth pokazała mi, co się wydarzyło. Calthia widziała o wiele więcej. Dlatego chciała nas chronić. Uważała, że jesteśmy tu bezpieczni. W dniu, w którym mi to powiedziała, wydała rozkaz bym podała Abrathowi wywar usypiający. Być może dlatego, aby również nie podejmował tej decyzji. Ruszając na Zachód możecie z niego nie wrócić. – Tringa wstała, zła, że wcześniej kierowała się jedynie chęcią zemsty. – Zaryzykujecie dla ludzi, których nie znacie, pozostawiając tu rodziny? Doceniam, że chcieliście spróbować, ale, jak powiedział Kerg, jest zbyt wiele niewiadomych i zagrożeń, aby posłać tam kogokolwiek.
– Nie musisz wracać do Sayers, jeżeli się boisz.
Słowa Strike'a ją zabolały. Zaskoczyły i zabolały. Spojrzała na niego i dostrzegła jedynie chęć zmierzenia się z Corvaxem. Był taki pewien swojej decyzji, nie dostrzegając niczego wokół.
– Boję się? – powtórzyła, jakby nie dosłyszała jego słów. – Widzisz chociaż strach własnych ludzi? Kerg może jest wyszczekany, ale jak każdy chciałby ruszyć na wojnę, w której ma choć minimalne szanse. Doceniam, że chcesz pomóc, ale nasze szanse są minimalne, żeby nie powiedzieć, że żadne. Nie chciałam tego przyznać. Byłam zła, że nikt tu nie próbuje choćby spróbować, ale teraz muszę zgodzić się z decyzją Calthii. Ruszając na Zachód zginiecie.
– Tak jak Kerg widzisz same zagrożenia, gdy ja pytam, jak możemy przejść do zamku niepostrzeżenie. Mówisz o braku szans, gdy chcę, abyś zastanowiła się nad rozwiązaniem. Nie potrzebuję milionowej armii, aby pokonać Corvaxa, bo w zamku ma na razie jedynie garstkę żołnierzy ze Złotego Miasta. Jeżeli, tak jak mówisz, Wielobarwni częściowo opuścili Sayers, siejąc spustoszenie wokół miasta, to tym lepiej dla nas. Nie skazuję moich ludzi na śmierć, Tringa. Nikogo nie chcę zaciągnąć tam siłą i Kerg doskonale o tym wie, bo zostaje w Xareth. Mogę ruszyć tam sam, ale nie o to pytałem. Wskaż mi miejsca, które mi pomogą dostać się do zamku. O nic więcej nie proszę.
Tringa nabrała powietrza, aby coś powiedzieć, ale szybko zamknęła usta. Abrath mówił spokojnie, patrząc prosto w jej oczy, był tak opanowany, że przez chwilę poczuła się tak, jakby stała przed Quillionem, gdy wydaje rozkazy swoim generałom.
Błękitne oczy wpatrywały się w nią wyczekująco, nie oceniając, nie krzycząc i nie nakazując. Wtedy zrozumiała, że on naprawdę może to zrobić. Był gotów ruszyć do Sayers na spotkanie z Corvaxem całkowicie sam.
– Ona ci na to nie pozwoli – szepnęła, jakby obawiała się, że głos ją zawiedzie. – Kiedy się obudzi...
Po tych słowach dostrzegła nikły uśmiech na twarzy Abratha.
– Nie zrobiłeś tego. Powiedz, że tego nie zrobiłeś? – Tringa mówiąc to, cofnęła się, przewracając krzesło.
– Nie, nie uśpiłem jej - odparł, przenosząc wzrok na mapę. – Myślę, że by mi tego nie darowała. Czekam tak samo, jak wy, aby się ocknęła. - Podniósł wzrok kolejno na Raska i Tringę, oczekując konkretnych odpowiedzi. - Potrzebuję tych informacji.
Tringa spojrzała na Raska, który tylko kiwnął głową. Jakże by chciała, aby istniał inny sposób. Jakże by chciała, aby mieli więcej czasu. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Patrząc na Strike'a zauważyła, że zmienił się po wizycie w jaskini Oczyszczenia. Nie wiedziała, co dokładnie tam się stało, ale gdy wrócił z nieprzytomną księżniczką, miała ochotę zadać mu milion pytań, a teraz, po tej wypowiedzi jeszcze więcej.
Dlaczego zmienił zdanie i zamierzał ruszyć wesprzeć Sayers, ratując Zachód przed Corvaxem Crow? Dlaczego dowódcy Wygnanych przystali na to, aby przemawiał sam, niemalże ruszając w pojedynkę na samobójczą misję?
Ten dzień, gdy ciemność otoczyła ją w jednej chwili. Oplotła niczym atłas i przylgnęła, odbierając na chwilę dech. Nabierając powietrza w płuca, poczuła jedynie chłód. Paraliżujące zimno, które przenikało całe ciało.
Ciemność, której na to pozwoliła, słysząc i czując ból, który przeżywa.
Zagubiona dusza, która wydawała się taka znajoma...
Wraz z ciemnością wyczuła magię, która mogłaby zgnieść ją w jednej chwili. Czuła jednak, że jej nie skrzywdzi. W zasadzie to nie miała żadnej pewności. To było tylko tak dobrze znane przeczucie. Nic więcej.
Zamrugała, zdając sobie sprawę, że olbrzymi smok leży tuż obok, wpatrując się w nią swymi przeszywającymi złotymi oczami. Przełknęła ślinę, odruchowo robiąc krok w tył i rozglądając się wokół, ale światło biło tylko od zwierzęcia. Wszędzie poza nim była tylko ciemność.
\\ Chronimy tych, których kochamy.\\
Smok nawet nie drgnął. Nie otworzył paszczy. Syczący, mocny ton rozbrzmiał w głowie dziewczyny. Calthia miała ochotę się skulić, jakby sam dźwięk lada chwila miał zmiażdżyć jej czaszkę.
\\ Za wszelką cenę. Resztkami sił.\\
Zacisnęła powieki, widząc obrazy walki, gdzie tylko wróg widział swego przeciwnika. Sayerczycy padali zlani krwią, gdy niewidzialne bestie atakowały ich z każdej strony. W oczach kobiet i dzieci gasło życie, gdy wokół rozbrzmiewał krzyk kolejnych ofiar.
Krew spływająca po schodach, zalewająca podłogę w sali tronowej, ciało jej ojca przebite mieczem, krzyk matki i spływające po twarzy łzy.
Wibrujący krzyk nie pozwalał o sobie zapomnieć, gdy gwałtownie otworzyła oczy i opadła na kolana.
Smok wciąż tam był, patrzył ze złością, z coraz większym gniewem.
\\ Tak wiele nam odebraliście, gdy my pragnęliśmy tylko spokoju. \\
Nie wiedziała, co ma powiedzieć, gdy w jednej chwili znalazła się na wzgórzu, gdzie jej matka zabiła magią tego gada. Ciało leżało nieruchomo, gdy przeraźliwy ryk rozniósł się z niebios.
Drgnęła, czując dotyk dłoni na ramieniu. Odwróciła wzrok, dostrzegając zakapturzoną postać z tuneli prowadzących do Xareth.
Koszmar, w jaki zmienia się nasz cudny sen, przychodzi nagle.
Nie chcemy go, lecz on nie odchodzi.
Nasze życie wywraca się do góry nogami, nie wiemy, od czego zacząć, aby wszystko naprawić, aby wszystko powróciło do stanu poprzedniego. Zatem nie chcemy zmian, choć te nastąpiły...
Zawsze oczekiwaliśmy czegoś dobrego, cudownego.
Tymczasem przyszłość przyniosła Śmierć.
I nie możesz od tego uciec. Ona kroczy twoją ścieżką.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...
Z każdym słowem widziała więcej. Więcej śmierci zalewającej Sayers. Więcej bólu, gdy krew zalewała brukowe uliczki jej rodzimego miasta. Przerażoną Tringę, której ukazał jedynie fragment tego, czego Corvax dopuścił się w Sayers.
Obrazy zwolniły, gdy wśród martwych ciał dostrzegła Strike'a. Miała wrażenie, jakby zatrzymała się przy nim, klękając i sprawdzając, czy to naprawdę on. Czuła, jak jej dłonie drżą, jak całe ciało tkwi w spazmatycznym płaczu, nie mogąc dłużej powstrzymywać łez.
W chwili, gdy jej palce dotknęły twarzy Abratha, pojawiły się zupełnie inne obrazy. Wizja tego, co wydarzyło się wiele lat temu, zlała się z tym, co już widziała, tworząc całość i odpowiadając na pytania, które tak bardzo ją męczyły, a których teraz wcale nie chciała poznać.
– Pustka w sercu oznacza śmierć. Poddanie i niemoc to cechy słabych. Poświęcenie jest głupotą. Niesie tylko śmierć jednostce, a czas płynie dalej, niezmieniony.
Słysząc ten dźwięczny ton, zrozumiała, że z całych sił zaciska powieki. Otworzyła oczy, marszcząc brwi i prócz żalu czując narastającą wściekłość. Znała ten głos. Tak dobrze znała ten dźwięk i przygotowała się na to, że ujrzy przed sobą twarz Tritulus.
Zamarła, jednak gdy ujrzała przed sobą strażnika, którego przez ostatnie lata zabijała dla tych wszystkich artefaktów z rubinami.
Nie było już smoka ani zakapturzonej postaci, ani Strażniczki Smoków, której głos wyraźnie rozbrzmiewał w jej głowie. Tylko strażnik artefaktów, lekko pochylony, gotowy do ataku.
- Mam dość - szepnęła, opierając dłonie o kolana i nawet nie próbując wstać. - Po co to wszystko, jeżeli ci, których kocham, zginą? Po co mam szukać amuletu, który był owocem tylu cierpień i bólu? Nie chcę tego. Nie chcę jego mocy. Chcę, tylko aby oni żyli.
Wyszeptała, zwieszając głowę i czując ciepłe łzy na policzkach.
– Chcę, tylko aby oni żyli.
Powtórzyła, jakby słowa były zaklęciem, po którym to wszystko się ziści.
– Więc spraw, aby to, co ujrzałaś, nigdy nie odebrało ci wszystkiego.
Zachrypnięty głos strażnika wdzierał się w jej głowę, a każde słowo brzmiało z coraz większej odległości. Miała wrażenie, że coś wzywa jej świadomość. Próbuje chwycić i wyciągnąć na powierzchnię ciało, gdy to zaginęło w głębinach.
Tego dnia wszystko się zmieniło.
Podjęła decyzję, która nie do końca wydawała się słuszna. Słowa Tringi, że powinna im zaufać i pozwolić działać, a nie biernie czekać w bezpiecznym miejscu, do niej nie docierały.
Tego dnia postanowiła, że ich ochroni.
Tego dnia podjęła decyzję za wszystkich, godząc się ze wszystkimi konsekwencjami, bo nie mogła sobie pozwolić, że straci kogoś jeszcze.
Tego dnia wiedziała, co zrobi z amuletem, gdy go odnajdzie.
Uniosła powieki, nie ruszając się z miejsca. Czuła się, jakby nie miała kontroli nad własnym ciałem, które stało się zdecydowanie za ciężkie i pozbawione jakiejkolwiek siły. Wspomnienia wracały powoli, ale jakże wyraźnie. Wiedziała, że to nie był sen. Wszystko, co ujrzała, co usłyszała, tkwiło w niej, utwierdzając w decyzji, którą podjęła.
Rozejrzała się na tyle na ile pozwoliło jej poruszanie jedynie gałkami ocznymi. Swoją drogą czuła, że i one potwornie ją bolą, gdy próbowała skupić na czymkolwiek uwagę.
Z powrotem zamknęła oczy, starając się przypomnieć sobie, co właściwie się wydarzyło w jaskini Oczyszczenia. Pamiętała tylko przeszywający ból i wpatrzonego w nią karzełka, którego smutek i żal w szarych oczach, jeszcze mocniej przygnębiał.
Bólu palonej skóry i wżerających się w ciało kamieni, nie była w stanie wymazać z pamięci, gdy otwierając oczy, spojrzała na zabandażowane ręce. Jakim cudem to przeżyła?
Pamiętała tylko, że nie była w stanie poświęcić smoczej duszy, aby samej przeżyć. Nie była w stanie popełnić błędu swej matki, aby uśmiercić kolejnego smoka. Nie potrafiła kontrolować łez, gdy krzyk wydzierał się z piersi. Nie potrafiła zapanować nad magią, która była znacznie potężniejsza od jej własnej.
Przeniosła spojrzenie w stronę okna. Kolisty kształt ukazywał błękit nieba i sunące po nim smugi białych obłoków. I na tych chmurach skupiła swoją uwagę, próbując oprzeć się na łokciach i podnieść. Wtedy wyczuła chłodny kamień, leżący tuż obok jej dłoni. Chwyciła go, unosząc, aby móc lepiej się mu przyjrzeć.
Rubin w kształcie łzy zalśnił blado. Był zimny i aksamitny w dotyku. Obracała go między palcami, mimowolnie czerpiąc z niego siłę, której potrzebowała. Odetchnęła, zaciskając kamień w dłoni i pozwalając, aby jego magia przez nią przepłynęła.
Patrzyła, jak dłoń w jednej chwili pokrywa się rubinowym blaskiem i jak jego ciepło rozgrzewa krew.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...
Szept brzmiał delikatnie. Niemal kojąco, gdy nagle usłyszała huk tłuczonego szkła.
Podniosła wzrok, widząc młodą dziewczynę o nadzwyczaj rudych włosach, a następnie przeniosła wzrok na rozbitą misę i rozlewającą się po kamiennej podłodze wodę. Ponownie spojrzała na nieznajomą, która zastygła ze strachem w oczach. Szybko jednak dostrzegła wbiegającego Jareda, oddychając z ulgą, że nic mu się nie stało.
- Księżniczko... - zdołał wychrypieć, podchodząc do siennika, na którym leżała.
Wyglądał, jakby chciał powiedzieć, coś więcej, ale przeniósł wzrok na rudowłosą. Jednak, gdy chciał się do niej zwrócić, ta wybiegła bez żadnego słowa.
Jared odetchnął, kręcąc głową, jakby chciał, żeby Calthia się nie martwiła.
– Każdy tu obawiał się twojego przebudzenia. Aylin, ta rudowłosa dziewczyna, nie pałała radością, gdy miała tu przychodzić i ciebie doglądać – mruknął, siadając na stołku i przenosząc na księżniczkę zmartwione spojrzenie. – Oni się ciebie boją. I to bardzo. Już jak przybyliśmy do obozu Wygnańców, nie chcieli mieć z Wybraną nic wspólnego, a teraz, gdy przeżyłaś pobyt w jaskini Oczyszczenia...
Skrzywił się, ale nagle jakby się zreflektował i spróbował się uśmiechnąć.
– Jak się czujesz?
Miała odpowiedzieć, że dobrze, choć zdecydowanie tak nie było. Miała zadać tak wiele pytań, szczególnie o to, jak wydostała się z jaskini. Miała wstać, dzielnie stawić czoła tej rzeczywistości i jak najszybciej opuścić obóz Wygnańców, gdy do środka wbiegł Strike.
I całkowicie odebrało jej mowę.
Patrzyła na niego, gdy oddychał zmęczony biegiem i wpatrywał się w nią, jakby tylko czekał na tę chwilę, gdy otworzy oczy.
Patrzyła na niego, myśląc, że śni. Patrzyła, jakby to nie mogła być prawda.
Nagle, przeniosła wzrok na Jareda, marszcząc brwi i pytając, jak długo była nieprzytomna, nie biorąc pod uwagę, że popełniła błąd przy przyrządzaniu mikstury usypiającej.
Kapitan wymamrotał coś o spotkaniu z dowódcami Wygnanych, gdy w ogóle nie o to pytała. Powiedział coś o Trindze, o jej przeczuciu, o niepokoju, który zżerał łuczniczkę od środka i strachu, że mogą stracić księżniczkę.
Kiedy w grocie pojawiła się Tringa, Calthia mocno zacisnęła w dłoni karmazynowy kamień w kształcie łzy. Widziała zmieszanie i poczucie winy w bursztynowych oczach. Widziała radość, że odzyskała przytomność. Widziała niepewność, gdy kątem oka spojrzała na Strike'a i wzruszyła ramionami, rozkładając bezradnie ręce.
Calthia odetchnęła ciężko, zatrzymując wzrok na tych błękitnych oczach, których miała już nie oglądać, nim nie wykona powierzonego jej zadania. A być może już nigdy nie oglądać.
I wszystko, cała stanowczość, trzymanie ich z dala od kłopotów... wszystko, co zaplanowała tego dnia, gdy zapadł mrok, w jednej chwili rozmyło się, niczym poranna mgła, bo on do niej podszedł. Usiadł przy niej i po prostu ją przytulił, obejmując zabandażowanymi rękami i szepcząc, jak bardzo się o nią martwił.
Wszystko się zmieniło, gdy go objęła, patrząc na swe zabandażowane ręce, czując spływające po twarzy łzy, gasnące na jego koszuli i zdając sobie sprawę, jaki to cud ocalił ją z jaskini Oczyszczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro