Rozdział 22
Calthia oddychała ciężko, zasłaniając usta kawałkiem materiału z oderwanej koszuli. Dym był wszędzie, dusząc i podrażniając oczy. Rask, Jared i Tringa biegli przed nią, a ona starała się nie stracić ich z oczu.
Rozchodzące się wokół krzyki, oddalały się, ale odór palonych ciał wciąż ją prześladował. Niektórzy żołnierze, chcąc uniknąć spalenia, skakali z murów, a ich ciała z głuchym plaśnięciem roztrzaskiwały się o ziemię. Powtarzała sobie, że musi skupić się na ucieczce, oddaleniu się od Songard, ale myślami wciąż była przy nim. Strach, że to jego krzyki, jego ciało łamie się i uderza z głuchym chrupnięciem, odbierał dech. Nie mogła pozbyć się wizji martwych błękitnych oczu, wpatrzonych w czarne niebo.
Widziała Raska i Jareda, którzy odpierali ataki nielicznych żołnierzy na głównym trakcie, gdy pozostali, usłyszawszy pierwszy wybuch, musieli ruszyć na pomoc przy gaszeniu pożaru. Starała się nie patrzeć na płonącą bramę. Odrzucała od siebie myśli, które wciąż powracały, tak jak wyraz zmartwienia na twarzy Strike'a, gdy widziała go po raz ostatni. Czuła żar płonącej łuny, którą niósł wiatr, mrużąc oczy i przeganiając te cholerne łzy, zanim zdążyły spłynąć po policzkach.
Brakowało tak niewiele, aby skryli się pośród drzew, zbiegając z głównego taktu, gdy poczuła przeszywający ból wzdłuż kręgosłupa i ból głowy rozpierający czaszkę, jak nigdy dotąd. Przeczucie, które zwykle ostrzegało, tym razem wrzeszczało na cały głos. Było jednak za późno na jakikolwiek ruch, gdy usłyszała potężny huk i poczuła podmuch powietrza, który ściął ją z nóg.
Brakowało tak niewiele...
***
Oddychaj.
Oddychaj. Powoli. Oddychaj. Ból minie. Nie pozwól, aby moc przejęła kontrolę. To ty masz nad nią zapanować.
Oddychaj.
Powoli
Słyszała te słowa w dniu, w którym pierwszy raz ujrzała ludzi Troxtera pod Solche i miała się z nimi zmierzyć. Wtedy brzmiały uspakajająco, wskazywały właściwą drogę, niczym lekcja, którą powinna zapamiętać. Teraz gdy pył wzbijał się ku niebu, a ona wciąż słyszała pisk w uszach, słowa rozbrzmiały twardo i jadowicie, jakby niczego nie zdołała się nauczyć.
Gwałtownie odsunęła materiał z twarzy, zanosząc się spazmatycznym kaszlem, aby złapać choć pojedynczy oddech. Miała wrażenie, że coś ją przygniata, odbiera siłę i każe pozostać w jednym miejscu. Powietrze gęstniało, wibrowało, a wokół pojawiła się ta sama pajęczyna energii, którą wyczuwała w Silvercore. Tym razem było jednak inaczej, jakby ktoś skupił całą moc na niej i przytrzymywał.
Jak miała to pokonać? – spytała samą siebie, z całych sił opierając dłoń o ziemię i próbując się podnieść.
Przez chwilę, gdy dźwięki otoczenia zaczynały powracać, słyszała uderzenia stali o stal. Zgrzyt metalu zawibrował w jej uszach przeciągłym piskiem. Każda próba dźwignięcia ciała spełzała na niczym. Czuła tylko przytłaczające napięcie mięśni i pot perlący się na twarzy, ale nie mogła się ruszyć.
Uniosła wzrok, widząc jasną łunę ognia, oświetlającą okolicę swym krwistym blaskiem. Nie usłyszała zbliżających się kroków, ale poczuła gwałtowne szarpnięcie, gdy czyjaś ręka chwyciła ją za włosy i pociągnęła w górę. Ciemna maź przepływała w białkach żołnierza Wschodu, jakby żyła własnym życiem, a tęczówki niczym nie różniły się od źrenic.
Żołnierz ze specjalnych oddziałów Troxtera miał skupiony i nieruchomy wyraz twarzy, pomimo wielu ran, które widniały na jego obliczu i ciele, jakby stał zbyt blisko miejsca wybuchu. Na jego rękach i ramieniu również widniały ślady po poparzeniach tam, gdzie znajdowała się czarna zbroja, materiał stopił się wraz z ciałem. Pomimo tego człowiek ten nie wykazywał oznak bólu.
Puścił ją tak nagle, że opadła na kolana, odsunął się bez słowa, przepuszczając swego dowódcę. Troxter szedł powoli, splatając palce za plecami, a jego twarz zdobił uśmiech pełen satysfakcji, jakby właśnie wygrał w upragnionej bitwie.
– Ptaszyno, naprawdę wierzyłaś, że po raz kolejny pozwolę ci się wymknąć?
– Nie możesz zaprzeczyć, że prawie się udało – syknęła, nie mogąc powstrzymać się od tej uwagi.
Lord zacisnął zęby, obserwując Songard.
– Prawie – rzekł, przenosząc wzrok na dziewczynę. – Ty za to nie zaprzeczysz, że miałaś sporą pomoc. Gdyby nie twój wybawca, nigdy nie dotarłabyś do tego miejsca. Na moje nieszczęście znał położenie smoczego ognia i wiedział, jak go użyć. Mój błąd, że od razu nie pozbawiłem go głowy w Silvercore, ale wówczas był niewątpliwie doskonałą przynętą.
Usta Troxtera wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu, gdy podszedł bliżej i położył dłoń na szyi dziewczyny.
– Nie martw się, to nie jedyna twierdza, gdzie smoczego ognia mamy pod dostatkiem. Zachód poczuje jego moc, jeżeli nie będzie współpracował z Władcą Wschodu.
Powoli skierował twarz Calthii w stronę jej przyjaciół. Otworzyła szeroko oczy, widząc walczących z nimi żołnierzy Troxtera. Z trudem przełknęła ślinę, zdając sobie sprawę z tego, czego była świadkiem. Każde uderzenie zamaskowanych żołnierzy było szybkie, zmuszając przeciwnika do większego wysiłku. Ludzie lorda w ogóle się nie męczyli, a magia, która ich otaczała, dodawała im dodatkowo sił.
Jared oddychał ciężko, parując kolejne uderzenie, robił unik i próbował zaatakować. Rask osłaniał Tringę, która w potyczce na miecze nie miała większych szans. Obaj starali się szybko pozbawić przeciwnika głowy, ale po kilku minutach walki zdali sobie sprawę, że wygrana będzie niemożliwa. Byli na przegranej pozycji. Atakując bardziej zawzięcie, przeciwnik dostosowywał się do ich ciosów. Wystarczył krótki rozkaz Troxtera, aby cała trójka leżała martwa.
– Czego ode mnie chcesz? – spytała, co wywołało rozbawienie na twarzy lorda.
– Ptaszyno, oboje chcemy odnaleźć amulet – powiedział miękko, wskazując na przyjaciół dziewczyny. – Zabiję ich szybko i bezboleśnie, jeżeli wyjawisz, gdzie on się znajduje.
Zamrugała, próbując odgonić narastający ból w skroniach, ale ten tylko się wzmagał, jakby zły, że próbuje go wyciszyć. Przez cały czas, gdy Troxter mówił, chciała odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, ale jedyne, co mogła zrobić, to ze złości zacisnąć dłonie w pięści. Zaczęła oddychać szybciej, czując ucisk w klatce piersiowej.
To nie mogło się tak skoczyć! – wykrzykiwała w myślach. – Nie mogło. Musiało istnieć jakieś wyjście.
– Rozumiem twój niepokój, ptaszyno – zasyczał Troxter tuż przy jej uchu. – Rozumiem, dlaczego wciąż walczysz. Moje słowa, że tym razem zda się to na nic, niczego nie zmienią. Mogę śmiertelnie zranić jedno z nich, abyś w końcu to pojęła.
Oczy Troxtera były czarne niczym dwa węgle jarzące się w blasku szalejącego ognia. Ta sama maź, która u jego żołnierza przepływała z miejsca na miejsce, u lorda była nieruchoma, zapełniając całe białka i zrównując kolor tęczówki i źrenic w jedną aksamitną czerń. W jakiś sposób sprawił, że stał się znacznie silniejszy.
– Nie wiem, gdzie jest amulet. – Zmarszczyła brwi, widząc, że Troxter nie wierzy w jej słowa.
Wyprostował się, ponownie zaplatając dłonie za plecami i przeszedł kilka kroków. Kiedy się zatrzymał, obsydianowy wisiorek zakołysał się na czarnym rzemieniu. Krwisty blask zatopionego w kamieniu rubinu sprawił, że przez moment dostrzegła niewyraźne obrazy. Przepływały przez siebie, nie pozwalając dostrzec czegoś konkretnego, ale uczucie porażki było niemal namacalne.
Powiodła wzrokiem w miejsce, na które patrzył Troxter i dostrzegła kapitana swej straży. Oczy piekły ją od gryzącego dymu, serce kołatało się w klatce, a powietrze nabierała szybko, jakby w każdej chwili miało go zabraknąć.
– Spróbujmy raz jeszcze – rzekł Troxter cicho i nadzwyczaj spokojnie. – Gdzie jest amulet Dnerifa, ptaszyno?
Widziała, jak Jared unika ciosów, cofa się i próbuje przejąć kontrolę, chcąc zaatakować przeciwnika. Każde uderzenie było jednak zaplanowane, a ruchy sayerczyka przewidziane. Nigdy wcześniej nie widziała, aby ktoś tak szybko się poruszał. Ruch dłoni żołnierza Wschodu był niczym uderzenie błyskawicy.
Czarne ostrze przecięło powietrze, a Jared nagle zastygł w bezruchu. Calthia otworzyła szeroko oczy, czując jak łzy spływają po policzkach. Szarpnęła się, ale zdołała się ruszyć tylko minimalnie do przodu, co wywołało jedynie krzywy uśmiech na twarzy lorda.
Obserwowała cofającego się Jareda i broń przeciwnika, która ponownie zmierzała w jego stronę. Nie mogła powstrzymać bólu, który zawładnął jej sercem, czując się tak, jak wówczas, gdy miała tę wizję. Patrzyła na cierpienie bliskiej osoby i nie mogła zrobić nic, aby mu pomóc.
Bezradność.
Przytłaczająca bezradność, której ujście znalazła jedynie w pełnym goryczy krzyku, widząc ostrze, zbliżające się do szyi Jareda.
Koszmar w jaki zmienia się nasz cudny sen, przychodzi nagle.
Nie chcemy go, lecz on nie odchodzi.
Nasze życie wywraca się do góry nogami, nie wiemy od czego zacząć, aby wszystko naprawić, aby wszystko powróciło do stanu poprzedniego. Zatem nie chcemy zmian, choć te nastąpiły...
Zawsze oczekiwaliśmy czegoś dobrego, cudownego.
Tymczasem przyszłość przyniesie Śmierć.
I nie możesz od tego uciec.
Ona kroczy twoją ścieżką.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...
***
Powinien czuć ból, ale go nie było. Powinien być strach o własne życie, ale zamiast tego bał się o nią. Patrzył w te szmaragdowe tęczówki, które były pełne łez i gniewu. Chciał ją uspokoić, że wszystko będzie dobrze, bo nie chciał, aby się martwiła.
Czuł spływającą krew z rany na boku i wciąż był w szoku, że tak łatwo dał się pokonać. Żołnierz zdawał się znać każdy jego ruch, każdy cios prowadził z taką szybkością, jakby to nie ręka prowadziła broń, a sam demon. W efekcie niczego nie poczuł, gdy ostrze przebiło jego ciało, a gdy zostało wyszarpnięte, był tylko chłód.
Jak miał ją teraz chronić? Jak miał sprowadzić ją do domu?
Czarna stal znów się poruszyła, a on nie wiedział już, czy to mu się nie przewidziało. Może już był martwy? A może to wszystko było tylko złym snem i zaraz się z niego przebudzi? Zobaczy, jak księżniczka opuszcza zamek i przywołuje go do siebie, lekko się uśmiecha i wyznacza kolejny kierunek na mapie Zachodu. Wtedy była szczęśliwa. Tak naprawdę szczęśliwa. Z dala od zamku dostrzegał, jak jej oczy lśnią, gdy może skupić się na zadaniu, bez względu na to, jak trudne by nie było.
Teraz widział jej przerażone i wściekłe spojrzenie, które krzyczało, że nie jest w stanie nic zrobić, a on pragnął tylko, aby nie musiała na to patrzeć. Szmaragdowe oczy wpatrzone w niego, gdy ostrze nieubłaganie się zbliżało, a z gardła wydobył się rozdzierający krzyk.
Wciąż słyszał głos Calthii, gdy poczuł silne uderzenie, które powaliło go na ziemię. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę z rozchodzącego się dźwięku, uderzanej o siebie stali. Przeniósł wzrok na żołnierza, który przecież miał go zabić i był na dobrej drodze, aby osiągnąć swój cel. Tymczasem ujrzał plecy Strike'a, stojącego między nim a wrogiem i z zaskakującą szybkością blokującego ciosy przeciwnika.
Żołnierz Troxtera wyglądał na równie zaskoczonego, a w jego ruchach nie było już tej pewności i ignorancji. Wyraźnie spinał mięśnie, aby móc odeprzeć atak Abratha, ale w pewnej chwili musiał zacząć się cofać.
Jared z niedowierzania otworzył szeroko oczy, gdy Strike zamachnął się mieczem z lekkością i przeciął gardło żołnierza. Zdrajca Wschodu oddychał ciężko, ale nie czekał, aż ciało upadnie. Odwrócił się, spojrzał na kapitana i lekko zmrużył oczy, kucając przy nim. Coś powiedział, ale Jared w pierwszej chwili nie zrozumiał ani jednego słowa. Dopiero gdy przycisnął jego rękę do boku, zdał sobie sprawę, że rana zadana przez żołnierza wciąż mocno krwawiła.
– Uciskaj – powtórzył Abrath, podnosząc się.
Jared zacisnął zęby, czując ból rozchodzący się po ciele, gdy spróbował się poruszyć. Przyciskając dłoń do rany, opadł bezsilnie na ziemię, przenosząc wzrok na stalowo czarne chmury. Krople deszczu były niczym kojące bandaże, które coraz intensywniej muskały jego ciało. Dźwięki otoczenia docierały do niego z oddali, a wśród nich głos Tringi, aby nie zamykał oczu. Jak jednak miał tego dokonać, gdy powieki stawały się coraz cięższe?
***
Kolejne rozkazy padały z ust wściekłego lorda, który nie potrafił ukryć swojej nienawiści do Strike'a. Calthia z początku uważała za główny powód zdradę byłego rycerza Wschodu, ale szybko zdała sobie sprawę, jak bardzo się myliła. Abrath poruszał się zadziwiająco szybko i wiedział, jak poradzić sobie z przeciwnikiem. Stanowił zagrożenie, które Troxter chciał wyeliminować.
W błękitnych oczach widziała zmęczenie, ale również wściekłość, gdy zamaszystym ciosem zwarł swoją broń z bronią rycerza Wschodu. Zgrzyt wyraźnie odbił się w uszach księżniczki, gdy lekko się skrzywiła. Chwilę później żołnierz Wschodu leżał na ziemi, a Abrath parł do przodu, jakby miało wydarzyć się coś strasznego.
Im bliżej był, tym wyraźniej widziała w jego niebieskich oczach nie tylko gniew, ale również strach. Każdy żołnierz, który stawał mu na drodze, zdawał się przeszkodą, której chciał jak najszybciej się pozbyć. Przerażenie, że nie zdąży, wywoływało ból na jego twarzy, a ona wciąż nie zdawała sobie sprawy, co właściwie się dzieje.
– CALTHIA!!!
Krzyk Strike'a był silny, wściekły i zmęczony. Zablokował uderzenie żołnierza Wschodu, robiąc unik przed cięciem drugiego przeciwnika.
– Uważaj!
Jego krzyk przepełniony bólem i rozdarciem, a także gniewem, z którym blokował kolejny cios, wydał jej się dziwnie nie na miejscu. Przecież to on był atakowany. Przecież to on mógł za chwilę zginąć. Ona stała jak idiotka, nie mogąc się ruszyć, nie mogąc atakować, aby ich wesprzeć.
Był już tak blisko, gdy poczuła mocny uścisk dłoni Troxtera na swoim ramieniu. Widziała, jak Abrath kopnął żołnierza, który stanął mu na drodze, wymierzając cios w kolejnego, który zaatakował z jego prawej strony. Gdyby w tamtej chwili zdołała wyciągnąć rękę, a on zrobiłby to samo, mogłaby go chwycić.
– Spójrz...
Nie dokończył, gdy przeciwnik podciął mu nogi, powalając na ziemię. Zdążył się przeturlać, aby uniknąć uderzenia i się podnieść, przygotowując do odparcia następnego ataku. Nim znowu na nią spojrzał, było już za późno.
Dopiero wtedy spojrzała pod swoje nogi. Czarne symbole wiły się niczym węże, łącząc się w znaki, przypominające te, które widywała w grobowcach. Przeczucie zadziałało zbyt wolno. Dostrzegła krzywy uśmiech na bladej twarzy Troxtera, gdy jego mamrotanie, ledwo dosłyszalne gdzieś z tyłu, stało się ostatnimi wyraźnie wypowiedzianymi słowami zaklęcia.
Gwałtownie spojrzała w stronę Strike'a, dopiero teraz zdając sobie sprawę, dlaczego tak się spieszył i dlaczego się bał. Przełknęła ślinę, otwierając szeroko oczy i ignorując przeszywający całe ciało ból na tyle, aby nie krzyknąć.
Postać Strike'a stawała się niewyraźna, a dłoń zaciskająca się na jej ramieniu ledwo wyczuwalna, gdy paraliżujące uczucie odbierało świadomość. Nie pamiętała, kiedy jej oczy się zamknęły, a ciało stało się zbyt ciężkie, aby mogła utrzymać się na nogach.
***
– CALTHIA!!! – krzyknął, gdy ciało dziewczyny zaczął otaczać mrok.
Abrath zdołał jeszcze dostrzec krzywy uśmiech na twarzy Troxtera, gdy wraz z księżniczką i swoimi żołnierzami po prostu zniknął wśród czarnego dymu i iskrzących się błyskawic. Dopiero wtedy zastygł w miejscu. Nie było już z kim walczyć, a pożar w twierdzy wciąż szalał. Dobrze wiedział, że ugaszenie smoczego ognia nie jest proste, a pokryte nim mury mogą palić się przez wiele dni. Rycerze w Songard nie zamierzali nawet ruszać za nimi w pościg. Próbowali ocalić, co się da, a poza tym...
– Troxter dostał już to, czego chciał – szepnął z rezygnacją, opuszczając miecz.
Rozejrzał się i choć w pierwszej chwili chciał się stąd oddalić, odetchnął głęboko i podszedł do Tringi klęczącej przy Jaredzie i do Raska, który trzymając się za bark, ranną ręką przeszukiwał plecak. Dostrzegł kilka pustych fiolek po eliksirach, leżących obok Jareda, a łuczniczka cały czas uciskała ranę, która wciąż krwawiła, choć nie tak mocno jak na początku.
Strike patrzył, jak Tringa walczyła o życie kapitana, przeganiając łzy i używając kolejnych eliksirów, które miałyby uleczyć ranę. Sam go ocalił przed szybką śmiercią, ale jednocześnie skazał na powolne umieranie.
– Musimy stąd odejść – powiedział, nie poznając własnego głosu.
Zacisnął dłoń w pięść i odwrócił od nich wzrok, gdy Tringa przeniosła na niego pełne smutku spojrzenie. W oczach tej zawsze uśmiechniętej dziewczyny żal był czymś, co dodatkowo raniło i odbierało nadzieję.
– Nie możemy go tu zostawić.
Słowa Tringi były ciche, jakby zdawała sobie sprawę, że już nic nie pomoże Jaredowi, ale z drugiej strony nie chciała się z tym pogodzić. Uciskała ranę na jego boku, jakby od tego miało zależeć jej własne życie.
– Jest nieprzytomny. Wykrwawia się. Żadne eliksiry nie zatamują tej rany, bo Troxter już się o to postarał, zaklinając broń swoich żołnierzy. Na twoim miejscu martwiłbym się o Raska, bo jego rana również nie wygląda dobrze.
Tringa zmarszczyła brwi, przenosząc wzrok na pułkownika. Dostrzegł, jak otwiera szeroko oczy z przerażenia, co przypomniało mu spojrzenie Calthii, gdy patrzyła na niego takim samym wzrokiem tego dnia pod Solche, gdy zaatakowali ich żołnierze Troxtera. Powtarzał jej, że nic nie jest w stanie go ocalić, że broń jest zatruta, ale ona nie chciała tego słuchać. Bała się, choć nie rozumiał dlaczego. Od samego początku chciała uwolnić się od jego towarzystwa, traktując jak przewodnika, który, dopóki prowadzi we właściwą stronę, był potrzebny.
Tamtego dnia, gdy opuścili Solche, mogła odjechać, udać się do Silvercore, zdobyć informacje od Gabora i być może nawet udałoby jej się wrócić na Zachód z tymi wszystkimi wiadomościami. Zamiast tego zawróciła. Zawróciła, żeby ocalić jego.
Powinna była skupić się na swoim zadaniu, a nie martwić się o człowieka, który przybył pod Przełęcz, aby ją zabić. To było jego zadanie. Od samego początku, to było jego zadanie.
Przeczesał włosy palcami, wściekle kopiąc najbliższy kamień. Odszedł kilka kroków, byle by nie patrzeć na skrzywdzone spojrzenie Tringi i nie słyszeć uspakajającego tonu Raska, który bagatelizował zadany przez wroga cios w ramię. Jego twarz była jednak coraz bledsza, a uśmiech, którym chciał ją uspokoić, coraz słabszy.
– Gdzie jest Calthia? Co się z nią stało? – Rask podniósł się, przenosząc wzrok na Abratha.
Zmiana tematu była niekiedy najlepszą bronią. W tym jednak przypadku Strike poczuł jeszcze większą złość, bo nie był w stanie zapobiec temu, co się wydarzyło. Spóźnił się, bo wydostanie się z Songard, było trudniejsze, niż z początku przypuszczał, a smoczy ogień rozprzestrzeniał się w kierunkach, których nie przewidział.
– Calthia... – urwał, jakby wypowiedzenie tych słów miało jeszcze bardziej urzeczywistnić, to co się stało. – Przypuszczam, że Troxter zabrał ją do Ravenguard.
Tringa pochyliła głowę, jeszcze mocniej dociskając ranę Jareda. Rask cofnął się, jakby wypowiedziane przez Strike'a słowa były ciosem nie do obronienia. Kiedy w końcu do niego dotarł sens tego, co zostało powiedziane, pomimo swej postury, zdawał się znacznie niższy i słabszy, jakby cała siła z niego odpłynęła.
W deszczu fiołkowe płomyki wydały się czymś niezwykłym, a Abrath w pierwszej kolejności pomyślał, że ma zwidy, albo za mocno uderzył się w głowę. Ich blask stał się jednak jaśniejszy, gdy otaczały ciało kapitana, Tringi i Raska, a kiedy zawirowały wokół niego, poczuł narastające zmęczenie.
Migoczące światełka koiły ból, przyspieszały gojenie ran i wzmacniały ciało. Miał wrażenie, że wszystko, co go otaczało, przemijało w bardzo wolnym tempie, a on sam nie miał już siły. Obrazy i dźwięki mknęły gdzieś obok, poza nim.
Wapienna ściana była pierwszą rzeczą, którą ujrzał, a spojrzawszy w górę, miał wrażenie, że dotyka ona rozgwieżdżonego nieba, jaśniejącego wraz z nadejściem poranka. Wtedy zrozumiał, gdzie się znajdują.
Oparł czoło o chłodną ścianę i zamknął oczy.
Tkwił tak przez dłuższą chwilę, gdy narastała w nim złość. Była niczym żarzący się metal wrzucony do paleniska. Z każdą chwilą coraz bardziej wściekły, a najgorsze było to, że nie potrafił nad tym zapanować.
Pierwsze uderzenie o ścianę niczego nie zmieniło. Drugiego nawet nie poczuł. Przy kolejnych zadawał cios za ciosem zaciśniętymi w pięść dłońmi, nie słysząc własnego krzyku, choć wrzeszczał na całe gardło.
Cały czas ją widział. Te wpatrzone w niego oczy, które z bólem zdały sobie sprawę, co się działo. Rozdarcie, bo chciała im pomóc, a tym razem nie potrafiła, bo Troxter okazał się silniejszy. Nawet zawarcie Przymierza nie pomogło. Calthia wydawała się taka bezbronna, jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy.
Podniesiony głos Tringi sprowadził go z powrotem. Odwrócił się, ignorując pieczenie i krew na kłykciach. Dostrzegł zapłakane oczy łuczniczki, ale słowa wypowiadała z gniewem, nie potrafiąc zapanować nad emocjami. Wykrzykiwała każde słowo, jakby miało to pomóc przekonać do czegoś smoczą elfkę, stojącą naprzeciwko niej.
Strażniczka smoków była spokojna, a wręcz wyglądała na znudzoną. Unosiła się lekko nad ziemią, aby łuczniczka nad nią nie górowała i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami przewróciła oczami, jakby rozmowa ta nie miała sensu.
Przeniósł wzrok na leżącego Jareda, który wciąż był nieprzytomny, ale jego rana już nie krwawiła. Tak samo ramię Raska, który siedział oparty o wapienną ścianę. Oddychał ciężko, a jego oczy raz po raz się otwierały i zamykały, jakby za wszelką cenę chciał utrzymać świadomość.
– Nie mam na to czasu – fuknęła, dostrzegając zbliżającego się Abratha. – Wytłumacz jej, że nie mogę marnować mocy, aby ich uratować. Trucizna i magia Troxtera są zbyt silne, abym mogła tak po prostu ich uzdrowić. Ten... – Od niechcenia wskazała na Jareda. – On już niemal jest jedną nogą po drugiej stronie. Trzeba ocalić Wybraną...
– Gdzie byłaś?
Pierwsze pytanie zadał w miarę spokojnie, choć patrzył na Tritulus, jakby miał niewyobrażalną chęć przetrącenia jej karku.
– Gdzie byłaś?!
Powtórzył znacznie głośniej, a elfka ponownie przewróciła oczami, ale tym razem jej stopy dotknęły ziemi, a ona sama cofnęła się kilka kroków i przeniosła wzrok na wierzchołki drzew w dole urwiska i położoną w oddali twierdzę Ravenguard, która była coraz lepiej widoczna w świetle budzącego się dnia.
– Musiałam coś załatwić – mruknęła, nie patrząc Abrathowi w oczy.
– Pozwalając, aby Corvax schwytał Wybraną – powiedział wściekle. – Miałaś ją chronić.
– O, wybacz, że złamałam zasady i uratowałam was – zasyczała, przenosząc na Strike'a jadowite spojrzenie. – Calthia jest w niebezpieczeństwie, tym większym, iż nie radzi sobie z własną mocą. Troxter dysponuje magią, z którą nawet ja nie poradzę sobie bez problemu. Mogę udać się do twierdzy Corvaxa i sprowadzić ją z powrotem, ale to wymaga ode mnie dużej energii. Przeniesienie was tutaj, nie było trudne, bo Troxter całą moc skierował na księżniczkę. Wolałam uniknąć zabicia was wszystkich i mam nadzieję, że choć za ocalenie dwójki będzie wniebowzięta. – Zbliżyła się, przykładając palec wskazujący do piersi Abratha. – Powinna być szczególnie zadowolona za uratowanie twojej skóry.
Abrath pochylił się, zbliżając twarz do twarzy elfki. Wyraźnie ją tym zaskoczył, bo przez chwilę otworzyła szeroko oczy i była niepewna, co jest w stanie teraz zrobić.
– Uzdrów ich – powiedział tylko, a gdy zmrużyła oczy, wskazał na Jareda i Raska. – Myślę, że z tym sobie poradzisz.
– Wolisz ocalić ich, niż ruszyć księżniczce na ratunek? – Uśmiechnęła się słodko, nie kryjąc zdziwienia. Zaczęła bawić się swoimi długimi włosami, zawijając kosmyki wokół palca. – Doskonale wiesz, jak Corvax traktuje osoby, z których chce wyciągnąć informacje. Zwykłe tortury są przy tym pieszczotami. Wydostanie Wybranej z Ravenguard, nie będzie proste, a sprowadzając ją, na długo pozostanę uziemiona i tak samo będzie, jeżeli ich uzdrowię.
Miał zdecydować. Tritulus patrzyła na niego śmiejącym się wzrokiem i tylko oceniała, jaką decyzję podejmie. Kątem oka spojrzał na Raska, który jakby mógł, kazałby ratować księżniczkę. Decyzja Jareda nie byłaby inna. Zdołał go poznać na tyle, że niemal słyszał jego wyniosły ton i serię przekleństw pod swoim adresem z pytaniem, nad czym tak naprawdę się zastanawiał.
Tringa klęczała przy kapitanie z pochyloną głową i ani na niego nie spojrzała, ani nie powiedziała żadnego słowa. Kochała Raska i było oczywiste, że chciała, aby żył. Calthia była dla niej przyjaciółką, ale przede wszystkim księżniczką, którą przysięgała chronić. Nie potrafiłaby podjąć teraz decyzji, która nie złamałaby jej serca.
Odetchnął głęboko, wściekły, że to on musi wybierać. Czuł, że Tritulus ma w tym swój cel, co doprowadzało go do jeszcze większej złości.
– Uratuj ich – rzekł krótko i ku swemu zaskoczeniu, również dość spokojnie.
– A później co? Myślisz, że Corvax nie wyrządzi jej żadnej krzywdy?
– Martwisz się o Wybraną? – spytał, nie wiedząc, czego tak naprawdę od niego oczekuje. – Czyż Wybrana nie jest tylko narzędziem do twojej wolności? Skoro jednak tak się martwisz, zastanów się, co powiedziałaby ci Calthia, gdybyś ją tu teraz sprowadziła i pokazała jej martwych przyjaciół?
Tritulus się naburmuszyła, przypominając małą dziewczynkę, która nie otrzymała upragnionego ciastka. W końcu jednak podeszła do Jareda, kucając obok niego. Nim położyła dłoń na rannym boku, raz jeszcze spojrzała na Strike'a.
Chciał wtedy kontrolować swoje emocje, uspokoić się i nie dać niczego po sobie poznać. Tritulus przeszywała go wzrokiem, jakby chciała wyczytać jego myśli i kiedy szeroko się uśmiechnęła, kładąc dłoń na boku Jareda, zdał sobie sprawę, że przed nią mało co się ukryje.
– Naprawdę dla niej powrócisz do miejsca swych koszmarów? – spytała pieszczotliwie, gdy dłoń zalśniła ciepłym fiołkowym blaskiem. – To słodkie, ale skąd pewność, że zdołasz ją uwolnić?
Irytowała go. Coraz bardziej go irytowała, bo czuł, że od samego początku wiedziała, co zamierzał zrobić.
– Dopilnuję, aby była bezpieczna. Jak dojdziesz do siebie, ty nas stamtąd wyciągniesz.
Wiedział, że to szaleństwo, a sama podróż do Ravenguard z miejsca, w którym obecnie się znajdował, zajmie kilka godzin. Jego szanse były marne, ale wiedział, że Calthia nigdy nie poświęciłaby przyjaciół i prędzej ocaliła ich, aniżeli siebie.
– Musisz zatem mi zaufać i wierzyć, że zdołam to zrobić, nim Corvax was zabije – szepnęła nadzwyczaj poważnie i nim zamaszyście machnęła ręką, dodała jeszcze słowa uznania, które wcale nie utwierdziły go, że tak jest w istocie. – To dobry plan rycerzyku – mruknęła, uśmiechając się szeroko.
Nim zdał sobie sprawę, stał w lesie u podnóża twierdzy, a migoczące fiołkowe światełka powoli przygasały, jak iskry wzbijające się ku niebu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro