Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 21

– Przymierze Krwi nigdy nie miało zostać przypieczętowane. Jeżeli tak się stanie, życie Wybranego jest przesądzone. Śmierć jest wybawieniem.

Ostatniego dnia przed wyruszeniem w pobliże Przełęczy, Maller przyszedł do niego i wypowiedział właśnie te słowa.

– Staruszku, znów miałeś jeden ze swoich snów? – Abrath zalał liście mięty gorącą wodą i podał wywar prorokowi.

Nie czekał na odpowiedź, bo wiedział, że Maller może jej udzielić nawet po kilku dniach. Przez chwilę obserwował pomarszczoną twarz starca, który siedział w fotelu pokrytym miękkim futrem górskiego niedźwiedzia. W szarych niemal białych tęczówkach odbijały się płomienie, gdy bez mrugnięcia zapatrzył się w kominek. Narzucony na głowę kaptur szarobrązowej szaty, zasłaniał częściowo jego twarz, a chude palce wystukiwały cichy rytm na brzegu kubka.

Abrath patrzył na proroka i miał dziwne poczucie, że coś się zmieniło. Maller zawsze był zamyślony i kilka kroków przed wszystkimi. Żył proroctwami, jakby te decydowały o losie świata. Dlaczego jednak nakazał mu ruszyć pod Przełęcz, aby zabić Wybranego? Zawsze powtarzał, że musi chronić świat, ale czy swoim działaniem, nie zmieniał proroctwa?

– Ścieżki wiją się i kończą w miejscach, których się nie spodziewamy. Myśleli, że przewidzą wszystko. Każdy ruch, każdą decyzję. Prowadzili Wybranego nieoświetlonym korytarzem, a on przez cały czas ściskał w dłoni jarzący się kamień. – Twarz Mallera wykrzywiła się w nikłym uśmiechu rozbawienia. – Mówiłem im, że nie należy igrać z magią i że takiej mocy nie są w stanie kontrolować. Tłumili ją, wypuszczając na światło dzienne zaledwie iskry, wciąż pewni, że nad wszystkim panują. Głupcy. Mówiłem im, że tym razem trzeba działać natychmiast. Mówiłem, że nie można zwlekać.

Abrath usiadł na drugim fotelu naprzeciwko starca, pochylając się do przodu i splatając ze sobą palce dłoni.

– Dlaczego nie wykorzystać magii Wybranego? – spytał Abrath, licząc, że Maller w końcu udzieli mu odpowiedzi na pytanie, które zadawał od miesięcy.

Odkąd przybyli do Xareth, prorok od samego początku zawracał mu głowę Przymierzem. Był jak cień, który towarzyszył mu na każdej naradzie, na każdym kroku. Z początku były to historyjki niczym z legend o majestatycznych smokach. Z czasem opowieści się zmieniły i poruszały temat Wybranego, zagrożenia, które ze sobą niesie przyjęcie Przymierza.

Około dwa lata temu Maller zaczął szukać sposobu, który uniemożliwi przypieczętowanie Przymierza. Przez wiele tygodniu chodził, jakby go coś ugryzło, zły na wszystkich, niemalże ciskający błyskawicami z oczu. Powtarzał, że to nie tak miało być, że robią to źle, choć nigdy nie wyjaśnił, kim byli oni. Przedstawiając Abrathowi swój plan, wskazał miejsce, gdzie i kiedy dokładnie pojawi się Wybrany. Ostrzegł, że wówczas Wielobarwni będą także szukać Wybranego.

Abrath wiedział z licznych patroli, że niewidzialne bestie pojawiły się na Wschodzie. Corvax również zaczął wysyłać swoich żołnierzy w pobliże zachodnich granic. Wiedział od proroka, że jest to związane z amuletem Dneirfa, którego Corvax zaczął szukać.

Abrath nie mógł pozwolić, aby Władca Wschodu zdobył taką moc. Przystał zatem na plan Proroka. Rozumiał, że Wybrany niesie ze sobą ogromne zniszczenie, choć z drugiej strony zadawał wiele pytań o los osoby, która przypieczętuje Przymierze.

Maller upił powoli kilka łyków wywaru, przenosząc wzrok na Strike'a.

– Wybrany musi umrzeć – rzekł ostro, wbijając stanowcze spojrzenie w rycerza.

– Wiele razy już to powtarzałeś – mruknął Abrath, opierając się o fotel. – Nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem o Przymierzu wraz z zagrożeniem, które niesie odnalezienie amuletu...

– Wciąż jednak wierzysz, że Wybrany pomoże ci pokonać Władcę Wschodu.

To nie było pytanie. Maller uważnie na niego patrzył, jakby chciał wyczytać reakcję z wyrazu jego twarzy.

– Zawsze powtarzałeś, że ostateczna decyzja należy do mnie – rzekł spokojnie.

Prorok uśmiechnął się lekko, na powrót przenosząc wzrok w stronę tańczących płomieni.

– Opowiadałem ci o smokach?

– Wiele razy. – Abrath odetchnął ciężko, zmęczony wciąż słuchaniem od nowa tego samego.

Zdawał sobie również sprawę, że Maller nigdy nie zwracał uwagi na to, że się powtarzał. Nawet gdyby teraz przytoczył mu jego wcześniejsze słowa i tak zacząłby od początku swój wywód.

– Routh był przepięknym smokiem – podjął prorok cicho, głosem pełnym pasji i zachwytu. – Ogromny gad o grubych i twardych łuskach, których nawet magia nie mogła tknąć. Wspaniałe, bystre złote oczy i skrzydła o rozpiętości masywnej góry. Potężne zwierzę i takie mądre. Wiedziałeś, że smoki wiązały się w pary na całe życie? – Abrath kiwnął głową. To również już słyszał. – Ich więź była ogromna, a gdy ginął jeden z nich, już nigdy nie szukały nowego partnera. Dla nich najważniejsza była ta więź i wolność. Szybowały ponad chmurami, zdając sobie sprawę ze swej ogromnej mocy, ale nigdy po nią nie sięgały, aby zapanować nad światem. Nigdy nie marzyły o władzy i nie chciały podporządkować sobie wszystkich żywych istot.

Abrath czuł ogarniające go zmęczenie. Tak wiele razy słyszał o więzi między smokami, o ich lojalności i honorze. Wszystko to jednak nie współgrało z Przymierzem Krwi, gdzie żądały ofiary w postaci Wybranego. Osoba, która zechciałaby im pomóc, miała zostać przemieniona w jednego z nich, co można było nazwać po prostu morderstwem. Dusza Wybranego miała wówczas przestać istnieć.

Kto z własnej woli na to przystanie? – pomyślał, słuchając dalej proroka.

– Wybrany jest kluczem, aby to wszystko zakończyć, drogi chłopcze. O ile znajdzie się ten właściwy i podejmie tę próbę.

– Wolisz zgładzić ich wszystkich, niż zaryzykować, że to jednak nie będzie ten – uściślił Strike.

– W rzeczy samej. Czasami lepiej nie ryzykować. – Zabębnił dłonią o gliniane naczynie, z którego dopił ostatni łyk. – Oni wierzą, że tym razem wybrali dobrze, a tymczasem wyposażyli bestię w jeszcze większe kły. Nie możemy ryzykować. Wierzę, że podejmiesz właściwą decyzję.

Abrath odetchnął głęboko. W ustach Mallera słowo właściwie oznaczało tylko, to z czym on sam się zgadzał.

Miał zabić Wybranego. Nie dopuścić do odnalezienia amuletu.

– A jeżeli to będzie ten Wybrany? Ten ostatni? Jeżeli zabiję kogoś, kto może przywrócić równowagę?

Maller ruszył się ociężale, odstawiając kubek na blat stołu. Przez dłuższą chwilę wyglądał, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią, ale w efekcie zakasłał kilka razy i odchrząknął. Strike mógł porzucić temat, bo i tak nie miał gwarancji, że dowie się czegoś nowego. Miał jednak o świcie wyruszyć i nie chciał mieć żadnych wątpliwości.

– Jeżeli okaże się, że Wybrany ma wizje, które łączą jego losy z inną osobą...

– Nigdy się to nie zdarzyło.

– Ale jednak kiedyś o tym mówiłeś.

– Tylko raz. I to bardzo mała szansa.

– Ale jednak jest to możliwe.

Maller się zasępił. Zmarszczył brwi, wyraźnie rozgniewany tym, że ktoś podważa jego zdanie.

– Jeżeli Wybrany będzie miał wizje, natychmiast go do mnie przyprowadź.

– Będziesz mógł mu pomóc?

– Przyprowadź Wybranego do Xareth, jeżeli nie zginie z twoich rąk przy Przełęczy.

Słowa Mallera nie brzmiały już jak rada starego przyjaciela. Nie miał poczucia, że Maller jest gotów wesprzeć Wybranego. W jego odczuciu osoba, która dopełni Przymierza, była stracona, a nie chcąc, aby zagrażała całemu światu, należało się jej pozbyć. Strike wiedział, że jakąkolwiek drogę wybierze, osoba przyjmująca Przymierze w oczach Mallera będzie skazana na śmierć. Dlatego miał nie dopuścić do przypieczętowania proroctwa. Dlatego miał mu zapobiec. Dlatego tak bardzo chciał, aby Calthia Sunrise ruszyła z nim do Xareth. Być może wówczas Prorok zmieniłby zdanie.

A teraz? Co mógł zrobić, aby jej pomóc?

Patrzył na pogrążoną we śnie księżniczkę Sayers i zastanawiał się, co zrobi Maller, gdy przybędą do Xareth. Calthia mogła okazać się potworem, którego się obawiali. Karmazynowe oczy nie wróżyły niczego dobrego, a powarkiwania i syczenie zwiastowały przebudzenie się smoka, którym miała się stać.

Kiedy opadła z sił, a jej tęczówki na powrót zmieniły odcień na szmaragdowy, trzymał w ramionach kruchą, przerażoną istotę, która patrzyła na niego z bólem. Po policzkach dziewczyny spływały łzy tak jak tego dnia w Solche. Nie potrafiła ich pohamować, wtulając się w jego ramię, aby ukryć swój strach.

– On go zabił... Zabił... Tak bardzo cierpiał... Nie mogłam nic zrobić... Nie mogłam się ruszyć...

Każde jej słowo przerywane było przez łkanie i łapczywe nabieranie powietrza, jakby nie mogła otrząsnąć się z tego, co przed chwilą się wydarzyło. Czuł, jak jej palce zaciskały się na jego koszuli, jak opierała głowę o jego klatkę piersiową, a łzy skapywały z jej policzków, jakby to miało pomóc przegonić ból.

– Calthia, co widziałaś?

Spokojnie gładził ją po plecach i powtarzał swoje pytanie, aż w końcu wydusiła to z siebie. Opowiedziała wszystko, co wówczas ujrzała.

Pamiętał, że mocniej ją do siebie przytulił. Chciał być dla niej wsparciem, ale wtedy świat się dla niego zatrzymał. Wspomnienia uderzyły niczym cios w samo serce, rozdrapując głębokie rany. Oparł czoło o głowę księżniczki, która cała drżała, a on doskonale wiedział, co czuła.

– Nikt już go nie skrzywdzi – szepnął dławiącym się głosem. – Nikt już go nie skrzywdzi.

Obserwowała Raska i Tringę, gdy zaczęli się przekomarzać i spierać, które z nich pierwsze dostrzegło miejsce na obóz. Jared siedział posępny, skubiąc kawałek mięsa już od jakiejś godziny. Żadne z nich nie wracało do tego, co się wydarzyło dwa dni temu. Unikali tego tematu, jakby był niewygodnym wspomnieniem, a może raczej trudnym tematem do podjęcia.

Calthia siedziała z kubkiem wywaru, który przygotował Abrath. Gorąca woda i zioła pomieszane z cynamonem, które samym zapachem drażniły wszystkie zmysły, ale rzeczywiście pomagały dziewczynie na ból głowy. Natarczywe odgłosy, które wyłapywała z wielu mil ucichły. Poza silnym przeczuciem zbliżających się Wielobarwnych nie miała wrażenia, że dźwięki wokół niej narastają i wwiercają się w głowę, jakby miały rozsadzić ją od środka.

Trzymała kubek w obu dłoniach, mocno go ściskając, ale wciąż nie mogła pozbyć się uczucia przeszywającego żalu i goryczy. Łapała się na tym, że przecierała oczy z łez, nie wiedząc nawet, kiedy zaczynała płakać.

Nie potrafiła pogodzić się z tym rozdzierającym uczuciem pustki, wypełniając ją jedyną znaną emocją, która w tamtej chwili pomagała.

Gniew.

Skupiała się na uczuciu nienawiści, gdy na powrót widziała twarz kata.

– Miałaś wypić, póki gorące.

Zamrugała, z zaskoczeniem patrząc na siadającego obok niej Strike'a. On jednak wymownie spojrzał na kubek, który trzymała w dłoni. Odetchnęła, przewracając oczami, ale wypiła pozostałość płynu, krzywiąc się przy ostatnim łyku.

– To jest obrzydliwe – wycedziła przez zęby, odstawiając naczynie.

– To dobrze, znaczy, że pomaga – powiedział, przez chwilę się jej przyglądając.

Zmienił się. Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale to miało coś wspólnego z wizją, której doświadczyła. Abrath patrzył na nią, jakby czuł się winny, że to z jego powodu płakała i odczuwała ten przeszywający ból.

Wciąż dziwnie się czuła, że to wszystko mu opowiedziała, a jeszcze gorzej ze świadomością, że ponownie dała się ponieść emocjom. Nie była jednak w stanie kontrolować łez, które spływały po jej policzkach, gdy cała się trzęsła. To on ją trzymał w ramionach. To w jego koszulę mogła się wypłakać. To on gładził ją po plecach i uspakajał. Jego głos był taki kojący. Taki ciepły. Wciąż czuła jego uścisk, gdy ją objął i mocno przytulił, jakby chciał przekazać całą swą siłę, by mogła sobie poradzić z tym bólem, a jednocześnie, miała wrażenie, że przeżywa go wraz z nią.

Na bogów, co się ze mną dzieje? – pomyślała, odwracając wzrok od tych błękitnych tęczówek. – Co to była za wizja? Czy to wydarzyło się naprawdę? Czy ten chłopak naprawdę umarł w takich męczarniach? Kim był? Czym sobie na to zasłużył?

Usłyszała niewyraźne słowa Tringi i spojrzała pytająco w stronę łuczniczki, wciąż czując w ustach smak cynamonu.

– Znowu odpływasz, Calthia – powiedziała Tringa, wstając i podchodząc do niej bliżej.

Kiedy usiadła na wyciągnięcie ręki, Calthia mimowolnie się rozejrzała. Znajdowali się dzień drogi od Songard i rozbili obóz w niewielkiej grocie, którą znaleźli. Kryjówka była znakomita, choć i tak nie mogli rozpalić dużego ogniska, to pozostawali niewidoczni.

Abrath, Rask i Jared się oddalili, a ona nawet nie wiedziała kiedy. W ostatnim czasie potrafiła się zamyślić i nie wiedzieć, co dzieje się wokół niej.

– Wysłałam Jareda po wodę, a Abrath i Rask poszli na zwiad – wyjaśniła Tringa, gdy Calthia wciąż się rozglądała.

Calthia miała wrażenie, że nic nie jest takie, jak powinno. W końcu miała dowodzić tą grupą i prowadzić ich wszystkich bezpieczną drogą. Tymczasem, nie była w stanie się skupić, a tysiące myśli odcinało ją od rzeczywistości. Czasami miała wrażenie, że znajduje się w zupełnie innym miejscu, przemierzając góry i lasy, a za chwilę stała pośród wysokich traw, a pozostali kazali jej się skryć, bo nadjeżdżał oddział zbrojnych.

– Pamiętasz, kiedyś obiecywałyśmy sobie, że będziemy się wspierać – podjęła Tringa, dźwięcznym, radosnym głosem. – Zaraz pewnie dodasz, że byłyśmy dziećmi, ale to przyrzeczenie powinno obowiązywać zawsze. Cokolwiek się stanie, możesz liczyć na moją pomoc. Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, będę przy tobie. Nawet jeżeli będzie to coś skrajnie głupiego i nieodpowiedzialnego. Nie przejmuj się tym, co się wydarzyło. Nie byłaś sobą. Znajdziemy sposób, jak ci pomóc. Możesz liczyć na mnie, na Raska, Jareda i Abratha. Strike zachował zimną krew i wiedział, co zrobić, gdy to coś przejęło nad tobą kontrolę. Nie obwiniaj się. Wszystko dobrze się ułoży. Nie jesteś sama.

Tringa uśmiechnęła się ciepło, trajkocząc o wzajemnym zaufaniu i obietnicach. Calthia nie była dobra w wyznaniach i opowiadaniu o tym, co sama czuła. Emocje zawsze skrywała głęboko, skupiając się na zadaniu, które zostało jej przydzielone. Teraz nie było inaczej, a słowa uwięzły w gardle księżniczki. Dostrzegła jednak, że Tringę coś trapi, ale w przeciwieństwie do niej, łuczniczka nie miała problemu, aby przejść do sedna.

– Pamiętasz, że jesteś moją druhną? – wypaliła w końcu. – Rozumiem całą powagę sytuacji, Przymierze i te wszystkie sprawy, które nas otaczają, ale czy pamiętasz, że jesteś moją druhną?

Mina Tringi przypominała małą dziewczynkę, która obraziła się na swego opiekuna, bo zapomniał o jej urodzinach. Calthia mimowolnie się uśmiechnęła.

– Nie śmiej się – mruknęła łuczniczka. – Obiecałaś stać przy mnie, gdy będę składać przysięgę, a mam wrażenie, że całkowicie o tym zapomniałaś. Nie możesz się poddać. Obudź się. Zrób, co masz zrobić i bądź moją druhną.

Ostatnie zdanie Tringa wypowiedziała z oczami pełnymi łez, uparcie patrząc na swoje splecione na kolanach dłonie. Calthia wiedziała, że wszystko, co powiedziała łuczniczka, było troską. Tringa nigdy nie nosiła masek. Mówiła to, co leżało jej na sercu, nie ukrywała emocji. Kiedy się złościła, było to widać na jej twarzy i słychać w głosie. Otwarcie mówiła, co ją denerwuje, co jej się podoba, a co nie. Śmiała się, gdy była radosna. Okazywała uczucia i walczyła o każdy dzień tego szczęścia.

Calthia sięgnęła po swoją torbę, wyciągając z niej zapakowany w szary papier pakunek. Przez chwilę na niego patrzyła, przypominając sobie ten dzień w Silvercore, gdy w poszukiwaniu Gabora, przemierzała targ. Trajkotała o wymarzonej sukni ślubnej, o tych wszystkich dodatkach, o ceremonii, która będzie idealna, o mężczyźnie, któremu oddała swe serce.

Mocniej zacisnęła dłonie wokół paczki, przenosząc spojrzenie na przyjaciółkę i uśmiechając się ciepło. Odsunęła od siebie wszystkie uczucia, które nią targały, gdy wybierała te wszystkie rzeczy, podając zawiniątko przyjaciółce.

– Pamiętam, Tringa – szepnęła, czując dziwny ucisk w gardle, gdy kątem oka dostrzegła w oddali zbliżającego się Abratha i Raska. Przełknęła ślinę, na powrót przenosząc wzrok na łuczniczkę. – Nigdy nie zapomniałam. Przykro mi, że to wszystko tak się potoczyło.

Widziała, jak Tringa odwija szary papier i nagle wstrzymuje powietrze.

– Calthia... Chodziło mi o ciebie. Ty masz być na moim ślubie. Ty masz mnie trzymać za rękę, gdy będę się rozklejać, albo denerwować... Nie potrzebuję...

Calthia delikatnie chwyciła dłonie łuczniczki, które zaciskały się wokół białego materiału. Uścisnęła ją mocno, patrząc w brązowe oczy i uśmiechnęła się ciepło. Tringa była dla niej niczym siostra, która zawsze potrafiła podnieść ją na duchu. Zasługiwała na to, co najlepsze.

– W Silvercore szukałam czegoś wyjątkowego dla ciebie, bo jesteś jak światełko w ciemności. Musisz lśnić i każdy ma patrzeć tylko na ciebie tego dnia.

Chciała powiedzieć, że będzie przy niej, trzymając ją za rękę, pocieszając i wspierając, gdy będzie tego potrzebowała. Jeszcze parę tygodni temu bez problemu wypowiedziałaby te słowa, nawet jeżeli nie mogła zapewnić, że tak rzeczywiście będzie. Tym razem mogła się tylko uśmiechnąć do Tringi, która nagle objęła jej szyję i przytuliła jeszcze mocniej.

Calthia leżała płasko na wzgórzu i spoglądała na miasto położone na wzniesieniu. Twierdza była pełna żołnierzy. Patrolujące oddziały na blankach zmieniały się, co dwie godziny, aby wyeliminować zmęczonych ludzi. Główne drogi były pilnowane i nikt nie mógł prześlizgnąć się niezauważony. Abrath zaklął cicho, a Jared nerwowo odetchnął, gdy dotarło do nich, to z czym mieli do czynienia.

Calthia przeniosła wzrok na leżącą obok niej Tringę, która mocno zaciskała dłonie w pięści, patrząc na to wszystko z trwogą i niepokojem. Taki widok nie był codziennością. Łuczniczka zazwyczaj skupiała się na pozytywnych stronach ich zadania, odrzucając to, co mogło się nie udać. Tym razem było zupełnie inaczej, a świadomość tego, że mogą nawet nie dotrzeć do Xareth, paraliżowała.

Wszyscy na znak Raska wycofali się, powoli opuszczając wzgórze i ukrywając w zagajniku nieopodal. Już dawno minęło południe, a do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin. Na szczęście chmury gęsto przesłaniały niebo, pozostawiając słońce w swych objęciach. Świat był szary, ciemny, a oni jakimś cudem przedostali się do tego miejsca i nie zostali odkryci.

Tringa uważnie zlustrowała okolice i łuczników na murach. Zdała im szybką relację, z jaką ilością żołnierzy mogłaby sobie poradzić. Pozostawało ich jednak zdecydowanie za dużo, aby mogli w ogóle myśleć o bezpośredniej konfrontacji.

Calthia rozumiała teraz, dlaczego Wielobarwni odcinali im wiele dróg podczas marszu na północ, nie atakując i pozostając w bezpiecznej odległości. Bestie prowadziły ich do Songard, aby znaleźli się w miejscu bez wyjścia. Dziewczyna wyczuwała nie tylko obecność niewidzialnych bestii, ale także ludzi Troxtera. Okolicę spowijał ten sam dziwny metaliczny zapach i uczucie nakładania na okolicę magicznych sieci. Nie widziała wprawdzie specjalnych oddziałów lorda, ale miała pewność, że znajdują się w twierdzy. Będąc na wzgórzu, chciała skupić się na ich postaciach, na ich położeniu, ale wówczas powrócił silniejszy ucisk w czaszce. Wyczuła tylko przemieszczające się cienie.

– I co teraz? – Tringa skrzyżowała ramiona, pytająco spojrzała na księżniczkę, a następnie zatrzymała wzrok na Strike'u.

To Abrath uspokajał ich, że ze wzgórza zobaczą dokładnie, gdzie się znaleźli. Spodziewał się, że w najgorszym wypadku zatoczą koło i będą musieli zboczyć zbyt mocno na zachód, aby z powrotem odbić na północny wschód i zmierzać prosto do doliny magów. Tymczasem, rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Wszyscy znaleźli się zbyt blisko Songard, a w zasadzie to na wyciągnięcie ręki od twierdzy, którą chcieli ominąć.

Calthia przeniosła wzrok na Abratha, jak wszyscy zresztą, gdy ten nagle przykucnął i zaczął obrysowywać na ziemi twierdzę wraz z otaczającym ją terenem. Choć starał się przedstawić logicznie ich szanse na przedostanie się na północ, tym razem złość przemówiła za niego. Posępny wyraz twarzy i próba przekonania pozostałych, że o zmierzchu będzie łatwiej, chyba nie przemówiła do nikogo.

– Trzeba zawrócić – powiedział stanowczo Jared, gdy Abrath zaznaczył newralgiczne punkty, gdzie mogą być zauważeni. – Nie jesteśmy w stanie przejść koło tej armii niepostrzeżenie, a konfrontacja tym bardziej nie wchodzi w grę.

– Wielobarwni już nam odcięli tę drogę – mruknęła Calthia, a kiedy kapitan spojrzał na nią zaskoczony, musiała wyjaśnić więcej. – Bestie są wszędzie i jest ich znacznie więcej, niż z początku myślałam. Z jakiegoś powodu nie atakują, jakby na coś czekały. Nie mniej, zawrócenie i znalezienie innej drogi nie jest rozwiązaniem, bo zamiast na żołnierzy, natkniemy się na Wielobarwnych.

– Cudownie – warknął Abrath. – W takim razie pozostaje próba przedostania się wzdłuż wschodniej części twierdzy. Spodziewają się, że obierzemy trakt zachodni, gdyż ustawili tam znacznie więcej wojska. Nie mówię, że będzie łatwiej, ale mamy większą szansę, że się uda.

– Jest jeszcze inne wyjście. – Calthia uśmiechnęła się lekko, gdy Strike wstał, a pozostali spojrzeli na nią, jakby straciła rozum. – Sami chcieliście, abym spróbowała nad tym zapanować.

– Rozmawialiśmy o tym – burknął Abrath, tym samym wypowiadając zdanie pozostałych. – Jesteś za słaba.

– Mogę chociaż spróbować – upierała się.

– Nie przeniesiesz nas wszystkich. W zasadzie to nikogo nie przeniesiesz. Nie wiem, jak udało ci się to w Silvercore, ale tym razem to się nie uda – rzekł chłodno.

Zacisnęła zęby, widząc jego ostre spojrzenie. Choćby chciała się z nim nie zgodzić, to jednak nie była w stanie przedstawić argumenty, że się mylił. Może dlatego czuła rozpierającą ją wściekłość. Rozumiała, że był zły, ale miała wrażenie, że trapi go coś jeszcze. Nie miała jednak okazji, aby go o to zapytać.

– Zgadzam się z tym, co Abrath powiedział. Pokaz dałaś wczoraj – podsumowała kąśliwie Tringa. – Nie chcę skończyć, jak próbny kamyk, który w efekcie roztrzaskał się na milion kawałków.

– Przy was skupiłabym się bardziej – Calthia starała się zażartować, ale niestety musiała przyznać im rację.

Magia, z której niby potrafiła korzystać, nie działała tak, jakby tego chciała. W Silvercore czuła rozpierające ciało ciepło, potrafiła skupić się na bezpiecznym miejscu, w którym mogliby się znaleźć, wyraźnie dostrzegając każdy skrawek powierzchni i czując zapach odległej przestrzeni. Nie potrzebowała do tego maski, z której korzystała wcześniej, aby przenieść się na Wschód.

Przez lata sądziła, że to ten kawałek metalu jest niezbędny, aby mogła przenosić się z miejsca na miejsce. Wizyta w Silvercore i przeniesienie się do czarnej wieży, całkowicie temu zaprzeczyło. Wystarczyło, że ujrzała w głowie to miejsce, pomyślała o przyjaciołach i w jednej chwili byli już wszyscy gdzie indziej. Bezpieczni.

Teraz albo to wszystko przestało działać, albo z nią było coś nie tak. Przez wiele godzin próbowała skupić się na przeniesieniu mniejszych i większych kamyków. W efekcie każdy z nich skończył, jak kupa pyłu lub poszybował daleko przed siebie. Nie wiedziała, co tak naprawdę robi źle i nikt nie potrafił jej tego wyjaśnić.

– Siedząc tutaj również w końcu nas znajdą – rzekł kwaśno Jared. – Nie możemy tu długo zostać. 

Słowa kapitana były niczym wiadro zimnej wody wylanej na głowę. Musieli przemyśleć dalszy krok i to szybko. Doskonale wiedziała, że należy znaleźć rozwiązanie, ale żadne nie gwarantowało, że wyjdą z tego cało.

Widok twierdzy Songard budził w Calthii największe obawy. Taka liczba żołnierzy i dodatkowe specjalne siły Troxtera sprawiały, że zwyczajnie wątpiła, czy im się uda. Przenosząc wzrok na Tringę, dostrzegła pocieszający, ciepły uśmiech, który miał podnieść ją na duchu. Rask, Jared i Abrath wpatrzeni byli w mapę, raz jeszcze sprawdzając ewentualne drogi odwrotu.

Nie było żadnej drogi odwrotu – powtarzała sobie w myślach Calthia, czując rozpierający strach, który z jednej strony próbowała odrzucić, wepchnąć w zakamarki swej świadomości, a z drugiej karmiła się nim.

Mdliło ją. Od ciągłego szukania sposobu, jak ich wszystkich uratować, czuła narastające mdłości. Próbowała uspokoić oddech, ale miała wrażenie, że dłużej nie wytrzyma. Patrzenie na towarzyszy, którzy w niedługim czasie mogli zginąć, tylko podsycało paniczny strach.

Powiedziała, że czuje się zmęczona i musi na chwilę usiąść. Wszyscy obrzucili ją tym spojrzeniem pełnym zrozumienia, a błękitne tęczówki zlustrowały wyraz jej twarzy, czy oby na pewno nie kryje się za tym coś więcej. Zignorowała to, odchodząc od pozostałych kilka jardów, gdzie ich głosy były odległymi szeptami. Ciężko oparła się o pień drzewa, siadając na ziemi i obejmując się ramionami.

Zamknęła oczy, skupiając się na szumie wiatru, rzece płynącej przez pola i trzepocie ptaków, które zaczynały zlatywać do swych gniazd przed zapadnięciem nocy. Odgłosy otoczenia były jak fala, która ją zalewa i miała wrażenie, że jej ciało płynie wśród tych wszystkich dźwięków. Zatrzymała się, gdy do jej uszu dotarły powarkiwania i przeciągły syk. Wyczuła ich zapach, który przesiąknięty był odorem krwi i gęstej śliny. Zastrzygły uszami, nasłuchując i nabierając głęboko powietrza w nozdrza.

Słyszała każdy odgłos, gdy napinały mięśnie, robiły niewielki krok, otwierały paszczę, ukazując ostre zębiska. Całe stada Wielobarwnych były kilka mil od Songards i Calthia zdawała sobie sprawę, że gdy ruszą, zjawią się przy twierdzy w ciągu kilkunastu minut.

Calthia otworzyła oczy. Ruszając do walki przeciw tym wszystkim żołnierzom w Songard, narażała tylko swoje życie. Czy wówczas Tritulus w końcu się pojawi?

Nagle Tringa ciężko usiadła obok, żując kawałek suchego owocu, opowiedziała, że spróbują ominąć twierdzę, gdy zrobi się ciemno. Calthia czuła na sobie spojrzenie przyjaciółki, choć dłuższą chwilę bardzo starała się ją zignorować, skupiając się na krajobrazie przed sobą, w końcu nie wytrzymała.

– Przestań – mruknęła księżniczka, przewracając oczami i wciąż patrząc przed siebie. – Wpadłaś na jakiś fantastyczny pomysł, który przeprowadzi nas bezpiecznie na drugą stronę Songard, bo gapisz się na mnie, jakbyś bardzo chciała coś powiedzieć.

Tringa uśmiechnęła się krzywo, kręcąc przecząco głową.

– Nie, ale myślę, że ty wymyśliłaś coś głupiego. – Udała zamyśloną. – Nie mów, niech zgadnę. – Wyprostowała się dumna z siebie. – Pewnie chcesz wejść do twierdzy, grzecznie się przywitać, ściągnąć na siebie całą uwagę, a my w tym czasie niepostrzeżenie przejdziemy koło bram miasta. Ciebie oczywiście szczęśliwie ocali smocza elfka i radośnie ruszymy do doliny.

Calthia odetchnęła głęboko, podciągając nogi i opierając głowę o kolana.

– To byłoby jakieś rozwiązanie – szepnęła załamana.

– Nie wątpię. – Tringa przeciągnęła się lekko i ziewnęła. – Żebyśmy jeszcze mogli mieć pewność, że Tritulus rzeczywiście przybędzie z odsieczą, to sama bym cię tam wysłała.

– Kiedyś musi wrócić.

Calthia właściwie nie była przekonana do własnych słów. Tritulus zniknęła niedługo po tym, jak opuścili las Tulus.

– Nie wiem, co mam zrobić. Siedzę bezczynnie, a powinnam działać. Nie mogę was przenieść. Jeżeli ruszymy, to nas zobaczą. Możemy się oszukiwać, że tak nie będzie, ale sama widziałaś, żołnierze obstawili każdą drogę, a na murach są ich dziesiątki. Rozdzielając się, nie jestem w stanie obronić was przed czyhającymi Wielobarwnymi. Jestem więcej niż pewna, że te bestie niebawem ruszą się z miejsca.

– Patowa sytuacja – przyznała Tringa, a jej głos nie był już taki rozbawiony, jak jeszcze kilka minut temu. – Pamiętasz pierwszy bal na cześć twoich urodzin, gdy osiągnęłaś pełnoletność?

Calthia powoli się wyprostowała, przenosząc wzrok na przyjaciółkę. Łuczniczka nie oczekiwała jednak odpowiedzi na swoje pytanie. Zapatrzona w dal, mówiła dalej, wspominając właśnie tamten dzień.

– Zabiegali o ciebie wszyscy książęta w tym Caelm, który był niesłychanie zaskoczony, że nie wzdychasz na jego czułe słówka, jak to czyniły inne panny. – Tringa zachichotała, a Calthia doskonale pamiętała minę księcia, gdy po skończonym tańcu, skłoniła się lekko, podziękowała i odeszła, gdy próbował ją uwieść. – Tańczyłaś z nimi, rozmawiałaś, ale jakbym cię wtedy zapytała, o czym dokładnie, to nie potrafiłabyś mi nic odpowiedzieć. Bal był obowiązkiem, do którego zmuszała cię matka. Miałaś zachowywać się, jak księżniczka, wyglądać, jak księżniczka, uśmiechać się, jak księżniczka i poznać kandydatów na męża. Myślę, że twoi rodzice, choć mieli wybrać za ciebie, chcieli, abyś sama miała na to jakiś wpływ. Zwlekali i tak bardzo długo.

– Tringa, do czego zmierzasz?

Łuczniczka rozejrzała się, jakby chciała się upewnić, że są same. Po chwili spojrzała na Calthię, która mimowolnie coraz mocniej ściskała splecione ze sobą dłonie.

– Caelm, książę Wybrzeża, mówi ci to coś? – Pytanie Tringi było, jak wbicie sztyletu w płuco, aby ofiara nie nabrała już kolejnego oddechu. Calthia nie miała szansy, aby się obronić. Kolejne słowa wypłynęły z ust łuczniczki, wbijając ostrze coraz głębiej. – Corvax zmierza do wojny, aby zdobyć jakiś diabelski amulet. Każda wojna jednak kiedyś się kończy. Życie toczy się dalej i trzeba podejmować nowe decyzje. Czy uciekłaś na Wschód przez decyzję, którą w końcu podjęli twoi rodzice?

– Chyba żartujesz? – Calthia wstała, nie wierząc w to absurdalne pytanie.

Nabrała głęboko powietrza, słysząc, jak Tringa rusza za nią, nie chcąc odpuścić.

– Czyżby? – Łuczniczka, chwyciła ramię Calthii, zmuszając ją, aby się zatrzymała i odwróciła w jej stronę. – Wiem, jak ważne dla ciebie jest dobro Sayers. Wiem, jak ciężko pracowałaś, aby zjednać krainy Zachodu. Powiedz mi Calthia, czy to nie ty powtarzałaś królowi, że nie jesteś gotowa do zamążpójścia? Czy to nie ty zmieniałaś temat, ilekroć królowa wypytywała cię o płeć przeciwną? Tak, zdawanie raportów było bardzo istotne dla dobra kraju, ale ilekroć pytali, o to czego sama chcesz, przybierałaś ten swój spokojny wyraz twarzy, jak czynisz obecnie, chcąc ich uspokoić. Pokazać, że jesteś szczęśliwa, a tak naprawdę, sama nigdy się nie zastanawiałaś, czego pragniesz. Wiedziałaś, jak możesz ich zadowolić, gdy uczęszczałaś na te wszystkie bale, uśmiechając się, tańcząc jak zahipnotyzowana, ale czego tak naprawdę pragnęła Calthia Sunrise, tego nigdy nie wiedzieli.

Calthia próbowała opanować oddech. Naprawdę próbowała zapanować nad narastającym żalem, gdy widziała wpatrzone w nią brązowe oczy. Próbowała zapanować nad drżeniem rąk, które zacisnęła w pięści. Próbowała wymyślić szybką i ciętą ripostę, która skutecznie odwróci uwagę Tringi od tego tematu. Powinna wówczas coś powiedzieć, ale słowa zastygły na ustach i w efekcie nie była w stanie niczego z siebie wydusić.

– Czy Przymierze Krwi to nie kolejna wymówka, aby nigdy nie doszło do ślubu, którego nie chcesz?

– Tringa, nie wiesz, co mówisz – syknęła, odwracając się i przechodząc kilka kroków, aby spojrzeć na coraz bardziej ciemniejące niebo, które wprost krzyczało, że kończy się im czas i niebawem będą musieli wyruszyć.

Próbowała zaprzeczyć tym wszystkim zarzutom, które wypowiedziała Tringa i powiedzieć, że to głupota nawet tak myśleć. Doskonale wiedziała, jakie ma obowiązki jako księżniczka. Nie zamierzała im zaprzeczać. Wiedziała, co ją czeka. Przyjmując rolę dyplomaty, cieszyła się, ale świadomość, że kiedyś to się skończy, wciąż w niej tkwiła.

– Dlaczego w końcu się do tego nie przyznasz? – słowa Tringi rozbrzmiały tuż za jej plecami. Przepełniony goryczą i żalem głos łuczniczki był pełen emocji, których ona sama nigdy nie chciała ukazywać. – Nie chcesz tego małżeństwa. Nienawidzisz Caelma, który traktuje kobiety, jak cielesną uciechę. Uciekałaś z Sayers. Widziałam twoją radość, gdy opowiadałaś o swoich podróżach. Widziałam też ogromny ból, ukryty za tymi cholernymi uśmiechami, gdy kłaniałaś się tym wszystkim książętom, wiedząc, że w końcu któryś z nich zostanie przypisany tobie. Skrywasz uczucia, jakbyś nie miała do nich praw.

Calthia odwróciła się gwałtownie. W pierwszej chwili chciała wyrzucić z siebie cały narastający w niej gniew. Nim pozwoliła mu przejąć kontrolę, zrobiła to, co zawsze. Powoli wypuściła powietrze i przybrała chłodny wyraz twarzy. Emocje były dla słabych.

– To bardzo ciekawe, co mówisz, Tringa. Mylisz się jednak, że opuściłam Sayers, bojąc się ślubu z Caelmem. – Mówiła spokojnie, a głos ani razu jej nie zadrżał. – Przyjęłam Przymierze, aby zakończyć klątwę. Jeżeli wszystko skończy się dobrze, poślubię księcia Wybrzeża. To jest mój obowiązek i o nim nie zapomniałam.

– Znów to robisz. – Tringa nie ukrywała swojego rozczarowania. Calthia nie widziała złości w jej oczach, a zdecydowanie więcej żalu, który nie pasował do zawsze uśmiechniętej łuczniczki. – Oszukujesz samą siebie. Mówisz to, czego oczekują od ciebie inni. Nie mówisz tego, co naprawdę czujesz. Musisz mieć nadzieję, że po zakończeniu tego wszystkiego i ciebie czeka szczęśliwe zakończenie. Dzięki temu...

– Tringa, proszę cię. – Calthia zaśmiała się lekko, zbliżając się do łuczniczki i kładąc dłonie na jej ramionach, ściskając pocieszająco, jakby zapewnić o prawdziwości kolejnych słów. – Nie ruszyłam na Wschód na misję samobójczą. Otrzymałam informację, że dzieje się coś złego i musiałam to sprawdzić. Czuję się odpowiedzialna, bo nie znalazłam wcześniej dowodów świadczących o tym, że Władca Wschodu szuka legendarnego amuletu, mogącego powalić nas wszystkich na kolana. Wbrew wszystkiemu, co powiedziałaś, chcę żyć i robię wszystko, aby Zachód też miał taką szansę. Nie uciekałam przed Caelmem. Ślub z księciem Wybrzeża to dość błahy temat przy wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, nie uważasz? – Nie pozwoliła Trindze odpowiedzieć. Przybrała słodki uśmiech, mówiący, że wszystko jest w porządku. – Po tym wszystkim życie na Wybrzeżu będzie oazą spokoju i przyjmę je z wielką radością.

Puściła Tringę, odsuwając się.

– Powinniśmy się zbierać. Niebawem trzeba będzie wyruszyć – powiedziała chłodno, mijając łuczniczkę, uważając, że nie ma co dłużej ciągnąć tego tematu.

– Zawsze wiedziałaś, co powiedzieć, jak się uśmiechnąć i jaki przybrać wyraz twarzy. – słowa Tringi sprawiły, że Calthia się zatrzymała i powoli odwróciła, wyraźnie zmęczona. – Wiesz, jak się zachować, jak modulować głosem, aby inni się nie martwili i myśleli, że to właśnie prawdziwa ty. Spokojna, wyrafinowana i wiedząca, co robić. – Tringa podeszła do księżniczki, twardo patrząc prosto w jej oczy. – W rzeczywistości nie pozwalasz się poznać. Otaczasz się skorupą, myśląc, że tak jest lepiej dla wszystkich. Otwórz oczy, Tak nie jest lepiej. Nie walczysz o siebie. Abrath o ciebie walczy. Myślisz, że to wystarczy?

– O co ci chodzi?

– Widać, że jemu zależy. Sposób, w jaki na ciebie patrzy. Widzisz choć to? Twoje emocje, gdy wizja minęła, były prawdziwe. Widziałam twój strach i ból. Wszyscy widzieliśmy. Strike również.

– Nie byłam sobą. Nie czułam się... Przestań go w to mieszać. On nie ma z tym nic wspólnego.

– Tak, liczy się zadanie. Powstrzymanie Corvaxa. Odzyskanie amuletu. Pokój na świecie. To wszystko ma znaczenie, wszystko inne już nie. Jeżeli Strike zginie, to też nie będzie miało znaczenia, prawda? Co tam życie zdrajcy Wschodu, jeżeli zapobiegniesz wojnie i ocalisz górskie elfy.

Calthia zacisnęła zęby, gdy Tringa uważnie jej się przyglądała.

– A jednak jest ważne – powiedziała łuczniczka, uśmiechając się przebiegle. – Dlaczego się do tego nie przyznasz? Dlaczego mu tego nie powiedz? Razem...

– Tringa, zdurniałaś. O czym miałabym mu powiedzieć? Zarówno jemu, jak i mnie zależy, aby amulet Dneirfa nie wpadł w ręce Corvaxa. Co ty w ogóle do mnie mówisz? To wszystko... Abrath...

Zanim dotarł do niej potężny huk, Calthia poczuła delikatne drżenie ziemi. Dostrzegła błysk za drzewami i momentalnie pobiegła na skraj wzgórza, gdzie rozciągał się widok na Songard. Jeden wybuch pociągnął za sobą kolejne.

Twierdza płonęła.

– Co do diabła? – Jared znalazł się obok Tringi, a tuż za nim nadbiegł Rask. – Coś chyba im tam wybuchło – dodał kapitan, przekręcając lekko głowę.

– Gdzie jest Strike? – spytała Calthia, rozglądając się wokół i spoglądając po każdym z osobna, ale wszyscy byli równie zaskoczeni, tym co właśnie się wydarzyło. Spojrzała na płonącą twierdzę. – Idiota... – warknęła pod nosem, puszczając się biegiem w dół łagodnego zbocza, nie zastanawiając się nad tym, co właściwie robiła.

W głowie słyszała szum wrzącej krwi, który zagłuszał racjonalne myślenie. Od samego początku planował, że odwróci ich uwagę. Dlatego z nią nie rozmawiał. Dlatego był zdenerwowany. Dlatego... Zaklęła w myślach, mrugając, gdy nie mogła złapać ostrości widzenia.

Dopiero gdy zobaczyła zrównującego się z nią Raska i poczuła dłoń rycerza na ramieniu, zdała sobie sprawę, że piekły ją oczy, a mocne szarpnięcie kazało się zatrzymać. Zwolniła i w końcu się zatrzymała, czując palący ból w gardle, gdy przez usta nabierała i wypuszczała powietrze.

– Zastanów się – powiedział ostro Rask, ale jego ton złagodniał, gdy spojrzał na księżniczkę. Mocniej jednak zacisnął dłonie na jej ramionach, aby się otrząsnęła. – To nasza szansa. Po to tam poszedł. Chcesz to zmarnować?

Zamrugała, chcąc przegonić wilgoć z oczu. Spojrzała na Tringę, gdy ta podeszła do pułkownika.

– Calthia, przykro mi. Nie wiedziałam, co zamierza. Tak bardzo mi przykro...

Calthia chciała być silna jak jeszcze kilka minut temu. Chciała mieć tę pewność, którą miała w głosie, gdy rozmawiała z przyjaciółką. Wszystko jednak się rozsypało, gdy patrzyła na płonącą w oddali twierdzę. Unoszący się dym, rozdzierające krzyki i nawoływania do gaszenia ognia, te wszystkie dźwięki przeplatały się ze sobą, a ona nie mogła przestać o nim myśleć.

Miała go już nie zobaczyć? Miała go tam zostawić?

Raz jeszcze spojrzała na towarzyszy. Oni również na nią liczyli. Jeżeli zdecydowałaby się ruszyć do Songard, aby szukać zdrajcy Wschodu, skazałaby na śmierć ich wszystkich.

Kiwnęła głową, dając znak Raskowi, że ma rację, pomimo tego, że wszystko w niej krzyczało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro