Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18

Szukając w stercie zwoi tego konkretnego, przerzucił cały ich stos. Nie zważał na pokrytą papierami podłogę, porozrzucane księgi i dogasający kominek. Rozchodzący się po pracowni chłód zdawał ignorować, choć w pewnej chwili poczuł skostniałe palce.

Zatrzymał się, opierając dłonie na dębowym stole, przenosząc spojrzenie szarych tęczówek w stronę regału. Większość półek była pusta, na części księgi poukładano jedna na drugiej, a na innych dominowały pojedyncze zwoje lub cała ich sterta utknięta ciasno. Gwałtownie ruszył w stronę regału, chwycił pierwszy wolumin, przeczytał i rzucił go na podłogę, aby natychmiast wziąć do rąk kolejny.

Na twarzy starca perliły się krople potu, które bynajmniej nie były objawem przegrzania organizmu, a raczej zdenerwowania. Kiedy wszystkie kartki spłynęły na kamienną podłogę, z całych sił uderzył obiema dłońmi o mebel, sprawiając, że zatrząsł się lekko, wprawiając w drżenie słoiki z ziołami, fiolki z płynami i inne ustawione na nim szklane naczynia.

– Sanessco.

Warknął pod nosem niezrozumiałe słowo, przecierając czoło, jednocześnie uspakajając oddech. Kiedy uznał, że panuje nad swoimi emocjami, wyprostował się dumnie, mijając regał, pojawiając się na końcu rozległej biblioteki, gdzie panował całkowity porządek.

Skinął głową królowej, która stała przed oknem naprzeciwko masywnego biurka, przy którym zazwyczaj przesiadywał. Deszcz bębnił o parapet, wybijając rytmicznie melodię. Jednak nie to przykuło uwagę starca. Wzrok Vastinei utkwiony w szarym krajobrazie za oknem wprawił go w zdumienie. Uważnie obserwowała krople, spływając po szybie, a w jej szmaragdowych oczach tlił się gniew, niczym przyczajony kot, który właśnie dostrzegł przemykającą korytarzem mysz.

– Wołałaś mnie, pani – powiedział Sanessco, wypuszczając powoli powietrze i podszedł do biurka, lustrując papiery, które na nim pozostawił.

Przez chwilę stała jeszcze nieruchomo niczym posąg, ale nagle zamrugała, przenosząc na starca spojrzenie zmęczone spojrzenie. Dopiero wówczas dostrzegł bladość cery królowej i podkrążone oczy, które na tym tle były doskonale widoczne. Westchnął, całkowicie rozumiejąc, skąd u niej to przemęczenie.

– Za kilka tygodni do zamku przybędzie Caelm z doradcą Wybrzeża, Serafinem, a także niewielkim oddziałem żołnierzy z północy. Ugościmy go, jak należy, zapewniając o prędkim przybyciu jego narzeczonej – mówiła silnym głosem, ukrywając głęboko skrywany żal. Widział to w jej spojrzeniu, choć starała się to ukryć. – Będą wystawne kolacje, tańce i muzyka. Wkrótce po księciu Wybrzeża zjawi się również Redox ze swoją świtą. Posłańcy informowali Quilliona, że Corvax przybędzie bezpośrednio w dniu podpisania traktatu. – Zmarszczyła mocno brwi, wbijając ostre spojrzenie w starca. – A słyszałeś już o nowinie? Sam lord Troxter będzie towarzyszył swemu panu. Cóż za wspaniałość, nie sądzisz? Jak myślisz, co Wschód ogłosi po przybyciu?

Dopiero wypowiadając ostatnie pytanie, zdawała się nabrać tchu i oczekiwać odpowiedzi.

– Pani, naprawdę bym chciał...

– Nie, Sanessco – przerwała gwałtownie, nawet nie próbując podnosić głosu. Ton królowej mógłby jednak przecinać stal. – Nie zamierzam poświęcać kolejnych, rozumiesz?

– Pani, robię wszystko...

– Wszystko? – Zaśmiała się, uznając słowa starca za doskonały żart. Odwróciła się, podchodząc na powrót do okna i krzyżując przed sobą ramiona. – Proroctwo zbiera swoje żniwa Sanessco. Przyrzekaliśmy to zakończyć. Czy masz jakieś nowe wieści?

Bezradne westchnienie starca było wystarczającą odpowiedzią. Vastinea opuściła głowę, mocniej zaciskając dłonie na swoich ramionach.

– Amulet nigdy nie powinien zostać stworzony. Wiedzieliśmy o tym. Oni również wiedzieli, a pomimo tego łudzili się, że będzie to takie łatwe. Umieszczenie takiej mocy w jednym przedmiocie nigdy nie kończy się dobrze – rzekła z jadem w głosie. – Głupcy. Parszywi głupcy.

Odetchnęła powoli, znów patrzyła na spływające krople deszczu i na szary krajobraz za nimi. Sanessco powoli się podniósł, czując ciężar wiedzy, którą posiadał. Oboje mieli wrażenie, że nad wszystkim panują, dopóki Calthia nie wyruszyła na Wschód. Od tego czasu wszystko się zmieniło. Niepokojące wieści ze Wschodu, milczenie Proroka... Jakby wszystko od tego czasu działało na ich niekorzyść, niszcząc to, co budowali przez lata. A przecież chcieli tylko chronić świat przed ogromną mocą, aby nie wpadła w niepowołane ręce. Nie było innego sposobu, jak odnaleźć ten przedmiot.

Odnaleźć i zakończyć klątwę.

Sanessco patrzył swymi przenikliwymi tęczówkami na królową, która odwróciła się w jego stronę. Doskonale rozumiał, co czuła. Głos kobiety przesiąknięty był bólem, nad którym od lat próbowała zapanować. Odgrywała rolę silnej, oschłej i obojętnej, a tymczasem robiła wszystko, aby temu Wybranemu się udało. Chcieli zrobić wszystko, aby tym razem było inaczej i...

Dostrzegł, jak wzrok królowej zatrzymał się na regałach z księgami. Zacisnęła usta, jakby chciała tym samym odwrócić uwagę od łez kłębiących się w oczach. Znał ją od lat, od wielu, wielu lat i nigdy nie okazywała słabości. Wychodziła z założenia, że płacz jest formą przyznania się do porażki i w niczym nie mógł pomóc.

Vastinea jakby na jego myśli przypomniała sobie o tym, bo natychmiast odchrząknęła, przybrała lodowaty wyraz twarzy, przełykając gorzkie łzy.

– Gdzieś popełniliśmy błąd – rzekła nagle, chłodnym tonem. – Miała nie rzucać się w oczy, a tymczasem podejmuje działania, które nie sprzyjają Sayers. Nie sprzyjają całemu Zachodowi. Nie sprzyjają jej... – Zapanowała nad załamującym się głosem, milknąc na chwilę. Kiedy znów się odezwała, brzmiała silnie i pewnie. – Czy przekonałeś Mallera, co do zakończenia Przymierza?

Pytanie zawisło w powietrzu, niczym topór kata nad zbłąkaną duszą. Sanessco wiedział, że zostanie zadane, ale i tak był zaskoczony, gdy w końcu je usłyszał. Maller milczał i w zasadzie go to nie dziwiło. Prorok wypowiedział się jasno na temat Przymierza i samej Wybranej. Nie widział innego rozwiązania, poza tym, które spisano w proroctwach. Wiedział, że odpowiedź na pytanie królowej nie będzie zadawalająca, ale musiał w końcu wydusić z siebie te słowa.

– Nie, królowo – rzekł cicho starzec, bezradnie opuszczając ręce wzdłuż ciała, gdy Vastinea przeniosła na niego spojrzenie szmaragdowych tęczówek. – Maller chce głowy Wybranego. Tak jak poprzednio nie wierzy, że ktokolwiek może zapanować nad magią amuletu bez sprowadzenia na świat zagłady. Zanim zerwał z nami kontakt, uparcie przy tym obstawał.

– Uważasz, że ktokolwiek zdoła ochronić moją córkę przed Mallerem? Ten głupiec ślepo wierzy przepowiedniom. Trzyma się ich... jakby były świętością.

– Jest Prorokiem, pani. – Przewróciła oczami, krzywiąc się, jakby wypowiedział bluźnierstwo. – Calthia ruszy po amulet. Nie widzę powodów, dla których miałaby szukać Proroka. Poza tym musiałaby udać się do obozu Wygnańców, a dobrze wie, że nie są ani godni zaufania, ani chętni wspomóc Zachód.

– Jak sam już raczyłeś zauważyć, Calthia nie zawsze działa rozsądnie – powiedziała kwaśno Vastinea. – Maller zawsze działał na własną rękę. Znając go, mógł już kogoś wysłać, aby to zakończył. Poinformuj mnie, gdy tylko czegoś się dowiesz.

Sanessco patrzył za oddalającą się królową wzdłuż regałów z książkami, a gdy zniknęła mu z oczu, słyszał jeszcze szelest jej ciemnozielonej sukni i stukot cichnących kroków. Dopiero wtedy usiadł ponownie za masywnym biurkiem, wpatrując się w leżące tam zwoje. Przejrzał każdy z nich raz jeszcze, po czym otworzył pierwszą szufladę, wyciągając pojedynczo kartki papieru, uważnie je przeglądając i odrzucając na podłogę, gdy nie były tym, czego tak namiętnie poszukiwał.

Przy trzeciej szufladzie zastygł w bezruchu, jakby poraził go piorun. Powoli wyciągnął zwój pokryty złotymi runami, rozwijając go na biurku. Nie miał pojęcia, jak długo spoglądał na jego treść, ale czuł, jak dłonie zaczynają mu drżeć, a z twarzy odpływa cała krew.

– Maller, ty głupcze – szepnął z przerażeniem.

W pierwszym odruchu miał ruszyć za królową, powiedzieć jej, co się wydarzyło. Podniósł się i patrzył przed siebie, rozważając każdą ewentualność. Po chwili bezradnie opuścił dłoń ze ściskanym zwojem. Wydawał się strudzony, przygnieciony tym, co miało się rozegrać. Musiał coś zrobić, ale zdawał sobie sprawę, że ten pomysł na pewno nie spodoba się ani Vastineii, ani Quillionowi.

Odetchnął powoli, raz jeszcze patrząc na złote runy. Przeklął w duchu proroctwa. Przeklął Mallera, który zawsze uważał, że tylko jego decyzje są właściwe.

Nie pozostawiono mu jednak wyboru.

Przetarł zmęczone i ku jego zaskoczeniu również wilgotne oczy. Zacisnął dłonie w pięści, ruszając do komnaty, w której przesiadywał przed przybyciem królowej. Przekładając fiolki z płynami, zastygł nagle, przypominając sobie tę małą dziewczynkę, która stała tuż obok niego, patrząc na te wszystkie składniki. Pamiętał jej szeroki uśmiech, gdy wyczarowywał dla niej błękitne motyle, a ona uparcie wierzyła, że to kwestia połączenia odpowiednich ziół i olejków.

Zaśmiał się smutno, zaciskając powieki, czując, jak ramiona mu drżą,

– Przyjmę Przymierze Krwi, Sanessco. Ktoś powinien dać wolność smokom. Zasługują na to.

Usłyszał ten dźwięczny głosik młodej dziewczyny, siedzącej nie tak dawno przy jego biurku i czytającej po raz setny księgę, którą sama kiedyś wybrała. Wciąż się zastanawiał, czy podjęli właściwą decyzję. Niekiedy sądził, że należało wszystko jej powiedzieć, jawnie wprowadzać w tajniki magii, uczyć zasad sztuki i uświadomić z czym ma do czynienia.

Innym razem odrzucał ten pomysł. Vastinea miała rację. Poprzednio właśnie tak przygotowywali Wybranych i każdy z nich poległ, nie odkrywając nawet, gdzie ukryto Amulet Dneirfa.

Tego dnia, gdy stał w swojej pracowni, patrzył na te wszystkie mikstury i papiery, zrozumiał, że żadna z dróg nie jest właściwa, a wiadomość, którą właśnie przeczytał, tylko go w tym utwierdziła.

Nie wiedział, kiedy jego dłonie zacisnęły się wokół papierów, zgniatając je i trawiąc w ogniu na popiół.

Nie pozostawiono mu wyboru.

Czuła, że jest obserwowana.

Uczucie to było równie silne, co ostrzeżenie przed zagrożeniem. Wiedziała, że to stworzenie jej nie skrzywdzi, ale pamiętała również szepty, które do niej wypowiedziała, gdy znalazła się na tej polanie. Czy zawarcie Przymierza chroniło ją przed tą bestią? W końcu przypieczętowała krwią pakt z królami przestworzy, ale czy to ją chroniło przed tym, co ukrywało się w tym lesie?

Prychnęła cicho pod nosem, przeciągając się na najwyższej kolumnie, którą znalazła na polanie. Miała dość oskarżeń Jareda i jego kłótni z Abrathem. Postawiła sprawę jasno, mówiąc, że jeżeli którykolwiek rozpocznie walkę, zostanie odesłany, skąd przybył. Kapitan z początku zrobił zaskoczoną minę, ale najwyraźniej przypomniał sobie, co wydarzyło się w Silvercore i zmilczał. Strike od razu się cofnął, bacznie ją obserwował. Przypuszczała, że najprawdopodobniej oceniał, czy byłaby teraz do tego zdolna. Prawda była taka, że sama tego nie wiedziała. Była zmęczona i miała wszystkiego dość. Tringa patrzyła na nią, jak na skrzywdzone i ranne zwierzę, a Rask jakby przekazała druzgocącą informację o bitwe, z której mieli nie wrócić.

Ich ból ją przytłaczał. Dłoń paliła, jakby wcisnęła ją w rozgrzane kamienie, a silny ucisk rozsadzał czaszkę od środka. Pragnęła choć chwili spokoju. Ciszy, w której się zatopi i wszystko przemyśli.

Wówczas znalazła fragment kolumny z dala od blasku ognia. Coś tam jeszcze za nią mówili, ale ona już ich nie słuchała, ciesząc się, że chwilowy zawrót głowy, nie odebrał jej przytomności. Dzięki temu patrzyła, jak polana rozjaśnia się szarym światłem poranka, jak delikatna mgła spowija polanę i nie opuszcza jej wraz z mijającymi godzinami. Już wtedy powinno to ją zaniepokoić, ale coś skutecznie odwróciło uwagę dziewczyny.

Na powrót skupiła się na powyginanych drzewach, przypominając sobie to uczucie, gdy odzyskała świadomość w tym lesie.

Pierwsze powróciło uczucie przeszywającego bólu głowy. Wdzierało się niczym szpilki wbijane w skronie i wciskane na siłę coraz głębiej i głębiej. Następnie wrażenie zaciskającego się gardła, które od dłuższego czasu nie przełknęło choćby kropli wody. Odrętwienie i rwanie mięśni zdawały się powstrzymywać Calthię przed chociażby otwarciem oczu i spojrzeniem, co dzieje się dookoła. Jedna myśl nie pozwalała jej jednak tkwić w tym letargu i ciągnęła świadomość ku powierzchni.

Co się stało? – pomyślała, przypominając sobie wówczas, jak Rask, Tringa i Jared zniknęli w cieniu drzew, a także spojrzenie Strike'a, gdy wypchnęła go sprzed ataku Wielobarwnych. Dudniący ryk i uderzenie powietrza, które zbiło ją z nóg, odrzuciło w stronę mrocznego lasu.

Powoli otworzyła oczy, czując pod palcami miękki dotyk ziemi, która była sypka niczym piach, ale czarna jak noc. Nabrała głęboko powietrza, zdając sobie sprawę, że leżała na plecach. Chmury przemykały nad polaną, zasłaniając srebrzystą tarczę księżyca. Wyprostowała się, siadając i rozglądając wokół. Na polanie znajdowały się fragmenty budowli, które niegdyś mogły tworzyć majestatyczną wieżę. Mniejsze i większe odłamki, a niekiedy całe kolumny przypominały, jakby coś rozsadziło budowlę od środka. Niektóre mocno wbite w czarną ziemię, a inne płasko na niej leżące. Widok ten przyprawił Calthię o dziwne ukłucie w sercu i rozlewający się smutek.

Co tu się wydarzyło? – pomyślała zaniepokojona. Otaczająca dziewczynę cisza była wroga, sprawiając wrażenie, jakby coś zaraz miało wyskoczyć na polanę i ją pożreć.

Pojawiające się szepty rozbrzmiały nagle. Wpierw niczym niewyraźne głosy i natrętne owady brzęczące nad uchem. Kiedy rozbrzmiały znacznie wyraźniej, Calthia poczuła ciarki na plecach. Szepty otaczały dziewczynę, wypowiadane raz bliżej, raz z oddali, niekiedy jakby osoba stała tuż obok niej i mówiła tuż do jej ucha.

– Zagubiona księżniczka.

– Uważasz, że jesteś wyjątkowa?

– Wybrana?

Każde kolejne słowo sprawiało, że Calthia czuła się coraz bardziej przytłoczona i niepewna. Otaczająca ją cisza, tylko pogłębiała uczucie, że coś czai się za każdym pniem lub fragmentami zniszczonej budowli. Roztarła ramiona, czując przeszywający całe ciało chłód. Nie mogła poddać się strachowi. Odetchnęła głęboko, podniosła się i wstała.

– Nikt kto wkroczył do tego lasu, nie opuścił go żywy – szept odezwał się tuż przy twarzy dziewczyny, a dotyk czyjejś dłoni musnął jej ramiona. Odwróciła się, ale dostrzegła tylko otaczający ją mrok.

Oddalający się chichot był niczym wbijane prosto w pierś sztylety. Calthia próbowała znaleźć źródło dźwięków, ale szepty nadchodziły z różnych kierunków, wprowadzając chaos i rozlewające się po ciele przerażenie.

– Umrzesz.

– Samotna.

– Nie ważne jak będziesz się starała, nie ocalisz wszystkich.

– Będziesz patrzyła, jak umierają twoi bliscy.

– Świat zaleje się krwią, a ty nic nie będziesz mogła zrobić.

– Sama to na nich sprowadziłaś!

– Nie ocalisz nikogo.

– Zginą, bo jesteś słaba!

Calthia z każdym docierającym do niej dźwiękiem, który wypowiadał głos, czuła coraz większą złość. Gniew wzrastał, a umysł buntował się na informacje, które były jej przekazywane. Chciała krzyknąć, sprzeciwić się, ale głos uwiązł dziewczynie w gardle. Kiedy usłyszała ponowny chichot, zamknęła oczy, starając się odgonić wdzierające się w jej ciało wątpliwości. Skupiła uwagę tylko na wściekłości. Im jednak bardziej ją otaczała, wcale nie czuła się lepiej. Wręcz miała wrażenie, że odrzucając żal i strach, robiła coś złego.

Powoli otworzyła oczy i aż się wzdrygnęła, widząc przed sobą postać o nadzwyczaj fiołkowych oczach. Dziewczyna przyjrzała się twarzy o elfich rysach, długich czarnych włosach, które opadały płynnie na ramiona i sięgały aż do tali kobiety. Zwróciła także uwagę na szpiczaste długie uszy, które uważnie nasłuchiwały. Piękno elfki zaburzały dwie wypustki na czole przypominające małe rogi, zrogowacenia na policzkach, łokciach i w kilku miejscach na rękach. Dłonie zakończone ostrymi szponami, zamiast stóp smocze łapy, uderzający o ziemię ogon i rozłożone skrzydła, łączyły rasę elfów i smoków rzuconą przed wiekami klątwą. Przed Calthią unosiła się lekko nad ziemią kobieta-smok, której postawa i złowieszczy uśmiech na twarzy bynajmniej nie świadczyły o pokojowych intencjach. Dziewczyna zatrzymała jednak wzrok na wpatrzonych w nią fiołkowych tęczówkach. Spojrzeniu, które miało wywołać strach i przerażenie, a w których Calthia dostrzegła jedynie głęboko tlące się cierpienie.

Powietrze wokół nich stało się gęste, a cisza była niemal namacalna. Obrazy śmierci przemknęły przed oczami księżniczki niczym pocisk. Widziała płonący zamek w Sayers, pola splamione krwią, krążące nad miastem cienie, znajome twarze, których oczy spoglądały w pustkę, witając się ze śmiercią.

– Poczujesz tylko ból – rzekła smocza elfka szorstkim głosem, który miał tylko za zadanie ranić. – Będziesz patrzyła na ich cierpienie.

Calthia nie odwracając wzroku od twarzy smoczej elfki, poczuła w dłoni znajomy chłód stali. Wciąż miała sztylet i mogła go wykorzystać, aby uwolnić się od tej przerażającej wizji. Głosy podpowiadały, aby właśnie to zrobiła. Szepty dawały możliwość ucieczki z tego lasu, uwolnienia się od Przeznaczenia, które niesie tylko cierpienie i ból.

Ona jednak widziała pogłębiającą się gorycz w fiołkowych oczach, jakby z każdą chwilą zastanowienia, traciły nadzieję, oddalały się, wiedząc, że wszystko zakończy się tak jak wcześniej.

W tamtej właśnie chwili ściągnęła rękawicę i wykonała gładkie cięcie na swej lewej dłoni. Fiołkowe tęczówki gwałtownie otworzyły się szeroko, złowieszczy uśmiech zniknął z twarzy elfki, nie mogąc ukryć zaskoczenia. Księżniczka poczuła tyko rozchodzące się po ciele ciepło, coraz większy żar, gdy na wpół smocza, na wpół elfia dłoń chwyciła jej rozciętą rękę. Przeniosła na nią spojrzenie, widząc, że z dłoni smoczej elfki również skapuje krew. Krew, która łączyła się z jej własną.

Nagle Calthia zamrugała gwałtownie, wracając do rzeczywistości, w oddali słyszała ciche rozmowy Raska, Jareda i Tringi. W końcu do niej docierało, że podjęte decyzje nie sprawią, że zagrożenie minie. Wyruszając po Wygnanych, nie miała żadnej pewności, że zdoła dzięki nim zapobiec wojnie lub zwyciężyć, gdy do takowej dojdzie. Wątpliwe było, czy w ogóle zechcą pomóc, ale starała się o tym nie myśleć, uznając, że wpierw musi dostać się do Xareth.

Musiała odnaleźć amulet i zakończyć Przymierze. Musiała się poświęcić, aby pozbyć się ze świata potęgi, która zaburzała równowagę. Nikt nie mówił, co będzie dalej. Sprawa amuletu stanowiła zagrożenie dla życia, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pragnie władzy i mocy.

Stanęła w blasku światła, rzucanego przez ogień. Poczuła ciepło i spojrzenie swoich towarzyszy, którzy umilkli, gdy tylko ją zobaczyli. Pamiętała ich słowa, gdy dowiedzieli się, że przyjęła Przymierze Krwi. Doskonale sobie zdawali sprawę, z czym się to wiąże. Z uwagi na jej stanowisko, wieloletnią przyjaźń, martwili się. Wiedziała jednak, że martwią się również o siebie. Nie mogła im obiecywać, że wszystko się jakoś ułoży i zakończy szczęśliwie. Nie mogła im obiecać, że zwyciężą i na świecie zapanuje pokój. Nie mogła im obiecać, że znajdzie inny sposób na zakończenie Przymierza, bo go nie znała, a być może nawet go nie było.

– Wszyscy znacie Przymierze Krwi i wiecie, z czym się ono wiąże – zaczęła, nadzwyczaj opanowanym tonem, usiadła przy ogniu obok Jareda, patrzyła na Raska i Tringę, którzy zajmowali miejsca po drugiej stronie ogniska. Kątem oka spojrzała na Abratha, który przysiadł na jednym z niższych kamiennych bloków. – Nie będę was okłamywała, że będzie inaczej. Wiem, że możecie być rozgoryczeni, źli i gniewni, ale na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Skoro zostałam Wybrana, to ja zapłacę najwyższą cenę. – Widziała, jak siedzący obok niej Jared, zaciska dłonie mocno w pięści. Dostrzegła, jak Tringa marszczy brwi i ma zamiar już coś powiedzieć, ale nie dała jej dość do słowa. Mówiła dalej, patrząc, jak Rask uspakajająco kładzie dłoń na ramieniu łuczniczki. – Droga do Xareth będzie trudna, bo przypuszczam, że Troxter nie był zadowolony, iż ponownie mu się wymknęłam. Sama dolina kryje wiele tajemnic. Nie wiem również, jak zareagują Wygnańcy i czy w ogóle zechcą wziąć udział w tej wojnie. Jedno wiem na pewno. Z całą świadomością i wszelkimi konsekwencjami, zgodziłam się przyjąć Przymierze. Jeżeli ze mną pójdziecie...

– Jeżeli? – Jared przerwał oschłym tonem, zrywając się z miejsca. – Nasz udział nie podlega dyskusji. Możemy chcieć lepszego świata, ale wiedzieliśmy, jakie jest ryzyko, gdy wyruszaliśmy na Wschód. Sanessco powiedział, że możemy nie wrócić. Stając się rycerzami, wiedzieliśmy, że będziemy ryzykowali życie. Dla ciebie jestem gotów podjąć wszelkie ryzyko. Jeżeli choć przez chwilę wątpiłaś...

– Nie – powiedziała księżniczka, wstała i zatrzymała wzrok wprost na brązowych oczach kapitana swej straży. – Nie wątpiłam w waszą lojalność. Nie wiem tylko, czy zdołam pogodzić się z myślą, że mogę was stracić.

– Na wojnie musimy liczyć się z ofiarami, księżniczko – wtrącił Rask, podnosząc się miejsca. Tringa zrobiła to samo. – Spodziewasz się najgorszego, ale potrafimy o siebie zadbać. Będziemy walczyć.

– Będziemy szukać również sposobu, aby to przeklęte Przymierze się nie dopełniło – głos Tringi był pełen wiary, że wszystko może zakończyć się dobrze. Promyk nadziei i światło w ciemności, którego potrzebowali. – Sama kiedyś powtarzałaś, że smoki nie mogą być takie okrutne i skazywać na zagładę osobę, która zechce im pomóc.

Uśmiechnęła się, a Calthia przypomniała sobie, że rzeczywiście w to wierzyła. Czytając Przymierze, rozkładała je na czynniki pierwsze, szukając drugiego dna i sposobu, który umożliwi zdjęcie klątwy bez poświęceń. Czy taki istniał?

Przeniosła wzrok na Abratha. Wpatrywał się w nią, ale wciąż milczał. Wcześniej, gdy powiedziała pozostałym, że przyjęła Przymierze, również się nie odzywał, dopóki Jared nie wydarł się, że to wszystko jest wina zdrajcy Wschodu. Wtedy zdawało się, że stracił cierpliwość, oznajmiając, że to nie jego zadaniem było chronienie księżniczki. Nie trudno było się domyślić, jak zareaguje kapitan. W tamtej właśnie chwili postanowiła, że musi odetchnąć i oddaliła się od obozu. Potrzebowała zebrać myśli.

Calthia nie wiedziała, czego oczekiwała po Strike'u i czy w ogóle czegoś oczekiwała. Nawet nie powiedział, czy doprowadzi ich do Wygnanych w dolinie Xareth. Kiedy go poznała, chciał sprowadzić Wybranego do doliny, aby nie dopuścić do urzeczywistnienia się proroctwa. A teraz? Kiedy przyjęła Przymierze, czy wciąż uważał, że jest to dobry pomysł?

– Smoki są okrutne, a dogadywanie się z którymkolwiek, zwiastuje tylko klęskę. – Słowa Abratha nie pozostawiły żadnej wątpliwości, co myśli na ten temat. – Wbrew wszystkiemu przypuszczam, że chcesz spróbować zapanować nad mocą amuletu, być może również wykorzystać jego magię przeciwko Corvaxowi. Wierzysz, że twoja śmierć ocali świat ¬– dokończył kpiąco, ale z nutą żalu? Nie, z pewnością miała omamy słuchowe, albo była zbyt zmęczona.

– Skąd wiesz, że nie uda mi się zapanować nad tą mocą? – warknęła, marszcząc brwi. W jego spojrzeniu dostrzegła, że źle go zrozumiała. Fala gniewu jednak zdążyła rozlać się po jej ciele.

– Wielu magów próbowało – odpowiedział spokojnie, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. – Magów, którzy od lat rozwijali swoje zdolności. Jak zatem chcesz sięgnąć po coś tak potężnego?

Utkwił przeszywające spojrzenie w księżniczce i obserwował, a ona nie była w stanie powstrzymać gniewu, który coraz mocniej w niej płonął.

– Amulet Dneirfa jest przeklęty. Jak cała jego historia – mówił dalej. – Myślisz, że o co toczyły się wojny magów w Xareth? Myślisz, że co było ich przyczyną? Wszyscy pragnęli tego amuletu. Nikt jednak nie zdołał nad nim zapanować. Amulet niszczył wolę każdego z nich. W końcu ktoś pomyślał, aby go ukryć.

– Chyba raczej ukraść – prychnęła Calthia, ale Abrath uniósł jedną brew, uświadamiając jej, że się myli. – Skąd masz pewność, że było inaczej?

– Proroctwa.

– Proroctwa – powtórzył Jared z niesmakiem. – Wymysły starszyzny, aby zapanować nad ślepym ludem. Podążajcie za znakami – zaczął teatralnie, naśladując wzniosły ton fanatyków religijnych. – W przeciwnym razie pochłonie was ogień piekielny. – Chrząknął, kręcąc przecząco głową. – Na proroctwach opierali się władcy, którzy dzięki nim kontrolowali swych podwładnych. Nie mów, że wierzysz w te brednie, bo wezmę cię nie tylko za zdrajcę, ale również za głupca.

– To proroctwa powiedziały, gdzie znajdę Wybranego. – Abrath wzruszył ramionami, nie przejmując się poniżającym tonem kapitana. – Jak wytłumaczyć to, że Calthia była dokładnie w tym miejscu, które wskazały przepowiednie? Jak wytłumaczyć to, że wszystkie jej działania, sprowadziły ją do tego lasu? Przyjęła Przymierze, choć zdawała sobie sprawę, że na końcu tej wędrówki czeka ją śmierć.

– Musiałam to zrobić. Chciałam pomóc tej istocie. – Calthia burknęła, krzyżując ręce na piersiach i całkowicie ignorując smutne spojrzenie, którym obrzuciła ją Tringa.

– Oczywiście – warknął Strike, przeczesując kruczoczarne włosy palcami. – Stoisz już na skraju urwiska. Sięgając po amulet, runiesz w bezkresną przepaść! A Strażnikowi smoków właśnie o to chodzi. Chce twojego zaangażowania i poświęcenia, bo pragnie tylko zakończenia Przymierza. Ty się dla niego nie liczysz.

Calthia czuła narastającą furię. Emocje, które chciała stłumić, coraz bardziej narastały. Uważał, że wszystkie decyzje, które podejmowała, były niewłaściwe. Nie wierzył, że zapanuje nad mocą amuletu, wręcz sądził, że nikt nie jest do tego zdolny. Nie dawał wsparcia, którego teraz potrzebowała, a wręcz ganił za każde próby szukania rozwiązania. Teraz mówił, że nawet Strażnik smoków, jak nazwał smoczą–elfkę, kierował się własnymi korzyściami. A on? Kim on się kierował? Kim był, że wypomina innym, że liczą się tylko własnymi pobudkami, nie licząc się z innymi?

Nim przemówił rozum, słowa same wypłynęły z ust księżniczki, tnąc niczym rozgrzana stal.

– Jeżeli Strażnikowi smoków będzie na rękę, że się poświęcę i zginę, to chyba tobie tym bardziej. – Nie odrywała wzroku od spojrzenia błękitnych tęczówek, zaciskała dłonie coraz mocniej w pięści i z każdym słowem podnosiła głos. – To było twoje zadanie. Po to przybyłeś tego dnia w pobliże Przełęczy. Po to mnie odnalazłeś. Miałeś zabić Wybranego! Na tym polegało to twoje powstrzymanie proroctwa! Nie chciałeś, aby amulet trafił w ręce Corvaxa! Strażnik kieruje się tym samym, co ty. Chcecie zakończyć Przymierze. Zaskoczę cię, ja również tego pragnę, ale w przeciwieństwie do innych, nie zamierzam nikogo zabijać, bo tak każe jakieś proroctwo!

Oddychała ciężko, powoli zdając sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziała. W zasadzie to były jej przypuszczenia po rozmowie z Gaborem, gdy wszystko obracało się wokół amuletu – magii, której pragnął Władca Wschodu. Spojrzenie Abratha potwierdziło wszystko. Lawina, która ruszyła wraz z jej słowami, dopiero miała uderzyć.

– Wiedząc to, wciąż mu ufałaś? – Jared spiorunował księżniczkę wzrokiem. – Jak ktoś taki ma nas poprowadzić do Xareth?

Calthia dopiero teraz rozluźniła dłonie, a gniew opuścił jej ciało wraz z kolejnym głębokim oddechem.

– Dlaczego tego nie zrobiłeś? – zadała pytanie, które nie dawało jej spokoju od pobytu w Silvercore. – Nie przyjęłabym Przymierza. Nie szukałabym amuletu. Dlaczego tego nie zrobiłeś?

Oczekiwała krótkiej odpowiedzi i była gotowa na każdy scenariusz. W zasadzie nie wiedziała, czego może się spodziewać. Chyba tego, że przeczucie ją zawiodło i zaufała niewłaściwej osobie. Czekała dłuższą chwilę, patrzyła, jak zeskakuje z kamiennego bloku, mija Raska i Tringę, staje naprzeciwko Jareda, który odruchowo ją zasłonił.

– Jared, w porządku – powiedziała, prosząc, aby się odsunął i pozwolił Abrathowi do niej podejść.

Nie wiedziała, czy rzeczywiście jest w porządku, ale to durne przeczucie, które zawsze ostrzegało przed zagrożeniem, teraz natrętnie milczało. Twardo patrzyła w błękitne tęczówki, które przeszywały ją na skroś i próbowała zachować chłodny wyraz twarzy. Dlaczego więc odczuwała takie gorąco? Dlaczego jej serce biło jak szalone, prawie wyskakując z piersi?

– Z tego samego powodu, dla którego zawróciłaś za Songard. Z tego samego powodu, dla którego wróciłaś po mnie w Silvercore. – Uśmiechnął się krzywo, gdy zmarszczyła brwi, wyraźnie nie wiedząc, o co mu chodziło. On jednak nie zamierzał nic więcej wyjaśniać. Cofnął się, robiąc kilka kroków w tył i przeniósł wzrok na Jareda, którego dłoń spoczywała już na rękojeści miecza. – Zachowaj gniew dla wrogów, kapitanie. Ja nim nie jestem. Obiecałem twojej księżniczce, że nigdy nie pozwolę, aby ktokolwiek ją skrzywdził. Wbrew wszystkiemu, co o mnie myślisz, tego słowa dotrzymam. Choć przyznam, że po przyjęciu Przymierza, będzie to znacznie trudniejsze.

Mierzyli się wzrokiem, jakby wygrać miał ten, który dłużej wytrzyma bez mrugnięcia. Calthia jednak myślami była wciąż przy jego odpowiedzi, próbując zrozumieć, co miał na myśli. Serce, niczym szaleniec odbijało się w klatce i dopiero słowa Tringi ją otrzeźwiły.

– Co proroctwa mówią o ocaleniu Wybranej? – Łuczniczka skrzyżowała ręce na piersiach, dorzucając kilka mniejszych gałęzi do ogniska. – Skoro w końcu zaczynasz mówić z sensem i wspominasz o chronieniu księżniczki, musi zatem istnieć sposób, jak ją ocalić.

Calthia nie mogła zignorować uśmiechu, który przemknął przez twarz Tringi równie szybko, co zniknął.

– Niestety smoki nie zawarły w Przymierzu żadnych wskazówek – mruknął Abrath, wyraźnie zdenerwowany. – Proroctwa dają poszlaki. Dlatego czekam na pojawienie się kreatury, z którą zawarłaś Przymierze, licząc, że powie nam więcej.

– Sam jesteś kreaturą.

Calthia wzdrygnęła się, słysząc dźwięczny głos nad swoją głową. Tak jak pozostali, spojrzała na kolumnę, która górowała nad innymi w pobliżu ogniska. Smocza–elfka przykucnęła, bacznie obserwowała całą piątkę i szczerzyła przy tym ostre kły. Skórzaste skrzydła złożyła lekko, na wypadek, gdyby miała szybko wzbić się w powietrze. Uśmiech stwora stał się szerszy, gdy rozległ się dźwięk napinanej cięciwy. Calthia spojrzała na Tringę, prosząc, aby ta odłożyła broń. Zapewniała, że przeklęta elfka nie zrobi im krzywdy, ale było to znów tylko jej przeczucie, aniżeli potwierdzony fakt.

– Przeklęta elfka? – mruknął stwór z oburzeniem. – Nazywam się Tritulus, córka króla Essentulusa, który przyjął Przymierze, zawarł pakt ze smokami i sprowadził na naszą rasę klątwę. – Zachichotała, choć po tych słowach było to co najmniej niewłaściwe. W fiołkowych oczach Calthia jednak próżno mogła szukać skruchy, gdy smocza–elfka podkreśliła przesiąkniętą cynizmem wypowiedź, szerokim uśmiechem. – Nie ma jednak tego złego – kontynuowała, poruszając skrzydłami i uderzając w kamienną kolumnę kilka razy silnym ogonem. – Niektóre efekty Przymierza ci się spodobają.

Ostatnie zdanie wysyczała, patrząc przenikliwie w Wybraną, po czym zaśmiała się dźwięcznie, gdy rozległ się dźwięk wydobywanych mieczy.

– Popatrz, tylko twój rycerzyk o dzielnym serduszku, zdaje sobie sprawę, że ta broń mnie nie powstrzyma.

Calthia zauważyła, że elfka mówi o Strike'u, który jako jedyny stał wyprostowany, nawet nie trzymając dłoni na rękojeści miecza. Jared i Rask przyjęli pozycję obronną, a Tringa ponownie naciągnęła strzełę i wycelowała grot w serce bestii.

– Wybranej nie skrzywdzisz, a jeżeli zaatakujesz kogoś z nas, ona ci nie pomoże. – Abrath rozluźnił ramiona, a w jego głosie pobrzmiewała dziwna nuta, która zwróciła uwagę Calthii. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zaczyna prowokować Strażniczkę. – Oczywiście już teraz jesteś w dość trudnej sytuacji. Wybraną okazała się księżniczka, która walczy o pokój i dobro swego kraju. Śmiem nawet stwierdzić, że bardziej zależy jej na Sayers, niż na amulecie. – Calthia uśmiechnęła się lekko, widząc, jak Tritulus uważnie go słucha, raz po raz uderzając ogonem o kolumnę. Przypominała tym kota, który jest coraz bardziej rozdrażniony i ostrzega, aby się nie zbliżać. – Podkreśliłbym również fakt, że Wybrana wpierw znajdzie wsparcie dla swej krainy, aniżeli odnajdzie magiczny przedmiot. Liczyłaś na to, że Wybrany przybędzie i od razu ruszy na poszukiwanie amuletu. Na tym ci przecież najbardziej zależy, prawda? Nic więcej się nie liczy. Życie Wybranego, jego obowiązki... to wszystko nie ma znaczenia. Liczy się ten przeklęty amulet, prawda?

Nim ktokolwiek z nich zdołał zareagować, Tritulus rozprostowała skrzydła, machnęła nimi, co wywołało silny podmuch wiatru, który ściął z nóg całą piątkę i zgasił ognisko. Sucha ziemia wzbiła w powietrze chmary pyłu. Dopiero gdy ten opadł, Calthia dostrzegła, jak Strażniczka przyciskała szponami ciało Strike'a do ziemi. Zdołała unieść się na łokciach, gdy znów rozbrzmiał głos elfki.

– Uważasz mnie za potwora, ale to nie ja ściągnęłam na siebie ten los – warknęła, mocniej przyciskając ramiona Abratha, który lekko się skrzywił. – Nie chciałam tego amuletu, jego magii i całej władzy, którą może dać. Nie chciałam, aby ludzie umierali. – Tritulus zasyczała wściekle, zaciskając ostre szpony w ciele byłego rycerza Wschodu. – Chciałabym, aby to się skończyło. Nie mogłam jednak zmusić Wybranego do przyjęcia Przymierza. Nie mogłam nakazać, aby zechciał mi pomóc, tak samo jak nie mam wpływu na poszukiwania amuletu.

Odepchnęła się od Strike'a, wznosząc lekko nad ziemią, przez cały czas jednak bacznie obserwowała mężczyznę.

– Calthia Sunrise ma wybór, kiedy ruszy po amulet. Nie mogę jej nic nakazać. Jakąkolwiek jednak decyzję podejmie, będę ją chronić i pomogę w odnalezieniu amuletu.

Abrath uśmiechnął się krzywo, dźwignął się i usiadł, masując bark. Calthia nie mogła oprzeć się wrażeniu, że właśnie na wypowiedzeniu tych ostatnich słów, zależało mu najbardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro