Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15

Ryk rozbrzmiał w głowie Strike'a, powodując dudniący ból. Wciąż widział pełne smutku spojrzenie Calthii, gdy odepchnęła go na bok, osłaniając przed atakiem, znowu go ratując. W szmaragdowych oczach dziewczyny dostrzegł coś jeszcze, co wbrew wszystkiemu wcale mu się nie spodobało. Pogodziła się z myślą, że za chwilę zginie. Uśmiechnęła się do niego tak ciepło, tak spokojnie, co totalnie go zaskoczyło i przestraszyło jednocześnie. Nawet wówczas, gdy podmuch silnego powietrza, odrzucił go w stronę lasu, a unoszący się pył i piach, wymuszały zasłonięcie oczu, nie mógł pozbyć się wrażenia, że właśnie ją traci.

Spóbował wstać, klękając i opuszczając głowę. Mocno zacisnął zęby i powieki, chciał odgonić od siebie powtarzający się wyraz jej twarzy. Czy był głupcem, wierząc, że może ją ocalić? Czy był głupcem, ufając, że proroctwa niosą jedynie wskazówki, a nie są wyrokiem? Ich treść świadczyła o czymś zupełnie odmiennym, a jednak odkąd poznał tę dziewczynę...chciał  wierzyć, że wszystko może zakończyć się zupełnie inaczej.

Od lat przekazywano mu wiedzę o zagrożeniu, które niesie ze sobą Wybrany. Jedynym sposobem, aby świat był bezpieczny, należało nie dopuścić do odnalezienia magicznego przedmiotu.

– Amulet nie może zostać odnaleziony. – Prorok powtarzał te słowa, wpajając Abrathowi, że jest to znacznie większe zagrożenie, niż absolutna władza Corvaxa Crow. Tak wielka magia nigdy nie powinna bowiem się znaleźć w posiadaniu jednej osoby.

Strike doskonale to rozumiał. Czytał Przymierze Krwi tyle razy, że mógłby recytować wybrane fragmenty tekstu. Nie mniej nie potrafił uwierzyć, że dla Wybranego nie ma żadnego ratunku. Jak można było skazać na śmierć osobę, która z własnej woli chciała ratować innych? Która była gotowa poświęcić siebie, aby innym ofiarować wolność.

Zaklął pod nosem, przecierając oczy i powoli je otwierając. Pył opadał, ukazując pogrążony w mroku las. Wokół panowała cisza. Nie słyszał niczego poza swoim przyspieszonym oddechem. Rozejrzał się, wstając. Myśl, że nigdy nie powinien się tu znaleźć, rozchodziła się i przytłaczała.

Ona nigdy nie powinna się tu znaleźć – pomyślał, czując rozchodzący się po ciele zawód, że nie udało mu się temu zapobiec. Prawdą było, że strasznie go irytowała i była nieświadoma tego, co dzieje się na Wschodzie. Zachowywała się czasami jak zawodowy morderca, a niekiedy jak mała dziewczynka, która zgubiła drogę do domu. Ryzykowała, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niej. Wierzyła w sprawiedliwość i przestrzeganie prawa, dziwiąc się, że w innych rejonach świat może wyglądać to zupełnie inaczej. Uparta, głupio wierząca, że Corvax może rzeczywiście chcieć pokoju, szukająca bogowie wiedzą czego, ryzykująca swoje życie i nieświadoma mocy, którą posiada. Tak bezmyślnie upatrująca w mieście handlowym odpowiedzi, które miałyby być ważniejsze od przeklętego amuletu. Znów zaklął, nabierając powietrza i chwytając się za lewy bok. Nie wiedział, w co uderzył, ale czuł obite żebra.

Strike wiedział, po co przybył w okolice Przełęczy. Dostał dokładne informacje, co do miejsca, w którym pojawi się Wybrany. Spóźnił się, co prawda przez te przeklęte bestie, które podążały jego śladem. Nie mniej uratowanie dziewczyny z rąk handlarzy nie było zbyt trudne. Przekonanie jej, aby dobrowolnie podążyła z nim do Doliny magów, wymagało z jego strony wiele cierpliwości. Podróż do Silvercore nie powinna mieć miejsca, ale nie mógł zmusić upartej księżniczki, aby zrezygnowała z wpierw wyznaczonego celu. Przeklinał zasady Przymierza Krwi, wyzywając pod nosem smoki i coraz mocniej zaciskając dłoń na rękojeści miecza.

Uważnie zlustrował okolicę od granicy lasu, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego, ani nie usłyszał żadnych dźwięków, które mogłyby świadczyć o obecności Wielobarwnych bestii. Właściciel potężnego ryku skutecznie musiał ich wypłoszyć. Abrath nie mógł powiedzieć, że nie czuł strachu przed tym miejscem. Ostrzegano go przed Lasem Tulus i Strażnikiem, który jest jego jedynym mieszkańcem. Prorok od samego początku podkreślał, aby trzymać Wybranego z dala od tego miejsca i samemu go unikać.

Strike przełknął ślinę, wpatrując się w powykręcane konary czarniejsze niczym noc, która go otaczała. Czuł, że mógł zawrócić. Czuł, że przez wiele mil nie napotkałby Wielobarwnych na swojej drodze i być może nawet bezpiecznie wrócił do Doliny, w której spędził ostatnie kilka lat. Pokręcił głową, powoli wypuszczając powietrze i ruszając w głąb lasu. Nie wyobrażał sobie, aby mógł opuścić to miejsce bez niej.

Przeczesywał okolicę w poszukiwaniu towarzyszy Calthii lub jej samej, ale po żadnym z nich nie było śladu. Przetarł oczy wierzchem dłoni, przeganiając z nich piach. Próbował skupić uwagę na zadaniu. Odnaleźć tę wariatkę i wyciągnąć ją stąd. Była tak naiwna. Zaufała mu, ratując życie i narażając samą siebie. On jednak nie był wart ocalenia. Czuł za to wściekłość, gdy ona wciąż po niego wracała, patrząc tym skrzywdzonym spojrzeniem, nie rozumiejąc, co tak naprawdę dzieje się wokół niej.

– Księżniczka – burknął, przypominając sobie, jak nazwał ją ten cały Jared. Przypuszczał, że ta dziewczyna jest kimś ważnym, ale księżniczka? Kto wysyła księżniczkę z misją szpiegowską? Nie zaprzeczał, że potrafiła poruszać się bezszelestnie, obserwować i zachowywać niezwykłą czujność. Cechy te mógł jednak przypisać Wybranej, a nie jakiejś księżniczce z krainy Zachodu.

Nagły podmuch lodowatego powietrza delikatnie poruszył gałęziami drzew, sprawiając, że Abrath zastygł w miejscu, bacznie się rozglądając. Z całą pewnością mógł stwierdzić, że nie był to wiatr, gdyż powietrze wciąż pozostało gęste i duszne. Przypominało to bardziej efekt, jakby coś dużego machnęło skrzydłami i przysiadł, obserwując. Uczucie, że coś kryje się w pobliżu było bardzo silne. Wręcz czuł na sobie spojrzenie.

Ruszył przed siebie, obserwując, nasłuchując i co jakiś czas odwracając się za siebie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś podąża jego śladem lub kryje się w koronach drzew. W mroku nie mógł niczego dostrzec.

Chichot mogący zmrozić krew zmarłego, sprawił, że Abrath poczuł ciarki na plecach. Zatrzymał się w miejscu, rozglądając dookoła. Wtedy pojawiły się szepty. Wpierw niezrozumiałe, odległe, dające chwilowe wrażenie, że ktoś stoi obok niego, ale gdy odwracał się w tamtym kierunku, dźwięk dobiegał już z innej strony. Głosy zaczęły narastać, brzmiały coraz bliżej. W końcu mógł je zrozumieć.

– Zdrajca Wschodu – dudniły niczym echo, niknąc z jednej strony, pojawiając się z drugiej.

– Morderca.

– Zdrajca.

Szepty przeplatały się ze złowieszczym chichotem. Drgnął, czując dotyk dłoni, który przesuwał się z jego jednego ramienia na drugi. Zamachnął się mieczem, ale rozciął tylko powietrze. Rozbawiony śmiech rozniósł się po okolicy, ginąc w mroku.

– Przy tobie giną ludzie.

– Nie potrafisz ich ochronić!

– Zdrajca Wschodu!

Głosy go otaczały, brzmiąc coraz głośniej, krzycząc jadowicie.

– Twoje zadanie...

– ...Powstrzymać proroctwo!

– Zdrajca Wschodu!

Zacisnął zęby, zadając cios za ciosem, chcąc pokonać istotę, która doprowadzała go do szału. Zdawał sobie sprawę, że to daremne i tylko się męczy, ale każde słowo trafiało w niego niczym cios prosto w serce. Każdy szept i krzyk wdzierał się głęboko, sięgając do jego sumienia. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że dźwięki ucichły. Zamilkły nagle, pozostawiając ogromną pustkę i obezwładniającą ciszę. Opadł na kolana, wypuszczając miecz i zaciskając palce w suchej ziemi.

– Co jesteś w stanie zrobić, aby ocalić Wybraną? – Wstrzymał powietrze, słysząc pytanie tuż przy swoim uchu, czując ciepłe powietrze na policzku. – Proroctwa nie można powstrzymać.  – Ostatnie słowa zabrzmiały niczym przeciągły syk.

Uniósł powoli głowę, prostując plecy. Wokół niego nie było nikogo. Pozostał tylko chłód przeszywający ciało na skroś. Kiedy w oddali rozbrzmiał przerażony krzyk, Strike nie zastanawiając się, chwycił miecz i puścił się biegiem skąd dobiegały odgłosy udręki. Czuł chłód wdzierający się do płuc i drażniący gardło, a także każdy mięsień, gdy przyspieszał. Wówczas nawet przez chwilę nie myślał o zagrożeniu, z którym będzie musiał się zmierzyć. Myślał tylko o tym krzyku, który należał do niej.


Jared nie był zachwycony pomysłem księżniczki. Szaleńczy bieg przez dwie mile, wymachując mieczem, osłaniając się przed niewidzialnym wrogiem? Brzmiało niedorzecznie i takie było, do czasu aż jego klinga nie natrafiła na opór. Zmrużył oczy, przecinając coś, na co miecz napotkał na swej drodze. Czerwona cieć zbryzgała twarz i ubranie, wywołując szok i niedowierzanie. Szeroko otworzył oczy, chcąc natychmiast zawrócić i otoczyć ochroną księżniczkę. Powstrzymał go jedynie podniesiony ton Raska.

– Pozostań w szyku, kapitanie!

Spojrzał gniewnie na pułkownika, ale zamiast się mu przeciwstawić, zacisnął mocno zęby, biegnąc dalej przed siebie. Czuł, że powinien zawrócić, ale gdzieś z tyłu głowy pozostała myśl, że przecież nie widzi tych przeklętych bestii, a licząc jedynie na przypadek, że zdoła któregoś trafić, było krótko mówiąc głupotą.

Jared zlustrował otoczenie, chcąc jak najszybciej przedostać się do lasu i w końcu móc się odwrócić, aby zobaczyć, co się dzieje z księżniczką. Czuł wściekłość na to wszystko, co się działo, odkąd opuścili Sayers. Jego obowiązkiem było zapewnienie bezpieczeństwa Calthii. Przysięgał, że prędzej narazi własne życie, aniżeli jej. Najgorsze było jednak to, że nic nie mógł zrobić. To go przerażało i wywoływało gniew, nad którym nie potrafił zapanować.

Wbiegając w cień drzew, przesunął się, aby przepuścić Tringę i gwałtownie się odwrócił. Miał nadzieję ujrzeć Calthię tuż za nimi, ale nic takiego się nie stało. Zamrugał, jakby wzrok go zawiódł. Zrobił krok naprzód, dotykając niepewnie najbliższego drzewa. Spojrzał zaskoczony na Raska i Tringę. Oboje mieli podobny wyraz twarzy, co tylko potwierdziło beznadziejną sytuację, w której się znaleźli.

– Do diabła! – krzyknął Jared, chcąc obudzić się z tego koszmaru.

Uderzył pięścią w korę, czując rozchodzący się wzdłuż ręki przeszywający ból. Nic to jednak nie pomogło. Nie poczuł się ani lepiej, ani nie rozładował wściekłości. Wręcz przeciwnie – wciąż nie mógł pozbyć się dręczącego uczucia, że nic nie zrobił, aby pomóc osobie, którą poprzysiągł chronić. Gdzieś tam pozostała księżniczka, samotna, walcząca z bestiami, których żadne z nich nie mogło dostrzec.

Rozejrzał się, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Zauważył, że Rask i Tringa robią to samo. Prócz wszechogarniającej ciszy, półmroku i czarnych drzew, nie było nic, co mogłoby pomóc w wyznaczeniu kierunku do granicy lasu. Nie wiedzieli, gdzie dokładnie się znajdują, jak opuścić przeklęty las, a co najważniejsze jak odnaleźć Calthie.

Chichot pojawił się nagle, paraliżując, sprawiając, że po plecach Jareda przeszedł dreszcz. Dźwięk, którego żadne z nich się nie spodziewało, brzmiał niczym upiorny śmiech i dobiegał z różnych stron – raz z oddali, a raz jakby osoba stała tuż obok nich. Kapitan i pułkownik wznieśli miecze, odwracając się do siebie plecami. Tringa stanęła przy ich bokach, sięgając po łuk i nakładając strzałę na cięciwę. Obawiali się najgorszego, myśląc nawet, że to niewidzialne bestie, jednak wkroczyły do lasu.

Jared znał procedurę wzajemnego osłaniania, ale w tym miejscu, wszystko działo się na przekór. Powinien czuć obecność łuczniczki i pułkownika, ale zamiast tego otaczała go pustka. Odwracając lekko głowę, widział Tringę, która rozglądała się wokół, nasłuchując i mierząc w kierunku, skąd dobiegały głosy. Zerkając za siebie, widział Raska, który zachowywał się podobnie. Czekali, aż dostrzegą zagrożenie, przed którym będą się bronić. W chwili, gdy Jared odwracał wzrok i patrzył przed siebie, miał wrażenie, że wokół niego nie było nikogo. Otaczał go tylko ten chichot i przeszywający chłód. Kiedy rozbrzmiał szept, wzdrygnął się, jakby przemówiła do niego sama śmierć.

– Zaufać wrogowi?

– Pozostawić księżniczkę na pastwę zdrajcy?

– Przysiągłeś ją chronić.

Głos rozbrzmiewał raz w jednym uchu, raz w drugim, wyszeptywał słowa z przeciągłym sykiem. Czując dotyk dłoni na ramieniu, gwałtownie się odwrócił, ale napotkał tylko przestraszone spojrzenie brązowych oczu Tringi. Dopiero wtedy poczuł, jak dziewczyna drży, a w jej oczach lśnią łzy. Czy słyszała to samo co on? Bezradnie opuściła łuk, pochylając głowę i otaczając ramiona rękami. Stała, kuląc się jak małe dziecko, które nie mogło zbudzić się z koszmaru.

Przeniósł wzrok w stronę drzew, czując podmuch lodowatego powietrza. Kiedy pojawił się dotyk zimnej dłoni na jego policzku, nie ruszył się. Wsłuchał się w słowa, przez które coraz mocniej i mocniej zaciskał dłonie na rękojeści miecza.

– Zdrajca Wschodu. Prowadził na śmierć osoby, które powierzyły mu swe życie. Miał pozbyć się zagrożenia. Zabić. Czy zawierzysz komuś takiemu życie księżniczki?

Zaciskał mocno szczękę, wlepiając spojrzenie ciemnobrązowych oczu w jeden punkt. Dźwięczny chichot rozbrzmiał ponownie, gdy ruszył biegiem. Podążał za nim, wiedząc, do kogo to go doprowadzi.


Koszmar w jaki zmienia się nasz cudny sen, przychodzi nagle.

Nie chcemy go, lecz on nie odchodzi.
Nasze życie wywraca się do góry nogami, nie wiemy od czego zacząć, aby wszystko naprawić, aby wszystko powróciło do stanu poprzedniego.
Zatem nie chcemy zmian, choć te nastąpiły...
Zawsze oczekiwaliśmy czegoś dobrego, cudownego.
Tymczasem przyszłość przyniesie Śmierć.
I nie możesz od tego uciec.
Ona kroczy twoją ścieżką.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...

Abrath przeskoczył przez zwalony pień drzewa, podpierając się jedną ręką, gładko wylądował na czarnej ziemi, ruszając dalej biegiem. Serce waliło niczym szalone, chcąc wyrwać się z piersi, lecz nawet nie zwolnił. Czuł, że jest już tak blisko, aby ją odnaleźć.

Tak blisko...

Przypomniał sobie, jak na niego patrzyła, gdy wykupił ją z rąk handlarzy niewolników. Chłodne spojrzenie szmaragdowych oczu, w których krył się strach i ból. Przerażenie, które chciała ukryć i zamaskować obojętnością i pewnym tonem. Szukająca odpowiedzi, które potwierdzą tylko to, co już wiedziała o świecie. Lęk, gdy rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Widział w tych oczach młodą dziewczynę, którą przygniatały obowiązki i powierzone zadania. Na każdym kroku nie przyjmowała do wiadomości, że może się pomylić. Walczyła, jakby od tego zależało życie miliona.

Szmaragdowe oczy, w których widział moc, chcącą uwolnić zniewolonych, pomóc słabym, przegonić zło. Wierzyła mu, za każdym razem wracając, aby ocalić jego życie. Życie, którego nie chciał. Życie, w którym był tylko ten palący ból.

Popełnił błędy, których nie potrafił sobie wybaczyć. Ufał niewłaściwym osobom i przez niego zginęło tak wielu. Choć raz chciał zrobić coś jak należy. Ocalić świat przed Wybranym, przed Przymierzem, przed klątwą, przed Proroctwem, które miało nieść jedynie zagładę. Czy od samego początku się mylili? Co jeżeli Wybrany to nie śmierć, którą zapowiadały Proroctwa, a jedyna szansa na wolność?

Wybiegł na polanę, zatrzymując się nagle i łapiąc zachłannie powietrze. Znieruchomiał, widząc Calthię ściskającą w dłoni jeden ze swoich sztyletów. Wstrzymał oddech, dostrzegając ukrytą w mroku skrzydlatą postać, która stała tuż przed dziewczyną.

Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, zmuszając ciało do biegu. Miał jednak wrażenie, że porusza się w bagnie, gdyż każdy krok wykonywał z trudem, jakby coś ciągnęło go w przeciwną stronę. Czuł krople potu spływające po czole, nie odrywając wzroku od dziewczyny i zagrożenia, które przed nią stało. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy dostrzegł postać wybiegającą z lasu.

Jared z zaciętą nienawiścią i furią ruszył na Abratha, zamachując się mieczem. Strike płynnie zablokował uderzenie, odzyskując siłę i szybkość poruszania się, ale kapitan nie przestawał atakować. Zadawał uderzenie za uderzeniem, jakby w ogóle nie widział, co dzieje się wokół. Nie dostrzegając skrzydlatej bestii, nie dostrzegając zagrożenia dla swojej księżniczki, atakował Abratha, jakby ten był jedynym wrogiem.

– Opanuj się! – krzyknął Strike, gdy ich miecze zwarły się ze zgrzytem. Widział szaleństwo w oczach Jareda i zdał sobie sprawę, że żadne słowa go nie powstrzymają.

Abrath przez chwilę zastanawiał się, czy ma go zabić. Myśl ta przemknęła niczym szepty, które słyszał w lesie, kusząc łatwością i jedyną sensowną możliwością. Jared poruszał się szybko, ale uderzał mało precyzyjnie. Skupił się całkowicie na gniewie, a nie odpowiednim ułożeniu miecza i dźgał raz za razem, nie oszczędzając energii. Z każdą minutą męczył się coraz bardziej, jego dłonie pociły się, przez co tracił właściwy chwyt na rękojeści. Abrath obserwował go, wpierw robiąc uniki, ale wiedział, że prawdziwym celem jest skrzydlata bestia. Kiedy zerknął w stronę Calthii, stracił równowagę przy kolejnym uderzeniu. Zachwiał się, czując jak ostra stal ze świstem przesuwa się po jego ramieniu. Zacisnął zęby, blokując kolejne cięcie i odskakując na bezpieczną odległość. Zaklął pod nosem, Jared ewidentnie chciał pozbawić go głowy, ale Abrath zdawał sobie sprawy, że to magia lasu nim kieruje. Magia tej parszywej istoty, która teraz stała przed Calthią.

Nie mógł dłużej tylko się bronić. Musiał zaatakować. Przy kolejnym uderzeniu zablokował silne pchnięcie, wymierzając cios za ciosem. Widział, jak Jared się cofa, oddychając ciężko, ale furia nie znikała z jego oczu. Gładko podciął nogi kapitana, przed wytrąceniem mu miecza i powalił przeciwnika na ziemię. Sięgnął po broń Jareda, ignorując przekleństwa pod swoim adresem i wlepił wściekłe spojrzenie w stronę prawdziwego zagrożenia.

W tym samym momencie blade światło księżyca wyłoniło się zza ciężkich chmur, rzucając swój blask na polanę. Smukła postać bestii o kobiecych kształtach machnęła smoczym ogonem i skórzastymi skrzydłami, wzbijając się w powietrze. Abrath dostrzegł, że na chwilę zatrzymała na nim spojrzenie, nim zniknęła w mroku drzew.

Strike powoli przeniósł wzrok na stojącą w bezruchu księżniczkę. Włosy zasłaniały jej twarz, gdy lekko opuszczała głowę. Z zaciśniętego w prawej dłoni sztyletu skapywała krew. Niczym we śnie spojrzał na drugą dłoń dziewczyny, zauważając głęboką ranę na jej wewnętrznej stronie i cieknącą ciecz. To jednak nie był sen. Przymierze Krwi zostało przypieczętowane.


Tymczasem przyszłość przyniesie Śmierć.
I nie możesz od tego uciec.
Ona kroczy twoją ścieżką.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro