Rozdział 12
Biegła nie zastanawiając się nad wybranym kierunkiem. Zdała się na przeczucie. W głowie miała setki myśli. Strach był tak wyraźny, a niepokój wdzierał się w serce i rozrywał je na kawałki. Uczucia, że nie zdąży lub nie da rady, nie raz odbierały dech i przywoływały paniczne ukłucie, rozlewające się na całe ciało. Ignorowała ból mięśni, który aż parzył, zastanawiając się, czy zdołałaby przejść choćby jedną przecznicę, gdyby nie skorzystała z eliksirów. Wiedziała jednak, że ich działanie jest tymczasowe i prędzej czy później, siły całkowicie ją opuszczą. Musiała się pospieszyć. Starała się zapanować nad oddechem. Słowa z Przymierza Krwi dudniły i powtarzały się wciąż od nowa. Dlaczego ona? Dlaczego właśnie teraz?
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...
Ból głowy natrętnie tkwił i pulsował, jakby tylko czekał na odpowiedni moment. Zacisnęła zęby, opierając się plecami o ścianę jednego z budynków. Przeczekała, aż żołnierze przebiegną i znów ruszyła, skręcając w kolejną boczną uliczkę. Przemieszczała się obrzeżami miasta, ale zaułek, do którego się przeniosła, był daleko od miejsca, do którego ciągnęło ją przeczucie. Wszędzie pełno było żołnierzy Wschodu i ludzi Troxtera. Ci ostatni bacznie obserwowali okolicę, wypuszczając mroczne sieci w poszukiwaniu Wybranej. Minęła kilka ich pułapek, nie mając pojęcia, jakim cudem to potrafi. Nigdy nie uczyła się magii, a tym bardziej ochrony przed nią. Tymczasem zdawała sobie sprawę z jej istnienia, wyczuwała ją. Zbliżając się do magicznych sieci, po prostu je wymijała i to skutecznie, gdyż nikt jeszcze jej nie dostrzegł.
Czuła, że jest coraz bliżej. Wystarczyło dobiec do końca alejki, aby znalazła się w pobliżu głównego placu Silvercore. Tam zaprowadzili Strike'a. Tam był również Troxter. Wiedziała, że na nią czeka i tym razem zrobi wszystko, aby mu się nie wymknęła. Wyczuwała głos, który wciąż nakazywał odwrót. Niczym mantrę powtarzał, że nie jest gotowa, że przegra to starcie, a wówczas wszystko pójdzie na marne. Powtarzał, że śmierć jednej osoby nie jest tego warta. Wpajał, że to ona ma przeżyć, że to ona jest kluczem, że bez niej wojna nigdy się nie skończy. Calthia jednak wciąż parła do przodu, nie zastanawiając się nad swoim losem.
Chciała go uratować.
Odrzucała każdą myśl, że sobie nie poradzi. Odrzucała ból, który powalił ją na ziemię i odbierał powietrze. Odrzucała uczucie bezradności, które czuła, gdy pojawił się Troxter. Myślała tylko o tym, że nie może pozwolić, aby Strike zginął. Oznaczałoby to, że to jej wina. To ona sprowadziła go do Gabora. To ona nalegała, aby przybyć do Silvercore, pomimo wielu ostrzeżeń Abratha. Wystarczyło go posłuchać. Zacisnęła dłonie w pięści, opierając się o ścianę kolejnego budynku, spowitego przez głębokie cienie. Uspakajała oddech, zadając sobie pytanie, jak pokona kogoś, kto włada magią? Jak zmierzy się z Troxterem?
Serce waliło niczym szalone, gdy kolejna grupa rycerzy przebiegła w stronę głównego placu. Jeżeli tam pójdzie, Troxter otrzyma to, co chce. Ponownie puściła się biegiem, ignorując słowa głosu, że natychmiast powinna zawrócić.
Pustka w sercu oznacza śmierć. Poddanie i niemoc to cechy słabych.
Głos prychnął, niezadowolony i wściekły, gdy te zdania pojawiły się w głowie dziewczyny. Wówczas wyczuła, że gdyby to od niego zależało, skierowałby ją w zupełnie innym kierunku. Mógł jedynie obserwować i przemawiać, ale nie mógł jej kontrolować. Odetchnęła głęboko, odganiając strach. Nie miała pewności, czy poradzi sobie z Troxterem. Musiała jednak uwierzyć, że starczy jej sił. Skupiła się na uczuciu gniewu, który wcześniej pomógł jej wyrwać się z fali obezwładniającego bólu. Czuła rozlewające się po ciele ciepło i wściekłość, które dodawały sił. Nie mogła pozwolić, aby strach ją sparaliżował.
Nagle odruchowo odskoczyła w bok. Przed nią pojawiła się postać, która niemalże zasłoniła całą przestrzeń wąskiego przejścia między dwoma budynkami. Podniosła wzrok i zmrużyła oczy. Cofnęła się i przyjrzała, stojącemu przed nią mężczyźnie raz jeszcze. Nie wierzyła własnym oczom. W pierwszej chwili pomyślała, że traci zmysły. Jednak w końcu zdołała wydusić z siebie choćby to jedno imię.
– Rask?
Rycerz uśmiechnął się. Kiwnął głową, przenosząc wzrok za księżniczkę. Calthia niczym w zwolnionym tempie, obróciła ciało i zobaczyła Jareda, kapitana swojej straży oraz Tringę – przyjaciółkę i doskonałego łucznika. Czuła, że nogi się pod nią uginają, a siła, którą czuła jeszcze przed chwilą, ucieka przez palce. Nie upadła. Złapała równowagę, nim Rask zdążył ją chwycić. To wszystko wydawało się jakimś nieprawdopodobnym snem. Ludzie, których znała niemal od dziecka, byli tu. Stali przed nią, będąc daleko od domu.
– Co wy... – zaczęła, ale miała tak sucho w gardle, że ledwo ją zrozumieli. Przełknęła ślinę i spróbowała raz jeszcze. – Co wy tu robicie?
Tringa uśmiechnęła się szeroko, szczerze, radośnie. Oczy łuczniczki też się śmiały. Calthia dopiero teraz zrozumiała, jak brakowało jej przyjaciółki.
– Ruszyliśmy na pomoc pewnej księżniczce – rzekła Tringa, rzucając się przyjaciółce na szyję i przytulając mocno. Gdy powoli się odsunęła, Calthia widziała jej uważne spojrzenie. Nie chciała jednak rozmawiać o zmęczeniu, zakurzonym ubraniu, czy śladach krwi z drobnych zadrapań. Wiedziała, że będzie musiała zmierzyć się z wieloma pytaniami, ale to nie był odpowiedni moment. Tringa doskonale zdawała sobie z tego sprawę, bo o nic nie spytała. – Nie wierzyłam, że Sanessco zdoła nas przenieść. Nigdy bym nie przypuszczała, że zna się na czarach, ale wspomniał, że będzie miał pomoc kogoś, komu bardzo zależało, abyśmy przybyli na Wschód. Ponoć to bilet w jedną stronę, więc drogę do Sayers musimy już odbyć w tradycyjny sposób. Nie mieliśmy dużo czasu, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Było widać, że jest zdenerwowany, jakby coś nie poszło według jego planu. - Tringa zastanowiła się przez chwilę. - Teraz, jak o tym pomyślę, to rzeczywiście był bardzo zdenerwowany. Sama podróż na Wschód, niesamowite uczucie. W jednej chwili być tu, a w drugiej gdzieś znacznie dalej.
– Mów za siebie, że było niesamowicie – burknął Rask. – Staram się wyrzucić z głowy uczucie rozpadania na milion drobnych kawałków.
Calthia słuchała, jak się przekomarzają, czując nieopisaną radość rozlewającą się w sercu. Rask, Jared i Tringa byli z innego świata. Świata, w którym wiodła spokojne życie księżniczki. Nie było tam miejsca na Amulet Dneirfa, smoki, Wielobarwnych i Wybranego. Wówczas największym problemem były królewskie przyjęcia, bale, na które przychodziła, jakby była to największa kara. Wybieranie niewygodnych sukien, aby królowa Vastinea, poczuła, że jej córka jest wspaniałą księżniczką. Myśli o matce tak nagle zawładnęły umysłem dziewczyny. Chłodne spojrzenie królowej, ciągłe pouczania i rady, do których miała obowiązek zawsze się stosować.
Tego dnia, stojąc w wąskim zaułku w Silvercore, poczuła to pierwszy raz. Otoczenie zaczęło się zmieniać. Jakby w jednej chwili wszystko spowiła mgła, a w następnej w lekkim podmuchu, znalazła się w komnacie matki w dniu, w którym opuściła Sayers. Stała w tym samym miejscu przy drzwiach, opierając się o framugę i patrząc, jak królowa powoli się odwraca, spoglądając wprost na nią. Czuła przeszywający chłód, który spowijał ciało, ale nie mogła się poruszyć.
– Zaufaj mu – Stojąca przy lustrze Vastinea, nagle znalazła się tuż przed twarzą księżniczki. Ton królowej był lodowaty i stanowczy, a słowa niosły się echem i ginęły w oddali. – Nie możesz dać się złapać. Zaufaj swojemu przeczuciu.
Spowita mrokiem postać matki, zniknęła, rozlewając się niczym przegoniona wiatrem mgła. Calthia znów stała w bocznej uliczce, widząc Raska i Tringę oraz Jareda, stojącego tuż obok niej. Nagle spojrzeli na nią z niepokojem, z troską. Martwili się. Powoli wypuściła powietrze i już miała coś powiedzieć, gdy pierwszy odezwał się kapitan.
– Rask, prowadź w stronę zachodniej bramy. – Jared rozejrzał się, kierując Calthie za pułkownikiem. – Mam dosyć tego miasta. Traciłem już nadzieję, że się tu pojawisz. Sanessco wskazał nam Silvercore, ale dotarcie tutaj wcale nie było łatwe. Corvax zwiększył patrole i liczebność oddziałów w każdym mieście. Sanessco ostrzegał nas, że będzie niebezpiecznie, że mamy nie rzucać się w oczy, nie ujawniać kim jesteśmy, ale chyba wszyscy uznaliśmy, że zdecydowanie przesadza. Traktat pokojowy... – zaklął pod nosem, spluwając wściekle w bok. W zasadzie nie musiał dodawać nic więcej. Wszyscy się pomylili. Zostali oszukani i wciągnięci w grę, którą prowadził Władca Wschodu. Oni jednak jeszcze nie zdawali sobie sprawy, co tak naprawdę było celem. Słuchała słów Jareda, czując, że coraz bardziej się oddala. - Wierzyliśmy, że to się uda, a tymczasem... Calthia, co tu się dzieje? Dlaczego zniknęłaś bez słowa? Dlaczego wyruszyłaś na Wschód? Jakim cudem znalazłaś się w Silvercore? Czy Sanessco miał z tym coś wspólnego?
Rask skręcił w kolejną boczną uliczkę i następną. Tringa wymownie spojrzała na Jareda, gdy zadał kolejne pytanie, po czym kapitan kiwnął głową, mruknął jeszcze coś pod nosem, że później do tego wrócą i umilkł. Calthia szła z nimi, oddalając się od miejsca, w którym przetrzymywali Strike'a. Poruszali się powoli, rozglądając wokół i unikając straży. Słowa matki sprawiły, że nie mogła wyjść z szoku. Vastinea wspomniała o przeczuciu tak samo, jak Sanessco w dniu, w którym opuściła Sayers. Czy oboje wiedzieli, co się wydarzy?
Z początku słowa, które rozbrzmiewały, docierały do Calthii jakby z oddali, nasilały się i brzmiały coraz głośniej. W końcu Calthia nie mogła ich wytrzymać. Zatrzymała się, zatykając uszy i opierając się plecami o chłodną ścianę jednego z budynków. Rozsądek nakazywał się wycofać. Powinna iść z przyjaciółmi i zając się sprawami Zachodu. Tak, powinna to zrobić. Powinna myśleć tylko o bezpieczeństwie Sayers. Po to przybyła na Wschód. Dowiedzieć się o planach Corvaxa i wrócić. Nie mogła ryzykować własnego życia. Była dyplomatą, ale przede wszystkim była księżniczką. Powinna zachowywać się jak księżniczka. Nie mogła wytrzymać tego rozdarcia. Nie mogła wytrzymać dręczącego ją bólu. Nie chciała wracać. Nie mogła wracać. Jeszcze nie teraz.
– On mnie potrzebuje – szepnęła, a kiedy pozostali stali i nie rozumieli ani jednego słowa powtórzyła – On mnie potrzebuje! – powiedziała podniesionym głosem, odwracając się i patrząc na przyjaciół.
Tringa, Rask i Jared patrzyli na nią, jakby była ciężko chora, albo zwariowała. W końcu Jared położył dłoń na ramieniu księżniczki i prosił, aby się uspokoiła.
– Cokolwiek przeszłaś – mówił kapitan – to już przeszłość. Musimy wracać do domu. W Sayers odchodzą od zmysłów. Król i królowa...
Calthia zrzuciła jego dłoń.
– Nic nie rozumiecie – warknęła, marszcząc brwi i patrząc po kolei na każdego z osobna. - Nie wiem, co Sanessco wam powiedział. Nie wiem, po co was tu sprowadził i kto mu w tym pomógł. Znam tylko swoje zadanie. Muszę... muszę...
Co właściwie miała im powiedzieć? Że spotkała człowieka, który uważa ją za Wybraną? Czy może o tym, że widziała dzikie bestie, które dla innych śmiertelników pozostają niewidzialne? Potwory z baśni – Wielobarwni. Czy miała im teraz wspomnieć o intrygach i kłamstwach, a także zdradzie Redoxa i knuciu za plecami Zachodu wraz z Władcą Wschodu? O podbiciu Sayers, o tym, że była poszukiwana. Jakie dowody miała na swoje słowa? Człowiek, który przekazywał informacje wysłannikom Kerona, który miał za zadanie wyciągnąć od niej informacje o położeniu zaginionego amuletu, był w konspiracji z Władcą Wschodu. Nie zamierzał zdradzać swego Pana, bo bał się konsekwencji.
Wszyscy się tu bali Corvaxa Crow.
Wyczuwała strach, który był silniejszy od rozsądku. Jeżeli Władca Wschodu wyda rozkaz, to wbrew własnemu sumieniu, wykona go każdy. Zabiją, zgwałcą, zdradzą, by tylko nie narazić się swemu Panu. Nie zginąć. Nie stracić najbliższych... Nie chcieli takiego życia, ale nie widzieli innej drogi.
Calthia zamknęła na chwilę oczy. Słyszała, jak Jared wciąż powtarzał, że wygląda na zmęczoną, że powinna odpocząć, że powinni wrócić do domu, że to, co dzieje się na Wschodzie nie jest normalne, że należy o tym jak najszybciej powiadomić Sayers, że... Otworzyła oczy. Powoli wypuściła powietrze. Wyprostowała się i uważnie przyjrzała przyjaciołom.
– Co się dzieje na Wschodzie? – warknęła nagle Calthia, obrzucając kapitana wściekłym, lodowatym spojrzeniem. – Co wiesz o tym, co się tu dzieje, kapitanie?
– Przebywamy w Silvercore od kilku dni – podjął Jared bardziej oficjalnym tonem. – W tym czasie widzieliśmy pełno listów gończych, słyszeliśmy o zdradzie i próbach przejęcia władzy na Wschodzie przez Sayers. Ponoć Corvax zmierza do Sayers, chcąc osobiście porozmawiać z władzami Zachodu, a tym samym przyspieszyć podpisanie traktatu lub całkowicie zerwać wszelkie rozmowy. – Wyraz twarzy Jareda był nieprzenikniony. Kapitan nie spuszczał z dziewczyny wzroku, ale również ani razu nie podniósł głosu. – Wczoraj dowiedzieliśmy się o doradcy Corvaxa, który stracił piątkę swoich ludzi. Zabiła ich ta sama osoba z listów gończych. Zgadnij, do kogo jest łudząco podobna?
Calthia nie musiała niczego mówić. Pytanie było retoryczne, a gniew w oczach Jareda, coraz bardziej wyraźny. Znała to spojrzenie, gdy zaczynała przekraczać granicę jego cierpliwości. Był kapitanem osobistej straży księżniczki. Jeżeli cokolwiek się jej stanie on za to odpowie. Teraz jednak sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Byli na Wschodzie. Zagrożenie było o wiele większe.
– To, co się tu dzieje to jakiś koszmar. Żołnierze są wszędzie. Wyraźnie kogoś szukają. – Jared zmrużył oczy i uważnie przyjrzał się księżniczce. – Nie jesteś zaskoczona tymi wiadomościami. Po co tu przybyłaś?
Ton głosu Jareda był szorstki. Wpatrywał się w nią, jakby zrobiła coś złego, czego się po niej nie spodziewał. Nie było jednak czasu na wyjaśnienia. Przynajmniej nie teraz. Musiała zawrócić i wydostać stąd Strike'a... wydostać ich wszystkich. Rask, Tringa, Jared... nie mogli tu zostać. Odrzuciła od siebie ukłucie strachu, mocniej zaciskając dłonie w pięści. Nie chciała ich narażać, ale byli jedyną bronią, którą teraz miała. Wsparciem, którego być może właśnie teraz potrzebowała. Plan formował się powoli, odrzucając najbardziej irracjonalny, ale również ten najbezpieczniejszy.
– W Silvercore jest lord Troxter, doradca Władcy Wschodu. – Dostrzegła, jak Rask marszczy brwi i chce coś powiedzieć, ale nie pozwoliła mu dojść do słowa. – Schwytał kogoś, komu muszę pomóc i zapewniam was, że bez niego nie opuszczę tego miasta.
Zignorowała stanowcze spojrzenie pułkownika, napiętą i pełną sprzeciwu postawę Jareda, a także cień uśmiechu, który przemknął po twarzy łuczniczki. Podkreśliła jeszcze, że ich obecność może być niezwykle pomocna, wręcz zbawienna, jednak w ostateczności ruszy sama, przeciwko tej wielkiej armii, którą sami widzieli. Nie musiała grać na ich emocjach. Sami zdawali sobie sprawę z sytuacji. Nie mniej, mało chętnie ruszyli w przeciwnym kierunku, prowadząc księżniczkę w stronę zagrożenia.
Obserwując główny plac, dawno już nie słyszała tylu przekleństw z ust Raska. Rycerz rzadko podnosił głos, niemal nigdy nie klął, a wyprowadzenie go z równowagi graniczyło z cudem. Tym razem, pułkownik nie przebierał w słowach. Patrząc na ustawionych na murach łuczników, jeźdźców w czerni, których konie stały równo w szeregu po północnej stronie podestu, umieszczonego w centrum placu i mogłoby się wydawać garstkę zbrojnych, którzy w gotowości obserwowali otoczenie. Troxter miał zdecydowaną przewagę i mógł dokonać egzekucji. Tak właśnie nazywał Rask, to co działo się na rynku w Silvercore.
Na podeście stał mężczyzna w czerni, barczysty i rosły, wyraźnie czerpiący satysfakcję z każdego zadawanego ciosu – Troxter, doradca Wschodu, władający magią dowódca specjalnych oddziałów. Workiem treningowy był przywiązany między dwoma drewnianymi słupami, porządnie krwawiący jeniec. Co prawda stał jeszcze na własnych nogach, ale Rask miał duże wątpliwości, czy wytrzyma kolejnych kilka minut. Sznury krępujące jego ręce, z każdym ciosem coraz mocniej wżynały się w skórę, gdy napinał mięśnie i pięści. Rana na barku jeńca wyglądała paskudnie. Właściwie była głęboką, jątrzącą się dziurą, z której spływała krew.
– Nie – przemówił cicho Jared, który całkowicie popierał zdanie pułkownika. – Ruszenie na ratunek temu durniowi, to szaleństwo i samobójstwo. Nie wiem, czym zawinił, ale jest ledwo żywy. Nawet jeżeli jakimś cudem go ocalimy, to zaraz umrze. – Energicznie pokręcił przecząco głową, widząc spojrzenie księżniczki. – Nie, nawet eliksiry go nie ocalą. Nie. Wybij sobie to z głowy. Przyszliśmy tu, chcieliśmy pomóc... dobrze, ty chciałaś, my mamy obowiązek cię chronić, ale na tym koniec. Podchodząc do tego podestu, już go nie opuścimy.
Tringa, która do tej pory jedynie przysłuchiwała się słowom Raska i Jareda, klepnęła kapitana w ramię.
– Oczywiście masz rację, ale czy zawsze musisz być takim zgredem? – rzekła cicho, nie kryjąc oburzenia. – Uczyli cię, co to jest dywersja? – Jared w jednej chwili zmarszczył brwi, wściekle wypuszczając powietrze przez nos.
– Tringa, jest ich za dużo. Mają maga. Czy mam to przedstawić jeszcze bardziej obrazowo? Nas jest tylko czworo.
Łuczniczka zmarszczyła jedną brew, robiąc kilka kroków w głąb zaułka, w którym się ukryli.
– Dywersja, drogi kapitanie. – Przeniosła wzrok na księżniczkę. – Jesteś pewna?
Calthia bez zawahania skinęła głową. Zanim Rask zdążył zareagować, Tringa uśmiechnęła się krzywo, naciągnęła ciemny kaptur płaszcza na głowę i zniknęła w ciemności. Zdumiony pułkownik przeniósł wzrok na księżniczkę, która nie mogła oderwać wzroku od podium, na którym znajdował się jeniec.
– Calthia, to szaleństwo – zagrzmiał Rask, wyciągając miecz z pochwy na plecach i mocno zaciskając rękojeść. – Narażasz nie tylko siebie i nas, ale cały traktat – burknął wściekle.
Nie tego się spodziewał, gdy odwróciła wzrok i spojrzała wprost na niego. Zawsze była odważna, nie czuła strachu, nawet przed znacznie większym przeciwnikiem. Potrafiła przewidzieć ruchy wroga i znaleźć się w odpowiednim miejscu. Stając w walce z bestiami z północy, śmiała im się w twarz, wykonując cios za ciosem, robiąc obrót w ostatniej chwili i wychodząc cało z każdej opresji. Zawsze się zastanawiał, jak ona to robi. Teraz patrzyła na niego zranionym spojrzeniem. Pełnym bólu i rozdarcia. Zdawała sobie sprawę z ryzyka, ale nie zamierzała się cofnąć.
– Nie ma już traktatu, Rask – szepnęła, nadzwyczaj spokojnie. Ton księżniczki był chłodny, a szkliste oczy ponownie odwróciły się w stronę podestu. – Corvax czegoś szuka i nie cofnie się przed niczym, aby to dostać. Sayers jest celem.
Jared i Rask spojrzeli po sobie. Jeszcze niedawno wszyscy szykowali się do podpisania traktatu. Rask miał odpowiadać za prawidłowy przebieg ceremonii i bezpieczeństwo. Jared, jak zawsze, miał chronić księżniczkę i dopilnować, aby zjawiła się na czas. Chronił ją przez ostatnie lata. Obaj to robili, każdy na swój sposób.
Teraz potrzebowała ich pomocy jak nigdy wcześniej. Jednocześnie musiała zadbać, aby przeżyli. Odetchnęła głęboko. Potrafiła sięgnąć wzrokiem daleko, usłyszeć najmniejszy szmer, czuć woń z odległości wielu mil, a nawet bicie serca wystraszonej sarny. Zwykle skupiała się na jednym celu, na jednym miejscu. Teraz miała miasto pełne ludzi, którzy chcieli ją schwytać i maga, któremu wystarczyło jedno jej potknięcie.
Zaufaj mu.
Słowa wypowiedziane przez Sanessco rozbrzmiały tak spokojnie, cicho.
Patrząc na rynek Silvercore, od razu wiedziała, że jest piętnastu jeźdźców ze specjalnych oddziałów Troxtera, osiemdziesięciu czterech zbrojnych z armii Corvaxa i dwudziestu ośmiu łuczników. Przy każdej z bram znajdowała się setka żołnierzy, a mury były obstawione łucznikami. Zgadzała się z Raskiem i Jaredem. Pozostanie tutaj było szaleństwem. Zdawała sobie sprawę z zagrożenia. Doskonale wiedziała, że nie dadzą rady wszystkich pokonać. Jednak nie to było celem.
Skupiła całą uwagę na otoczeniu. Głos wciąż warczał, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Odtrącała jego docinki, jakby był natrętną muchą, która wciąż lata wokół głowy. Kiedy Rask mówił, że pomysł ratowania jeńca, jest szaleństwem, a Jared to tylko potwierdził, miała wrażenie, że głos w końcu znalazł sojuszników. Chciał, aby Calthia opuściła to miejsce. Powtarzał jak mantrę, że to niewłaściwy czas, że jest za słaba, że nie da sobie rady. Słowa wwiercały się w głowę dziewczyny i wywoływały coraz większą złość. Nie zamierzała się cofnąć. Nie zamierzała zostawić Strike'a. Kiedy Tringa zniknęła, głos zawarczał gardłowo. Umilkł na chwilę. Calthia miała wrażenie, że westchnął poirytowany, ale nie powiedział nic więcej.
Teraz gdy patrzyła na plac, widziała wszystko znacznie ostrzej. Ból głowy lekko zelżał. Dłonie przestały drżeć, mięśnie były gotowe do walki. Odetchnęła powoli, zatrzymując wzrok na lordzie.
Zadawał cios za ciosem, uderzając w żebra. Słyszała, jak jedno z nich pękło. Zatrzymując się na chwilę, wyprostował krzepką sylwetkę, spluwając na deski podestu. Poprawił rękawicę, po czym chwycił Strike'a za włosy i uniósł jego głowę, aby móc spojrzeć mu w twarz. Calthia wyraźnie widziała zmęczenie i ból w oczach swego przewodnika. Pochodnie, umieszczone wokół podestu, rzucały bursztynowy blask na kwadratową twarz Troxtera. Gra cieni podkreślała jego wąskie i ciemne oczy, a także bliznę przechodzącą przez jego prawy policzek. Zmarszczyła brwi. Ktoś musiał zadać lordowi głębokie cięcie, ale dlaczego nie wyleczył go magią? Jak w ogóle do tego doszło? Dał się zaskoczyć?
Przeniosła wzrok na stojącego u stóp podestu Gabora. Kowal stał ze splecionymi na plecach rękami. Mocno zaciskał szczękę, wlepiając wzrok w deski wzniesienia.
Nie chciał na to patrzyć – pomyślała, przez chwilę patrząc na bliznę na jego twarzy. Była niemal identyczna jak ta lorda.
– Tyle lat się ukrywałeś, a teraz dałeś się tak głupio złapać. – Dudniący głos Troxtera rozniósł się po placu. Skupiła na nim uwagę, czekając na ruch Tringi. Łuczniczka była już blisko zajęcia pozycji. Musiała być gotowa. Kątem oka zauważyła, że Jared sięgał po miecz. Burknął coś pod nosem, ale wiedziała, że również bacznie obserwował mury. – Doprawdy, wierzyłem, że gdy w końcu wyjdziesz z kryjówki, będziesz o wiele większym wyzwaniem. Twój brat stawiał większy opór, gdy umierał – syknął Troxter, uśmiechając się nikczemnie, gdy Abrath mocniej zacisnął zęby i spojrzał lordowi prosto w oczy.
Błękitne tęczówki pełne były gniewu i furii. Próżno było szukać w nich strachu. Tylko wściekłość. Słyszała przyspieszone bicie serca Strike'a i nawet głos w jej głowie nie mógł się przebić przez ten odgłos. Niczym łopoczące w klatce dzikie zwierzę, które pragnęło wyrwać się na zewnątrz.
Słowa, które Troxter wypowiadał głośno i wyraźnie, miały ranić, a jego samego to po prostu bawiło. Odsunął się od Strike'a, aby po chwili zadać kolejne uderzenie. Nie korzystał z magii. Pałał się bólem. Sprawiało mu to przyjemność, co było widać na jego twarzy.
– Sądziłeś, że odbierzesz nam naszą ptaszynę? – spytał jadowicie, wymierzając kolejny cios w szczękę Strike'a. – Jest taka wyjątkowa, prawda? Nieświadoma swego wielkiego daru – cmoknął jakby rozbawiony i rozmarzony. – Tyle poszukiwań. W końcu go odzyskamy.
– Nigdy jej nie dostaniesz – zachrypnięty głos Abratha, był przesiąknięty złością. Wypluł krew z ust i przeniósł wzrok na lorda. – Nigdy jej nie dostaniesz.
Troxter tylko się zaśmiał, odchodząc kilka kroków. Rozłożył ręce, wciągając powietrze nosem.
– Widziałeś jej spojrzenie? Była wściekła. A te łzy? – Lord zaśmiał się gromko. – Sprzątnąłeś nam ją sprzed nosa przy Przełęczy. Pokonała moich ludzi przy Grando. Sprawiłeś, że wycofała się u Gabora, ale nie odeszła daleko. Dzięki tobie została w mieście. Przypuszczam, że kryje się gdzieś w pobliżu. Czeka na właściwy moment i niedługo sama do mnie przyjdzie.
– Nie wiedziałem, że jesteś aż takim idiotą – powiedział Abrath, wykrzywiając usta w uśmiechu. – Jest już daleko stąd. Amulet nigdy nie będzie twój. – Calthia sapnęła ciężko, czując na sobie spojrzenie Raska i Jareda. Słów Strike'a nie mogli słyszeć, za to Troxter przemawiał głośno, a tembr jego głosu niósł się po całym placu.
– Doprawdy? – Troxter poprawił rękawice, przeszedł kilka kroków, po czym zatrzymał się tuż przed jeńcem. – Czuję zapach magii chłopcze. Wiesz o tym. – Uśmiechnął się, widząc narastający gniew Abratha, jak napinał mięśnie twarzy. – Próbuje się przede mną ukryć, ale wyczuwam jej obecność. Jest blisko, a ja wiem, jak ją tu zwabić.
Kolejne uderzenie spadło na Strike'a nagle, trafiając w kolejne żebro, które pękło z chrupnięciem. Abrath stracił na chwilę dech, zginając się, na tyle na ile pozwalały mu więzy. Calthia zacisnęła dłoń w pięści. Nie oderwała wzroku od Troxtera, a gniew coraz silniej narastał w jej ciele. Rozlewał się niczym fala.
Wyczuła szybującą strzałę. Słyszała, jak trafia w cel. Słyszała kolejną i kolejną...
Dwadzieścia osiem strzał precyzyjne trafiło w łuczników, stojących na murach w zasięgu głównego placu. Padali z głuchym hukiem, nim ktokolwiek zdołał zareagować, z jakiego kierunku nadlatywały strzały. Po placu rozniósł się szum. Rycerze nerwowo rozglądali się wokół. Troxter przeklął siarczyście, a jego dłonie zapłonęły ciemnozielonym blaskiem. Wydał rozkaz, a po nim następny. Większość zbrojnych biegiem ruszyła w stronę budynków, oddalając się od podestu, robiąc tłum wokół placu. Mieli pojmać intruza, który przedarł się przez strażników.
Rask i Jared ruszyli przodem, zbliżając do podestu i osłaniając księżniczkę. Calthia zwinnie wyminęła strażników, którymi zajął się pułkownik i kapitan, wkraczając na drewniane schody, prowadzące na podium. Wzrok dziewczyny utkwiony był w lordzie. Pragnęła jego śmierci. Chciała żeby cierpiał. Nie sięgnęła jednak po broń. Nawet nie pomyślała o sztyletach, które tkwiły przy jej pasie. W tamtej chwili doskonale wiedziała, że biała broń nie zdoła tknąć maga. Minęła pale, do których przywiązany był Strike i zatrzymała się przed nim, cały czas obserwując Troxtera. Ten jednak tylko lekko się uśmiechnął, rozciągając ciemno zieloną pajęczynę na cały plac. Jego mina spoważniała, gdy nie mógł dosięgnąć, ani księżniczki, ani jej przyjaciół. Głos dudnił w głowie dziewczyny. Nie rozumiała słów. Czuła tylko gniew.
Sieci oplatały plac niczym zaraza. Sięgały coraz dalej i dalej. Otoczyły przybyłych, czekając, aż będą mogły dosięgnąć celu. Słyszała uderzenia mieczy. Dźwięczne i wyraźne. Wiedziała, że Rask i Jared odpierają ataki wroga, trzymając żołnierzy z dala od podium. Osłaniały ich szybujące w powietrzu strzały.
Calthia zrobiła kilka kroków naprzód, chcąc zmierzyć się z Troxterem. Głos w jej głowie dudnił, próbując przebić się na zewnątrz. Nie docierały jednak do niej jego słowa. Odrzucała je, pragnąc jedynie bólu wroga, który stał przed nią.
Pierwszy krok, drugi, trzeci... zbliżając się, wyczuwała, że coś jest nie tak. Powietrze gęstniało, a ona miała wrażenie, że brodzi w bagnie. Uderzenie chłodu było niczym potężny cios. Gwałtownie nabrała powietrza, nie mogąc zrobić ani jednego kroku więcej. Troxter szeptał coś pod nosem. Niewyraźne słowa, po których ból przedzierał się do wnętrza jej ciała. Zaczynała czuć się dokładnie tak samo, jak w kuźni u Gabora. Zmęczenie i niemoc zaczynały ją przygniatać.
Nagle zdała sobie sprawę, że dźwięki za jej plecami ucichły. Spojrzała za siebie, widząc, jak Rask i Jared oddychają ciężko. Żołnierze Wschodu cofnęli się, otaczając podest. Jeźdźcy nawet nie ruszyli się z miejsca. Obserwowali. Czekali na rozkazy. Dopiero po chwili dostrzegła, że nogi pułkownika i kapitana otoczone są przez czarną sieć, która coraz mocniej zanurzała się w ich ciele. Próbowali się uwolnić, ale ich próby szczezły na niczym. Strzały również przestały szybować w powietrzu. Skupiła się na stojącej na murach łuczniczce. Otoczona mrocznymi pajęczynami Tringa, nie mogła się poruszyć.
Zdołał przerwać barierę – pomyślała, przyciskając dłoń do brzucha i próbując odpędzić rozchodzący się ból. Nie pomogło. Mrugała, chcąc zapanować nad mdłościami i zawrotami głowy. Troxter w każdej chwili mógł rozerwać jej przyjaciół na strzępy, kawałek po kawałki odbierać życie, ale wciąż czekał. Zacisnęła zęby. Wiedziała na co. Chciał, aby się poddała.
Zastygła, niczym porażona, gdy Gabor wkroczył na podest. Minął Raska i Jareda, szybkim krokiem zbliżając się do Strike'a. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wznosi miecz i wykonuje szybki zamach. Czuła, jak jej serce zaczyna walić mocniej, ale nie była w stanie się ruszyć. Ból przedzierał się do głowy, zimny pot spływał po plecach.
Gabor gładkim cięciem przeciął więzy krępujące Strike'a, który opadł na deski podestu, opierając się na jednym kolanie. Calthia widziała jeszcze, jak kowal odwraca miecz rękojeścią i podaje go Abrathowi. Chwilę później poczuła zbliżającą się falę bólu i gorąca. Dostrzegła, jak Strike bez wahania przyjmuje broń, podnosi się i zmierza w jej stronę. Wzrok utkwiony miał w postać znajdującą się za jej plecami. Nim zdążyła się odwrócić, potężne uderzenie ścięło Calthie z nóg.
Fala gorąca odrzuciła dziewczynę na deski podestu. Czarne i cienkie niczym szkła błyskawice wbijały się w ciało, coraz mocniej i mocniej. Słyszała w głowie tylko wysoki pisk. Zacisnęła powieki, chcąc zapanować nad falą gorąca i bólu, teraz tak łatwo odbierających jej kontrolę nad własnym ciałem. Ostre szpony mocy oplatały dziewczynę, chwytając i zaciskając swe więzy. W oddali słyszała krzyk. Wiele krzyków. Chciała, aby zamilkły. Chciała, aby ból ustał.
Kiedy uniosła lekko głowę, otwierając oczy, zobaczyła, jak Abrath odpiera pierwsze ataki zbliżających się z ogromną prędkością czarnych ostrzy energii, rzucanych z wielką siłą. Pierwsze roztrzaskały się w proch, ale kolejne dosięgnęły celu, rozcinając skórę na ramionach, przedramieniu i udzie. Strike zdawał się nie zwracać na to uwagi. Parł do przodu z grymasem bólu i wściekłości, kręcąc mieczem i odparowując tyle ciosów ile zdołał. Pomimo tego, że był szybki, zadziwiająco szybki, w pewnym momencie znieruchomiał.
Niewidzialna moc zatrzymała Abratha w miejscu, krępując ruchy i uderzenia. Klatka mężczyzny szybko poruszała się z góry na dół. Dłonie, wciąż mocno zaciśnięte, trzymały obusieczny miecz. Dopiero rozdzierający krzyk Strike'a, przepełniony furią i bólem, sprawił, że dziewczyna zadrżała.
Troxter tylko się roześmiał. Miał kontrolę nad wszystkim. Mógł ich pozabijać, ale pragnął zadawać ból. Tylko więcej bólu. Oparła dłonie o deski, podniosła się, jakby na plecach miała wór pełen kamieni. Kilka razy zahwiała się, znów opadając, lecz w końcu stanęła na drżących nogach. Mięśnie paliły przy każdym ruchu. Czuła gęste i gorące powietrze. Czuła palący żar wewnątrz swojego ciała. Zatrzymała się obok Abratha i przeniosła na niego wzrok. Odczuwała paraliżujący ból, który w każdej chwili mógł odebrać przytomność, ale skupiła całą uwagę na emocjach, które dostrzegła na twarzy Strike'a. Patrzył na lorda, pragnąc jego śmierci. Zaciskał trzęsące się dłonie w pięści, próbując zbliżyć się jeszcze o krok, jeszcze tylko kilka metrów dzieliło go przed tyranem i potworem. Jeszcze niedawno sama musiała tak wyglądać. Zależało jej tylko na zemście. Chciała, aby Troxter poczuł cierpienie, które sam zadaje.
Dostrzegła, jak oczy Abratha otwierają się szerzej, jak patrzy z przerażeniem na to, co za chwilę się wydarzy. Sama nawet nie spojrzała w stronę, z której nadciąga zagrożenie – tysiące ostrzy, mających za chwilę rozerwać Strike'a na kawałki, odebrać życie.
Czas się zatrzymał. W głowie słyszała tylko potężny ryk, przepełniony żalem i furią.
Powoli sięgnęła w stronę zaciśniętej w pięść dłoni Abratha. Poczuła ciepło. Kojące ciepło. Gdy odwrócił twarz w jej stronę, z początku widziała tylko gniew. Później bezradność, że nie był w stanie zrobić nic więcej. Rozluźnił mięśnie, chwytając dziewczynę za dłoń, którą uścisnęła. Tylko na chwilę poczuła, jak ból odpuszcza, myśli są przejrzyste, obraz otoczenia taki wyraźny.
Zbliżająca się fala nie była zagrożeniem.
Zamaszyście wyciągnęła w bok drugą rękę. Tysiące ostrzy pękło z głuchym uderzeniem, czarna sieć krępująca Raska, Jareda i Tridgę, zawibrowała i z jękiem pękła. Roztrzaskiwały się niczym szkło, pozostawiając po sobie jedynie smugę symboli i niewyraźnych kształtów.
Usłyszała jeszcze pełen frustracji krzyk Troxtera, jakby próbował chwycić się ostatniej deski ratunku. Wyczuła jak pajęczyny na powrót się łączą i mrok próbuje otoczyć ją i jej przyjaciół. Wiedziała jednak, że im dłużej zwleka, tym lord rośnie w siłę. Objęła mocą Tringę, Jareda, Raska, Gabora i Strike'a, nie opuszczając wzroku z błękitnych oczu, w których gorycz i żal mieszały się ze złością. Czuła, jak siły opuszczają jej ciało, wyciekając niczym woda przez palce. Nie mogła się jednak poddać. Nie teraz. Jeszcze nie teraz.
Przekleństwa Troxtera i wypowiadane zaklęcia, niosły się niczym echo w oddali. Przeniosła na niego wzrok. Wymawiał pod nosem niezrozumiałe słowa, a jego dłonie kreśliły formy, zaskakująco znajome. Otworzyła szeroko oczy z zaskoczeniem zdając sobie sprawę, że już to gdzieś widziała. Pamiętała Sanessco, jak niezgrabnie machał palcami w poszukiwaniu odpowiedniego składnika. Płynne ruchy nadgarstków, kreśląca okręgi dłoń i gładko prostujące się palce... Poczuła napływające łzy, gdy głęboko wciągnęła zapach otaczającej ją magii. Pachniała jak zioła zmieszane z siarką. Słodko i gorzko jednocześnie.
Znów chciał ją obezwładnić. Odebrać siły i pokonać jej przyjaciół. Ciemnozielona kula energii formowała się przed lordem z taką łatwością. Wówczas zrozumiała, że nie jest w stanie nawet go dotknąć. Otaczała go moc, którą doskonale kontrolował.
Rzucona kula, rozdzieliła się na pięć mniejszych. Każda mknęła tak szybko, ale Calthia widziała ją dokładnie. Pod wpływem gorąca falowała i zmieniała lekko kształt. Wiedziała kto był celem. Jared, Rask, Tringa, Abrath i Gabor. Ten ostatni miał spłonąć za uwolnienie jeńca. Zasłużył na śmierć, bo właśnie się sprzeciwił.
Czuła zbliżający się żar, ale tych kul nie była w stanie zniszczyć.
Nagle, w jednej krótkiej chwili, poczuła rozlewające się po ciele ciepło. Otoczyło ją, jakby tylko na nim miała się skupić. Powoli zamknęła oczy. Obraz Martwego lasu pojawił się, jakby tylko czekał na właściwy moment. Jakby był w niej zawsze, na wyciągnięcie ręki, ale dopiero teraz nadszedł czas. Czarna wieża na tle lasu była tak wyraźna. I ta wszechogarniająca cisza. Kusiła swym spokojem.
Bezpieczne miejsce – pomyślała. – Bezpieczne miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro