Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 39

Wierzyła, że przybywając do Sayers wcześniej sprawi, że sayerczycy będą gotowi na przybycie posiłków. Wierzyła, że staną się niezbędnym wsparciem w walce z oddziałami Corvaxa, gdy tymczasem Wygnani zajmą się Wielobarwnymi.

Nawet w chwili, gdy rozmawiała z generałem Asherem, wierzyła, że to wszystko jest możliwe.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

Ta liczba dźwięczała w głowie Tringi, gdy za dnia zobaczyła przemieszczające się oddziały wojsk Wschodu i niezliczoną liczbę niewidzialnych bestii.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

Gdy ponad dwustu rycerzy Corvaxa blokowało przejście do zamku.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

Gdy Wielobarwnych wciąż przybywało przez otwierające się portale. W ciągu godziny naliczyła ich około tysiąca.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

– Tringa – usłyszała swoje imię, odrywając wzrok od niewielkiej szczeliny między dachówkami. Nie pamiętała, jak długo wpatrywała się w główny plac i fontannę, przy której spędzała czas z Calthią i Raskiem, a z czasem również  z Jaredem.

Przeniosła nieobecne spojrzenie na Ezrę, który wręczył jej kawałek chleba i sera. Przyjęła, dziękując. Żując, nie czuła jednak żadnego smaku, a każdy kęs z trudem przechodził przez gardło.

W ciągu kolejnych godzin wszyscy musieli w końcu przyznać, że sytuacja jest dramatyczna. Wojska Corvaxa i Wielobarwni zaczęli się przegrupowywać.

– Musimy wyprowadzić ludzi z miasta – powiedział cicho Asher.  – Corvax coś szykuje. Poza tym, jeżeli Wygnani rzeczywiści przybędą o zachodzie słońca, ludność będzie żywymi tarczami wroga.

Tringa przetarła twarz i przez chwilę oparła złożone dłonie o usta. Patrząc na to, co działo się na zewnątrz, wiedziała, że generał miał rację.

– W ciągu dnia to niewykonalne – odparł kwaśno Ezra. – Jak niby mamy przeprowadzić mieszkańców Sayers uliczkami miasta? Nie przejdą niezauważeni żadnym przejściem poza mury twierdzy.

Tringa przykucnęła przed niewielkim oknem na strychu, aby mieć lepszy widok na główny plac. Zmrużyła oczy i zaklęła cicho. Szybko przeszła na zachodnią część budynku, odsłaniając pojedynczą dachówkę i rzucając okiem na miasto.

Zaklęła głośniej, gdy od wschodu i południa dostrzegła podobny widok. Wielobarwnych było coraz więcej. Miała wrażenie, że serce nerwowo przyspiesza, jakby znaleźli się w pułapce bez wyjścia.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

W głowie zadawała sobie tylko jedno pytanie – co tak naprawdę zdoła zrobić ta garstka rycerzy, niewidząca wroga, który jest w zdecydowanej przewadze?

Kątem oka spojrzała na Aidena. Jako jedyny z nich miał żonę i maleńką córeczkę, które kochał ponad wszystko. Co zrobi, gdy usłyszy, że są bez szans? Co zrobi, gdy usłyszy, że nikt ich nie ocali, gdy zacznie się walka?

Zrobiło jej się niedobrze. Pierwszy raz zaczynała wpadać w panikę, bo nie miała pojęcia, co tak naprawdę mogą zrobić. Nawet, jak przybędą Wygnani, będą tylko pożywieniem dla hordy wygłodniałych bestii.

Zacisnęła dłonie w pięści, z trudem przełykając ślinę i przez dłuższy czas obserwowała miasto. Ignorowała słowa Ashera i pozostałych, którzy jeszcze wierzyli w powodzenie jej wcześniejszego planu. Wówczas mieli skupić się na walce z rycerzami Corvaxa, pozostawiając Wygnanym odparcie ataku niewidzialnych dla nich bestii.

Teraz jednak wiedziała, że tych bestii jest o wiele za dużo.

Dwustu trzydziestu siedmiu.

Zatrzymała wzrok na grupie żołnierzy Wschodu odgradzających przejście do zamku. Od rana zajęli pozycje, jakby od tego zależało ich życie.

Wtedy zrozumiała, że Corvax wie, że nadejdzie wsparcie dla Sayers. Skutecznie odgradzał jedyną drogę do zamku.

Zastygła, marszcząc brwi i przypominając sobie słowa Mallera, nim otworzył portal na Zachód.

Raz sprzeciwiłaś się swojej księżniczce i wybudziłaś człowieka, którego uśpiła. Pytanie, czy przeciwstawisz się jej po raz kolejny, ryzykując własne życie?

– To po to mnie tu przysłał – szepnęła.

Miała powiadomić sayerczyków. Miała dać im nadzieję, że pomóc lada chwila przybędzie.

Miała pomóc ocalić ludzi nim zacznie się prawdziwa rzeź.

Powiedział, że fakt widzenia Wielobarwnych nie wystarczy.

Nie wystarczy...

Czuła, że musi zrobić wszystko, aby można było dostać się do zamku.

Znów spojrzała na zewnątrz. Wpierw jednak musiała wyprowadzić mieszkańców w bezpieczne miejsce.

Tylko ona znała te przeklęte tunele. Odetchnęła głęboko, odwracając się w stronę pozostałych.

– Wyprowadzę ludzi z miasta – zaczęła, przykuwając uwagę wszystkich. – Sayers nie jest grobowcem, do którego prowadzi tylko jedno wejście.

Zacisnęła dłonie, czując gniew i strach jednocześnie. Odrzucając od siebie myśli, że już nigdy nie zobaczy Raska, opracowali nowy plan.

Dwustu trzydziestu siedmiu...

Stojąc na dachu budynku, widziała pędzącego rumaka. Wicher minął ludzi Corvaxa i mknął w stronę zamku. Zignorowała pojedynczą łzę, która spłynęła po policzku, nakładając kolejną strzałę i wraz z wypuszczeniem powietrza z płuc, zwolniła uchwyt na cięciwie.

Nim grot dosięgnął celu, wycelowała kolejną.

I kolejną.

I kolejną.

Wielobarwni padali, a ona ani razu nie spudłowała. Chroniła sayerczyków, czując, jakby z każdą chwilą rozpadała się na milion kawałków. Wciąż słyszała krzyk Aylin, gdy próbowała ratować Jareda. Serce waliło jak oszalałe. Czy gdyby zdążyła chwilę wcześniej, mogłaby go uratować? Czy trafiłaby z tej odległości Troxtera?

Słysząc krzyki Wygnanych, odwróciła wzrok w stronę placu. Zauważyła jaskrawe światło, a później rozległ się skowyt Wielobarwnych. Kiedy chciała znaleźć źródło tego dziwnego blasku, nagle coś innego przykuło jej uwagę.

Ognista kula mknęła wprost na budynek, na którym stała. Była zbyt blisko, aby Tringa mogła się wycofać.

Zdołała jedynie osłonić ramieniem twarz, gdy kula z impetem uderzyła w bok budynku. Czuła, jak wszystko się pod nią zapada, gdy próbowała jeszcze przebiec i przeskoczyć na sąsiedni budynek.

Brakowało tak niewiele, gdy palce ześlizgnęły się po murze, a ona zaczęła spadać, czując ciepło i żar płomieni. Jedyne o czym wówczas pomyślała, gdy jej ciało miało się roztrzaskać i zostać przygniecione przez kamienie, to ciepły uśmiech na twarzy Raska, gdy tulił ją w ramionach.

Aylin przyciskała dłonie do rany Jareda, czując, jak życie z niego ucieka. Nie panowała nad mocą, którą przebudziła, gdy cała kopuła rozbłysła, a śmiercionośne iskry uderzyły w kulę energii Troxtera roztrzaskując ją na kawałki i raniąc atakujące kruki.

Nigdy wcześniej nie czuła takiej złości i bezradności jednocześnie. Czując krew sayerczyka pod palcami, dociskała jeszcze mocniej. Jej magia słabła, leczyła zbyt wolno. Powinna go zostawić, gdy Wielobarwni niczym wściekłe psy wbiegły na główny plac, a Strike osłonił ich przed kolejnym atakiem Troxtera.

Wygnani jej potrzebowali.

Dlaczego więc nie mogła się ruszyć?

Dlaczego czuła rozchodzący się po całym ciele ból, jakby to ona właśnie została śmiertelnie ranna?

Przecież nawet go dobrze nie znała. Zamienili w Obozie zaledwie kilka zdań i niemal wszystkie dotyczyły jego księżniczki. Opiekując się Wybraną, widziała, jak się o nią martwi, jak wypytuje, czy jej stan się poprawił. Dlaczego więc osłonił czarownicę Wygnanych? Dlaczego poświęcił życie dla niej?

Na Bogów, nie mogła wyrzucić z głowy tego jego spojrzenia, gdy powiedziała mu, że Wybrana odzyskała przytomność. Tej jego radości, coraz szerszego uśmiechu na strapionej twarzy i tego jak mocno ją uścisnął, nim puścił się biegiem w stronę jaskini, którą zajmowała księżniczka.

Docisnęła dłonie do rany Jareda, słysząc dzięki magii, jak jego serce zwalnia, a powietrze ucieka z jego płuc.

Drżała, gdy nagle patrząc na jego twarz, poczuła ciepły dotyk na własnych dłoniach. Gwałtownie odwróciła głowę, dostrzegając klękającą naprzeciwko elfkę.

Skośne fiołkowe oczy patrzyły na nią, a usta wykrzywiły się w lekki uśmiech, gdy przelała magię w ciało sayerczyka. Kiedy odetchnął głęboko, cofnęła ręce, mówiąc, że nie może zrobić więcej.

Nim Jared otworzył oczy, elfka wstała, patrząc w stronę oddalonych budynków, gdzie rycerze Covaxa blokowali przejście do zamku.

Aylin zobaczyła kolejną ognistą kulę, zmierzającą w kierunku, w którym elfka zatrzymała wzrok. Zanim jednak zdołała o cokolwiek zapytać, kobieta odskoczyła i zniknęła w fiołkowej poświecie.

Czuła, że rana Jareda wewnątrz nie do końca się zagoiła, ale elfka całkowicie zasklepiła dziurę w jego piersi.

Uniosła wzrok, rozglądając się wokół. Horda Wielobarwnych warczała i syczała, cofając się. Ich uderzenia napotykały na purpurową tarczę, gdy próbowały atakować Wygnanych. Spojrzała na ziemię, na której iskrzyły się jeszcze fiołkowe znaki. Wiedziała, że zaklęcie było tymczasowe, ale dawało szansę, której potrzebowali.

Pierwszy był jej śmiech.

Wyraźny dziecięcy trel i to niesamowite ciepło, które poczuła wraz z nim w sercu.

Samotność i otoczenie lasu Tulus sprawiały, że Tritulus traciła zmysły. Wściekłość, żal i gorycz powoli odbierały elfią naturę. Częściej myślała, jak smok, sycząc i powarkując. Zatracając się we własnej bezradności.

Ten głos zmienił wszystko. Słyszała ją, gdy przyrządzała eliksiry, rozmawiając z Sanessco. Wiedziała, że wówczas nie miała pojęcia, że w ogóle korzysta ze swojej magii. Ukryli to przed nią. Mówili wciąż o darze i wyjątkowych zdolnościach.

Współodczuwała z nią emocje, jakby były jej własnymi. Kiedy jednak dziewczynka wypowiedziała słowa, że przyjmie Przymierze Krwi, coś się zmieniło. Głos stał się wyraźniejszy, a dodatkowo zaczęła wyczuwać obecność kogoś jeszcze.

Duszę smoka, która od tego dnia była w tej młodej dziewczynie. Czekał na dzień, gdy będzie mógł przejąć nad nią kontrolę.

Słowa, które wówczas wypowiedziała na zawsze zapadły w pamięci elfki.

Ktoś powinien dać wolność smokom.

Calthia była tego taka pewna i tak bardzo tego chciała.

Dzień, w którym wyruszyła na Wschód, powoli zaczął przebudzać duszę smoka. Tritulus wyczuwała go tak wyraźnie i słyszała każde słowo. Czuła jego gniew i zniecierpliwienie, że tak długo przyszło mu czekać.

Widziała w nim siebie, gdy przez setki lat czekała na Wybranego, który w końcu zdoła to zakończyć. Nie była w stanie dostrzec nic poza tym. Tylko własny cel, aby odzyskać wolność i zdjąć klątwę ze swojego ludu.

Przez długi czas nie wiedziała, że cokolwiek innego może przyćmić ten cel. Co bowiem mogło być ważniejszego?

Rozchodzące się po ciele ciepło, gdy magia odbierała Wybranej moc i tylko głos zdrajcy Wschodu mógł sprowadzić ją z powrotem, był dopiero początkiem.

To poczucie bezpieczeństwa, którego nie wyczuwała przy nikim innym.

To zaskakujące przywiązanie do kogoś, kogo właściwie nie znała. Nie była jednak w stanie pozwolić, aby cokolwiek mu się stało.

Tamtego dnia pod Grando wyczuła ból i przeszywające rozdarcie Wybranej, która dokonała zupełnie innego wyboru, niż ten oczekiwany. Wbrew pozorom nawet walka o Sayers zeszła na drugi plan.

Tritulus nie mogła powstrzymać łez, gdy serce Calthii galopowało w panice, na samą myśl, że już więcej go nie zobaczy. Był gotów poświęcić się dla niej, aby zdołała zbiec.

Do tej chwili dziwiła się, dlaczego zaczęła słyszeć i jego głos, a także dostrzegać fragmenty z jego przeszłości. Wykupił księżniczkę z rąk handlarzy niewolników i walczył o każdy oddech, gdy magia odbierała jej siły. Walczył i wołał ją, aby otworzyła oczy, aby oddychała.

Czuła jego gniew, gdy nie był w stanie zrobić nic więcej. Gniew i rozrywający ból, gdy stanęła na podeście w Silvercore, aby go uratować, nie bacząc na własne życie.

Tritulus pamiętała ten dzień, gdy słyszała bicie jej serca i czuła magię, która szukała bezpiecznego schronienia.

Jakie inne miejsce miała jej wskazać? Gdzie indziej miała ich sprowadzić, jak nie do siebie?

Kiedy zjawili się w lesie Tulus musiała ich rozdzielić. Musiała sprawdzić, czy Wybrana jest w stanie poświęcić wszystko dla niej. O to przecież od zawsze w tym chodziło. O to przeklęte poświęcenie Wybranej.

Pustka w sercu oznacza śmierć. Poddanie i niemoc to cechy słabych. Poświęcenie to głupota. Niesie tylko śmierć jednostce, a czas płynie dalej, niezmieniony.

Słowa, które rozbrzmiały w głowie Tritulus, gdy z lasu obserwowała, jak Calthia i Abrath walczą z Wielobarwnymi i próbują dostać się w cień drzew.

Słowa, które dźwięczały długo po tym, jak nie mogła dłużej powstrzymywać własnego bólu i goryczy, że jej własna nadzieja zostanie niebawem odebrana.

Słowa, które przebudziły w niej prawdziwą wściekłość i rozpacz.

Słowa, które co wieczór powtarzał jej ojciec.

Słowa, których prawdziwy sens zrozumiała o wiele za późno.

Obserwowała ich przez całą wędrówkę do Doliny Xareth. Obserwowała ich ból, gdy żadne nie powiedziało, co naprawdę czuje. Sama nie zrobiła jednak nic, aby im to uświadomić. Bała się, że przez to Przymierze nigdy się nie dopełni i nie odzyska tego, czego pragnęła najbardziej.

Wolności.

Wolności dla siebie.

Dlaczego więc, nie mogła zapomnieć spojrzenia Wybranej, gdy z takim spokojem wcisnęła jej w dłoń amulet?

Przyjmuje je dobrowolnie. Wszystko, z czym się wiąże.

Tak długo marzyła, aby ktoś wyszeptał te słowa.

Tak długo czekała, aż będzie ściskała w dłoni zagubiony amulet.

Tak długo czekała, aż ktoś zakończy klątwę.

Tak długo czekała, aż ktoś dla niej się poświęci. Ocali, przejmując na siebie klątwę.

Kiedy jednak to się stało, nie czuła niczego poza rozdzierającym całe ciało bólem. Nie mogła powstrzymać łez, które spływały w akcie rozpaczy.

Widziała jej ból. Czuła go, gdy ciało Calthii się zmieniało i walczyło o każdy oddech.

Tak bardzo chciała, aby nadszedł dzień, w którym zniknie z jej ciała smocza łuska, zrogowacenia, ogon i skrzydła. Powtarzała sobie, że od samego początku wiedziała, że ktoś inny będzie musiał przejąć to brzemię.
Powtarzała sobie, że to nie jej wina...

A jednak... Calthia oddała jej wolność, kosztem własnej.

Stojąc teraz na tym samym wzgórzu, na które przywołał ją doradca króla kilka miesięcy temu, nie czuła radości. Nie czuła szczęścia. Wciąż współodczuwała ból Wybranej i nie była w stanie pogodzić się z jej losem.

Patrząc, jak Sanessco się zbliża, z niepokojem spojrzała w niebo.

Pierwszy dzień lata. Na pozór gorący i spokojny. Nabierając jednak głęboko powietrza w nozdrza, czuła zbliżające się deszczowe chmury.

Czuła dziwną mieszankę mocy, której jeszcze wtedy nie potrafiła rozpoznać. Zapach, który był znajomy, ale nie umiała go nazwać.

– Wiedziałem, że ci się uda – rzekł, zatrzymując się na wyciągnięcie ręki.

– Uda? – zdziwiła się. – Na tym ci właśnie zależało? To miało mi się udać?

Spytała cichym i przepełnionym goryczą głosem. Unosząc amulet Dneirfa na srebrzystym łańcuszku, niegdyś liczyła, że chwila ta będzie o wiele łatwiejsza.

– Tak – rzekł po prostu.

– Ufała ci! Wierzyła! – krzyknęła, nie potrafiąc skrywać dłużej gniewu, że to wszystko kończy się w ten sposób.

Nie dostrzegła żadnej zmiany na jego oschłej i pozbawionej emocji twarzy. Wyciągnął rękę, oczekując, że po prostu mu go wręczy. Przekaże amulet, kończąc klątwę górskich elfów. Taką złożył jej obietnicę, gdy zgodziła się na współpracę.

– Ufała ci – powtórzyła z bólem, wyciągając rękę i opuszczając amulet na jego dłoń.

– Tobie również – mruknął oschle, zaciskając amulet Dnairfa w pięści. – Przykro mi – dodał znacznie ciszej.

Jemu było przykro? Zwęziła oczy, marszcząc brwi, chcąc zacisnąć palce na jego szyi i patrzeć, jak powoli ucieka z niego życie.

Chciała, żeby zapłacił za zdradę, której się dopuścił. Chciała przyćmić własne poczucie winy.

Chciała, żeby amulet nigdy nie został odnaleziony, a Calthia z tym radosnym śmiechem przemierzała korytarze zamku.

Nie wiedziała kiedy opadła na kolana z trudem łapiąc oddech. Kiedy podniosła wzrok, ujrzała twarz Sanessco, który zaciskając w dłoni amulet, patrzył na nią z takim smutkiem.

– Przykro mi – powtórzył. – To był jedyny sposób.

Czuła, że jej świadomość odpływa, a moc wymyka się spod kontroli.

Dziecięcy trel biegnącej dziewczynki koił ból, który czuła w tamtej chwili. Uspokajał i spowalniał bicie serca. Sen, który przyszedł, był chwilą, której pragnęła, aby trwała.

Widziała ją, jak biegnie między regałami z książkami i kuca przy jednym z nich. Wyciąga jedną z ksiąg i z zapartym tchem przekłada kolejne stronnice. Na każdej z nich rysunek smoka wykonany z taką starannością.

Tritulus nie mogła jednak oderwać spojrzenia od tego dziecka.

– Wszystko, co ci powiedziałam w Lesie Tulus... o twoim bólu, patrzeniu na cierpienie bliskich, o umieraniu w samotności... Chciałam, żebyś zawróciła. Chciałam, żebyś zawalczyła o siebie. Nie o mnie. Nie o mnie... – wyszeptała Tritulus we śnie, kuląc się i pozwalając łzom płynąć.

Nie liczyła, że wpłynie na własny sen, ale nagle dziewczynka spojrzała wprost na nią.

– Magowie skrzywdzili smoki, zakuwając je w kajdany. Tym właśnie jest amulet. Kajdanami założonymi na smoki. Straciły wolność i oczekują, że ktoś za to zapłaci. Myślę, że ich okrutność wzięła się z tego, jak zostały potraktowane. Nie wahałabym się ani przez chwilę. Byłabym dumna, że mogę im pomóc – powiedziała młodziutka Calthia, uśmiechając się tak ciepło i krzepiąco.

– Powiedziałeś, że smoki wyglądają groźnie. Dla mnie wyglądają na potężne istoty, które władają niebem. Jeżeli ich nie skrzywdzimy, one nie skrzywdzą nas, prawda? – dodała po chwili, podchodząc i kładąc dłonie na policzkach elfki.

Tritulus czuła jak bije z nich ciepło, ale nim zdołała zareagować, poczuła, jak dźwięki otoczenia dochodzą do niej ze zdwojoną siłą.

Gwałtownie otworzyła oczy, siadając i zdając sobie sprawę, że cały czas znajdowała się na tym samym wzgórzu. Minęło jednak wiele godzin odkąd na nie przybyła.

Zerwała się na równe nogi, z przerażeniem patrząc na płonące miasto. Słyszała odgłosy walki, warczenie grav i syk Wielobarwnych bestii. Słyszała krzyki Wygnanych, zapach ich krwi i ten przeciągły krzyk czarownicy, która usilnie próbowała uleczyć ranę sayerczyka.

Jared umierał. Czuła jego ból tak wyraźnie, jakby należał do niej. Czuła ból ich wszystkich. Deorg ledwo trzymał się na nogach, a życie wyciekało przez otwartą ranę na brzuchu, gdy wciąż odpierał atak parszywych bestii. Horvus ostatkiem sił trzymał miecz w ręku i bronił z Kergiem klęczącą Aylin.

Setki Wygnanych odpierało atak hordy Wielobarwnych, których wcale nie ubywało. Nawet ryk grav nie sprowokował niewidzialnych bestii do wycofania się z głównego placu. Atakowały z furią i szaleństwem, chcąc zaspokoić głód.

– Sanessco, ty stary durniu – warknęła Tritulus.

Odwracając wzrok w stronę jeźdźca opuszczającego główny plac, od razu rozpoznała Strike'a. Jego ludzie robili wszystko, aby zapewnić mu bezpieczną drogę do zamku.

Przeniosła wzrok na wznoszącą się twierdzę, do której zmierzał. Wyczuła moc amuletu. Magię, która była w dłoniach Corvaxa Crow.

Raz jeszcze spojrzała na Abratha pędzącego na karym rumaku.

Nie jesteś sam rycerzyku.

Z tymi słowami, skierowanymi wprost do niego, w jednej chwili przeniosła się na plac, tworząc purpurowe znaki na ziemi. Ignorowała skowyt Wielobarwnych, gdy jej magia paliła ich ciała i zmuszała do wycofania. Przenosząc się z miejsca na miejsce, dotykała Wygnanych, którzy byli na skraju życia i śmierci. Wielu z nich nie było w stanie zrozumieć, co właściwie się dzieje. Tylko przy niektórych zatrzymała się na tyle długo, aby mogli ją dostrzec.

Stając tuż obok Deorga, była pod wrażeniem, że pomimo głębokiej rany jeszcze utrzymuje się na nogach. Zrobiła wszystko, co mogła, otaczając go znakami ochronnymi, aby odgonić od niego bestie i dać czas na zasklepienie ran. Tymi samymi znakami otoczyła Horvusa i Kerga strzegących Aylin, nim uklęknęła naprzeciwko niej. Układając dłonie na dłoniach czarownicy, przelała magię ratującą kapitana księżniczki. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z własnego zmęczenia. Moc smoka już jej nie wspierała. Była zdana tylko na siebie.

Tyle jednak jeszcze musiała zrobić, pomyślała, odwracając głowę w stronę budynku, w który zaraz miała uderzyć ognista kula.

Uniosła ręce, gdy Jared nabrał głęboko powietrza i w ostatniej chwili przeniosła się, aby chwycić Tringę, ratując łuczniczkę przed upadkiem. Fiołkowa poświata błysnęła raz jeszcze, gdy klękając, elfka z trudem próbowała łapać powietrze.

– Tritulus? – cichy głos Tringi brzmiał, jakby miała duże wątpliwości, czy to rzeczywiście ona. – Jak? Co się stało? Tritulus, gdzie jest Calthia? Czy ona...? Czy...

Słowa uwięzły w gardle łuczniczki, ale każde, które wypowiedziała, brzmiało inaczej. Było w nich pełno wściekłości, nadziei, a na końcu bólu.

Chciałaby wyjaśnić wszystko łuczniczce, ale to jeszcze nie był koniec. Przenosząc wzrok na niebo nad zamkiem, zmarszczyła brwi, widząc gromadzące się chmury.

Nadchodziły.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro