Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 38


Będzie najszybszym rumakiem w królestwie...

Szybszy niczym wiatr?

Tak, skarbie...

Nazwę go Wicher...

Nie był w stanie wyrzucić z głowy jej głosu. Dziecięcy trel rozbrzmiewał przez cały czas, a śmiech łamał mu serce. Ostatniej nocy przed wyruszeniem do Sayers, widział we śnie jak głaszcze po szyi karego źrebaka. Jego spojrzenie, gdy wtuliła się w bujną grzywę i nazwała nowym imieniem, było takie mądre i ciepłe. Jak zwierzę mogło patrzeć w ten sposób?

Następne pojawiły się obrazy, gdy z taką wiarą przyjmowała każde zlecenie od swego mistrza. Te wszystkie nauki, historie o Wielobarwnych i smokach, które jej przekazywał, a także to w jaki sposób tłumił jej magię. Czasy przeplatały się ze sobą. Pojawiały się chaotycznie.

Tak wyraźnie widział ten dzień, gdy jako mała dziewczynka zaczęła oswajać się ze swoją mocą, ale on nigdy tak tego nie nazwał. Mówił tylko o darze. Nigdy o magii.

Nessco... Wyczarujemy motyle?

Wyczarujemy o wiele więcej...

Powiedziałeś, że smoki wyglądają groźnie, Nessco?

Dla mnie wyglądają na potężne istoty, które władają niebem. Jeżeli ich nie skrzywdzimy, one nie skrzywdzą nas, prawda, Nessco?

Była taka młoda. Dziecko, które już wtedy chciało zbawić świat.

Tak, księżniczko... Jeżeli ich nie skrzywdzimy...

Abrath zacisnął na chwilę palce na grzbiecie nosa, przymykając powieki i próbując stłumić głosy, które rozbrzmiewały wokół niego. Oddalić jej głos i widok szmaragdowych oczu, które patrzyły na niego z takim spokojem.

Powoli otworzył oczy. Przechodząc przez portal wciąż wierzył, że jego plan przewidział wszystko. Rozmieszczenie oddziałów w różnych miejscach miasta dawało im szansę na zaskoczenie wroga i skierowanie sił, aby przejąć miasto i ochronić jego mieszkańców.

To, co zastał po drugiej stronie, całkowicie go zaskoczyło.

Sayers płonęło.

Ogniste kule szybowały w powietrzu, niszcząc i paląc wszystko na swojej drodze. Wystarczyło, że ich żar mlasnął delikatnie dachy budynków, aby po chwili całe stanęły w ogniu.

Odetchnął głęboko, ruszając w stronę podziemnego przejścia do zamku. Mogli się domyślić, że Troxter sprowadzi smoczy ogień do Sayers. Przypuszczał jednak, że wykorzysta go na pozostałe krainy Zachodu, a nie tę, którą chciał przejąć jako pierwszą. Po co miałby niszczyć Sayers? Miał stąd doskonałą bazę wypadową na Wybrzeże i Złote Miasto.

Zwolnił, zatrzymując się wśród wysokich traw na obrzeżu miasta i zastygając w bezruchu. Uniósł wzrok w stronę zachodzącego słońca, dostrzegając, jak krążą w powietrzu niczym sępy. Choć były dość daleko, niezwykle wyraźnie słyszał ich przeklęte krakanie.

W tamtej jednej chwili wspomnienia na nowo rozdrapały rany, o których próbował zapomnieć.

Dzień, w którym wybuchł bunt w Raveguard.

Dzień, w którym stracił wszystko.

Stał na wzgórzu, gdy jego ludzie walczyli o swoją wolność. U podnóża zamku w Ravenguard odwrócił się, wchodząc do środka i kierując się w stronę komnaty, w której przebywał Władca Wschodu.

Wierzył, że wygrają, przejmą twierdzę i pokonają tyrana, który rządził stanowczo zbyt długo.

Wchodząc po schodach, mijał straże, które nie spodziewały się, że jest przywódcą buntu, rozgorzałego na ulicach.

Otwierając te przeklęte drzwi, dostrzegł sylwetkę Corvaxa. Stał do niego odwrócony, krzyżując ręce za plecami. Wzrok miał skierowany na rozległe okno prowadzące na główny plac. Wierzył wtedy, że jego ciałem rządzi teraz strach o własne życie i będzie szukał sposobu, aby uciec jak najdalej stąd.

Wierzył, że zdoła go powstrzymać, przebijając pierś sztyletem, tak mocno zaciskanym w dłoni.

Wówczas dostrzegł krążące nad placem kruki. Skrzeczały i krakały jak szalone, wzbijając się wysoko i nurkując szybko. Cała chmara przesłaniała niebo, krążąc i pikując bez przerwy.

Wtedy nie wiedział, co to oznacza, ale wystarczyło, że Corvax odwrócił się w jego stronę, aby to on poczuł przeszywający lęk.

W chłodnych niemal zawsze pozbawionych emocji oczach dostrzegł gniew. Furię i żal, jakby już wbił mu sztylet w plecy.

– Dlaczego? – wychrypiał Corvax głosem, którego Abrath nie poznał. – Dlaczego?!!!

Ryknął na całe gardło, nawet nie ruszając się z miejsca. Strike dostrzegł, jak kruków tylko przybywa i z jeszcze większym impetem zniżają lot.

Abrath podbiegł do okna, otwierając na oścież drzwi na balkon i z przerażeniem spojrzał w dół. Ptaszyska atakowały z siłą, której trudno szukać u normalnych zwierząt. Mimo wszystko jego ludzie walczyli. Odpierali atak, próbując odzyskać przewagę.

Odetchnął głęboko, odwracając się i wracając wzbrzony do komnaty.

– Wycofaj je – syknął wściekle. – To już koniec.

– Masz rację – zakpił Corvax, uśmiechając się krzywo. – Ale nie mój – warknął.

Abrath do tamtej chwili wierzył, że pokona Władcę Wschodu.

To było jego zadanie. Nikt go nie podejrzewał. Bez problemu dostał się do tej komnaty.

I wtedy poczuł, jak magia oplata się o jego nadgarstki. Dźwięk uderzającego o kamień sztyletu, zadźwięczał w głowie, gdy moc wykręciła mu ręce i powaliła na kolana. Skrzywił się z bólu, dostrzegając materializującego się obok Troxtera. 

Chwilę później, podniósł wzrok na Corvaxa, który mocnym chwytem pociągnął go za włosy.

– Wierzyłem, że zajmiesz moje miejsce. Wierzyłem, że będziesz dziedzicem, któremu to wszystko przekażę – wychrypiał Crow z tą samą furią w jasnych oczach.

– Kazałeś mi wierzyć, że nie mamy wyboru i musimy się przed nimi bronić. Kazałeś mi mordować ludność podbitych ziem w imię pokoju. Nie dostrzegałem, że stałeś się potworem, a ja razem z tobą. I w imię czego? Władzy? Kontroli?!

Corvax jeszcze mocniej zacisnął pięść. Abrath skrzywił się, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

– Potworem? Jeszcze nie widziałeś potwora.

Wstrzymał powietrze, gdy ból przeszył jego ciało. Ramię zdrętwiało, gdy Corvax przekręcił w nim zakrzywiony nóż, którym miał mu poderżnąć gardło.

Kolejne obrazy były zamazane. Ból mieszał się z chwilami, gdy tracił przytomność, aż do tamtej celi, do której go zaciągnięto. Rzucono na kamienną posadzkę zalaną krwią i kazano patrzeć na tortury i śmierć brata.

Od tamtej chwili, zamykając oczy słyszał jego krzyk. Widział martwe oczy wpatrzone w sufit i czuł mdlący zapach krwi.

Aż do dnia, gdy ją poznał. Aż do dnia, gdy zbudził się wypoczęty, a ona leżała u jego boku, nie pamiętał kiedy wcześniej przespał całą noc tak spokojnie.

Przetarł oczy patrząc na kruki nad Sayers, znów czując ten przeszywający strach.

– To nie może się powtórzyć – szepnął, odwracając się od podziemnego przejścia i ruszając ile sił w nogach w stronę miasta.

Nie mógł ich zostawić. Nie mógł pozwolić, aby zginęli przez jego mrzonki, że tym razem będzie inaczej.

Corvax wiedział, że przybędą.


Rask zakasłał dusząc się od kłębów dymu, ale nawet na chwilę nie zwolnił. Minął kolejną uliczkę, blokując atak rycerzowi Wschodu. Próbując ignorować warczenie i przeciągły syk bestii, silnym kopnięciem otworzył kolejne drzwi domu.

Wrzasnął na całe gardło nawołując starą szwaczkę, ale nikt nie odpowiedział. Momentalnie się odwrócił, zmierzając w stronę kolejnego domu. Serce uderzało coraz mocniej, a dłoń tym razem zadrżała, gdy dostając się do następnej izby, nikogo w niej nie zastał.

Zastygł w bezruchu, gdy natrętne myśli podpowiadały mu, że Corvax wybił wszystkich. Myśli uderzające niczym grot strzał, krzyczące, że Tringi również nigdy nie zobaczy.

Rask zastygł w bezruchu, gdy kolejna ognista kula przeleciała nad dachem budynków i uderzyła znacznie bliżej, niż pozostałe. Silny podmuch gorącego powietrza ściął go z nóg i odrzucił niczym szmacianą lalkę. Uderzył w coś plecami i poczuł przeszywający ból na wysokości łopatki. Próbował złapać oddech, ale dym i piach zdusiły powietrze.

Zasłonił twarz ramieniem, kaszląc i plując pyłem.

W oddali słyszał krzyki ludzi. Wrzaski pełne bólu. Nie wiedział, czy dźwięki te to głosy Wygnanych, sayerczyków, którzy jednak ocaleli, a może rycerzy Wschodu, którzy też byli na trasie rozpędzonej kuli ognia.

Warczenie i syki zdawały się nasilać. Otaczać ich, czekając na właściwy moment, aby zaatakować.

Ponownie zaniósł się kaszlem, patrząc kątem oka na opadający z góry pył. I wtedy po raz pierwszy pomyślał, że to naprawdę koniec.

Zamknął oczy, próbując oddychać powoli, choć miał wrażenie, że niedługo zabraknie wokół powietrza. Spróbował pomyśleć o czymś, co odwróci jego uwagę od tego przeklętego umierania i zobaczył ją.

Stała na wzgórzu z przerzuconym przez ramię łukiem i patrzyła w dal. Krótkie czarne włosy powiewały na wietrze. Wydawała się taka spokojna. Powoli się odwróciła. Uśmiechając się w jego stronę. Tak tęsknił za tym jej szerokim, pełnym radości uśmiechem.

– Oddychaj! No dalej! Oddychaj!!!

Głos nie należał do Tringi. Nagle postać jego żony rozpłynęła się, a on został gwałtownie pociągnięty do góry. Otworzył oczy, czując przeszywający ból w całym ciele. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś wyprowadza go z tego piekła.

Zrobił płytki wdech, gdy Jared pomógł mu usiąść i oprzeć plecy o jeden z budynków. Wpatrzone w niego oczy kapitana oceniały, w jakim jest stanie. Pomyślał wtedy, że wciąż może oddychać, choć miał wrażenie, że życie powoli z niego ucieka. Kiedy Jared zaczął nerwowo się rozglądać, a przerażenie tak wyraźnie malowało się na jego twarzy, wiedział, że nie jest dobrze.

– Oddychaj – szepnął kapitan, kładąc mu dłoń na ramieniu, jakby chciał go uspokoić. – Oddychaj do diabła. – Dłoń Jareda mocniej przycisnęła jego plecy, co wywołało przeszywający ból.

Twarz Tringi uśmiechająca się do niego ze wzgórza, na którym uwielbiała ćwiczyć, znów stawała się wyraźniejsza.

Czuł ciepło krwi wypływającej z głębokiej rany na plecach pułkownika, dociskając dłoń. Chciał spowolnić krwawienie do czasu, aż znajdzie pomoc, ale wokół widział tylko ten przeklęty pył. Wiedział, że nie mogą tu zostać. Nie było czym oddychać.

Zacisnął zęby, przerzucając Raska przez ramię i wynoszą w miejsce, gdzie chociaż będzie czym oddychać.

– Oddychaj! No dalej! Oddychaj!!! – krzyknął, ignorując bestie, które kryły się w pobliżu i powoli układając pułkownika przy jednym z budynków.

Kiedy na niego spojrzał, dostrzegł nieobecny, zamglony wzrok. Docisnął dłonią ranę na plecach Raska, rozglądając się wokół.

– AYLIIIIIIIIINNNNN!!!!!!! – wrzasnął na całe gardło, czując, jak pułkownik coraz słabiej oddycha.

Powinien się podnieść, chwycić miecz i wygrać tę wojnę. Dla niej, dla księżniczki, którą poprzysiągł chronić. Dlaczego więc nie mógł znaleźć sił, aby to zrobić? Dlaczego powoli tracił wiarę, że to kiedykolwiek mogło się udać?

Głosy konających rozbrzmiewały wszędzie wokół. Cudem byłoby przetrwanie tego wszystkiego. Krew przeciekała mu przez palce, gdy zastygł w bezruchu.

Wyłaniający się zza rogu Wielobarwny zasyczał przeciągle, a później zawarczał gardłowo.

Jared spojrzał na niego kątem oka i jedyne, o czym był w stanie pomyśleć, to dlaczego widzi tę parszywą bestię. Przełknął ślinę, ściskając rękojeść miecza, ale drugą wciąż dociskając ranę Raska. Wiedział, że gdy go puści, ten wykrwawi się na śmierć.

Wielobarwny ruszył powoli, opuszczając nisko łeb, jakby chciał delektować się swym zwycięstwem. Kroczył łapa za łapą. Kiedy mięśnie bestii napięły się do skoku, kapitan zwrócił miecz w jej stronę, ale jego ruchy były ograniczone. Wiedział, że nie będzie mógł wykonać ciosu.

Wielobarwny jednak zamiast skoczyć i rozerwać ich na strzępy, zastygł w miejscu, a z jego gardła wydobył się cichy bulgot. Po chwili z paszczy chlusnęła krew, gdy ze sztyletem w głowie opadł na ziemię.

Jared podniósł wzrok, dostrzegając zbliżającego się Kerga. Wygnany wyszarpał broń z ciała bestii i spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Twarz miał zbroczoną krwią, ale nie wyglądał na rannego. Marszcząc lekko brwi, rozejrzał się wokół.

Chwilę później obok nich pojawiła się Aylin, która natychmiast przykucnęła przy rannym rycerzu. Położyła dłoń na dłoni Jareda, zakazując mu choćby się ruszyć i zamknęła oczy.

Szeptała jakieś słowa, których nie mógł zrozumieć. Po jej czole spływał pot, a twarz była niezdrowo blada. Kapitan poczuł przeszywające ciepło bijące od jej dłoni, a później pojawił się bursztynowo krwawy blask. Gdy czarownica cofnęła dłoń, Jared poczuł, jak Rask nabiera powietrze pełną piersią i powoli otwiera oczy. Pomógł mu usiąść i przeniósł wzrok na Aylin. Jej blada twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale pod tą nieprzeniknioną skorupą dostrzegł potworne zmęczenie.

– Wielobarwni są wszędzie – szepnęła. – Brakuje nam ludzi, aby odpierać jednocześnie ataki bestii i rycerzy Wschodu. Gravy próbują je odciągnąć, ale te potwory brną w stronę głównego placu. Są ich setki... setki... Wasi ludzie... Przykro mi... znaleźliśmy...

Umilkła, jakby nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa więcej.

– Wybili wszystkich, zamykając ich martwe ciała w koszarach – mruknął oschle Kerg.

Kiedy Jared posłał mu wściekłe spojrzenie, dostrzegł, że i dla niego było to trudne. Wygnaniec odwrócił wzrok pełen bólu, wskazując kierunek, w którym powinni podążyć.

– Rycerze Corvaxa zebrali się na głównym placu, gdzie zmierzają bestie. Odcinają nam dojście do zamku. Wielobarwni strzegą również wszystkich innych przejść. Niestety główny plac to jedyna droga. Czy jesteście...

Rask nawet nie odpowiedział. Wstał, chwytając leżący w pobliżu miecz. Jared ruszył w jego ślady, ale słowa pułkownika, które wypowiedział mijając Kerga całkowicie go zaskoczyły.

– Nie wszystkich – warknął, ruszając w stronę głównego placu. – Tringa i choć część sayerczyków musi tu gdzieś być. Musiała mieć powód, że nie zjawiła się od razu. Musiała... – zamilkł nagle, gdy głos go zawiódł.

Jared, zanim pobiegł za nim, przeniósł wzrok na Aylin, która tylko pokręciła głową. Skoro oni nigdzie nie widzieli sayerczyków, skąd Rask był pewien, że oni tu nadal są?

Dogonił pułkownika, próbując skupić uwagę na nadbiegających Wielobarwnych i pozbawiając ich głów, niż na martwych ciałach Wygnanych i rycerzach Wschodu.

– Widzisz je? – spytał nagle Rask, zastygając w miejscu. – Jak?

Jared tylko pokręcił głową. Nie potrafił tego wyjaśnić, a tym bardziej przyznać, że opowiada się za zdrajcą Wschodu.

Nagle obaj spojrzeli w niebo. Łuny ognia pochłaniające miasto rzucały wystarczająco światła, aby mogli dostrzec, to co dzieje się nad głównym placem. Kruki krążyły, wydając z siebie przeciągłe krakanie.

Im bliżej byli głównego placu, tym dźwięk stawał się wyraźniejszy i bardziej przerażający. Kruki utrzymywały się na tej samej wysokości od dłuższego czasu, krążąc niczym sępy. Tamte jednak pojawiały się nad padliną, a te dopiero na nią czekały.

Dobiegając do celu, zatrzymali się przy ruinach jednego z domów i dostrzegli innych Wygnanych, którzy już się tam zjawili. Liczne oddziały Wschodu półkolem oddzielały drogę do zamku. Około dwustu rycerzy, kórych zadaniem było jedynie strzeżenie przejścia.

Póki co, to jednak nie oni stanowili największy problem.

Troxter i żołnierze władający czarną magią, stali na samym środku głównego placu. Czekali.

Lord skrzyżował ramiona i uśmiechnął się szeroko. Nie był zaskoczony, pomyślał Jared, przenosząc wzrok na te przeklęte czarne symbole kreślone na ziemi. Zdawały się żyć własnym życiem. Nim jednak ich szpony sięgnęły po Wygnanych, lord uniósł prawą dłoń, tworząc nad nią kulę energii. Głosy kruków przybrały na sile, a część z nich zaczęła zniżać swój lot, aby po chwili wzbić się jeszcze wyżej.

– Cóż za przemiła niespodzianka – roześmiał się Troxter, wznosząc kulę ku niebu. Kruki zdawały się wpaść w jakiś szał, krążąc wokół niej, coraz wyżej i szybciej. – Nie dość, że podbijemy Zachód, to jeszcze rozprawimy się ze wszystkimi zdrajcami Wschodu.

Jared poczuł, jak Aylin go wymija, pewnym krokiem ruszając w stronę Troxter. Początkowo chciał odruchowo chwycić jej ramię i pociągnąć do tyłu, ale cofnął dłoń i wyszedł tuż za nią na plac. Kątem oka dostrzegł idącego tuż obok Raska i Horvusa. Kerg pojawił się przy północnej stronie placu razem z Deorgiem.

– Twoja pewność siebie cię zgubi – powiedziała, zatrzymując się kilkadziesiąt kroków od lorda. – Wraz ze swym władcą zapłacisz za krzywdy, które wyrządziłeś. Zapłacisz za śmierć tych, którzy chcieli walczyć o lepsze jutro.

– Lepsze jutro? – prychnął lord kpiącym tonem. Rozkładając ręce, rozejrzał się wokół. – To właśnie jest lepsze jutro. Jeden władca. Jedna kraina. Żadnych wojen.

Większość Wielobarwnych wycofała się w stronę ruin, nerwowo spoglądając w stronę nieba i krążących kruków. Czekały na rozkazy niczym wytresowane psy. Jared poszedł za ich wzrokiem, widząc, coraz bardziej zdenerwowane ptaki.

– Raczej niewola dla wszystkich i śmierć dla tych, którzy się nie podporządkują – syknęła.

Lord zwęził oczy, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Pokręcił głową, jakby rugał niesforne dziecko.

– Po co tak naprawdę przybyliście do Sayers? – spytał. – Zabić Władcę Wschodu, aby wasz generał zajął jego miejsce? A gdzie on właściwie teraz jest, gdy, jak sama powiedziałaś, zginą ci, co nie chcą się podporządkować?!!! Czyż tak samo nie pozostawił wówczas tych, na których tak bardzo wam zależało? Wasze rodziny? Waszych synów? Mężów? Ojców?

Z każdym słowem Troxtera znaki na ziemi stawały się wyraźniejsze. Zaczęły krążyć i plątać stopy Aylin, która nawet nie drgnęła. Jared widział wściekłość na jej twarzy, a gdy w furii wykrzyczała kolejne słowa, w jednej chwili stworzyła pierścień ognia, otaczając Troxtera i jego ludzi. Po chwili zaczęła kreślić własne znaki, ale gdy przeniosła na niego wzrok, dostrzegał w jej oczach coś, czego nie rozpoznał od razu.

– To ich na długo nie powstrzyma – szepnęła.

Jared widział już popis mocy Troxtera. Omiótł wzrokiem Wygnanych, którzy byli gotowi na atak i obronę. Stojący obok niego Horvus odetchnął głęboko, obracając w dłoni miecz, kiwnął lekko głową.

Oni wszyscy byli świadomi, że ta walka może być ich ostatnią. Jared nie był na to gotowy. Chciał wrócić do domu, aby wesprzeć swoich. Walczyć o Sayers. Pomóc Calthii...

Na powrót przeniósł wzrok na Aylin i wtedy zrozumiał. Dawała mu czas, aby się wycofał. Mógł opuścić Sayers. Mógł żyć...

Jednak jakie to byłoby życie? Wszystko, na czym mu zależało, było tu. W Sayers.

Wciąż wierzył, że uda się pokonać Corvaxa, a Calthia jakimś cudem przeżyje i wróci.

To nie mogło się tak skończyć. Nie mogło...

Powoli wypuścił powietrze z płuc. Zacisnął szczękę, kręcąc przecząco głową.

– Nie – rzekł głosem, którego nie poznawał. – Nie – powtórzył stanowczo.

W chwili, gdy na nią patrzył, ogień otaczający Troxtera i jego żołnierzy zgasł, a lord szedł w stronę dymiącego kręgu. Uśmiechnęła się, obracając symbole nasączone magią i wznosząc je ku niebu.

Na ten gest Troxter tylko się zaśmiał

– Twoja magia jest znacznie silniejsza, ale czy jest w stanie przeciwstawić się mojej?!!! – ryknął.

Kula energii unosząca się nad placem rozbłysła. Szpony mocy uderzały w barierę stworzoną przez czarownicę. Raz za razem aż tarcza zaczęła uginać się pod magią lorda.

Jared patrzył na pełną furii twarz lorda, który za wszelką cenę chciał rozerwać barierę i zniszczyć ich wszystkich. Kapitan zdawał sobie sprawę, że nie mógł mierzyć się z tą mocą. Nie znał się na magii, ale widząc energię, która formowała się w groty, nie myślał, jak to się dla niego skończy. Był najbliżej niej, gdy przeniósł na nią spojrzenie i osłonił własnym ciałem. 

Jej brązowo złote oczy z przerażenia otwierały się coraz szerzej. Nie mogła nic zrobić, próbując utrzymać tarczę nad nimi, gdy Wygnani odpierali atak żołnierzy Lorda.

Coś krzyknęła, gdy w jej oczach rozbłysły łzy, ale on już tego nie słyszał.

Odgłosy otoczenia zlały się w jeden cichy szum. Brzmiał tak spokojnie, niemal koił, choć w tamtej jednej chwili czuł tylko chłód. Rozprzestrzeniający się powoli po ciele i odbierając dech.

Zamknął oczy.

Tylko na chwilę, pomyślał i znów mógł ją zobaczyć. Siedziała taka zamyślona, jednak w chwili, gdy go dostrzegła, uśmiechnęła się ciepło.

Wróciliśmy do domu kapitanie. Odpocznij.

Jej słowa rozbrzmiały tak wyraźnie i pocieszająco. Wypuszczając powietrze z płuc, poczuł ciepło i spokój, a wszelkie zmartwienia nie miały już znaczenia.

Biegł ile sił w nogach, czując palący ból w płucach. Mijał budynki zniszczone przez ogniste kule, chcąc jak najszybciej przedostać się na główny plac. Widział w górze krążące ptaszyska i zbierającą się czarną magię.

Mięśnie paliły z wycieńczenia, ale starał się przyspieszyć. Musiał zdążyć. Musiał powstrzymać Troxtera. Musiał...

Zaklął, robiąc unik i zadając cios wielobarwnej bestii, która nagle wyskoczyła z czarnego zaułku. Nie miał pewności, czy ją dobił, bo nawet się nie zatrzymał. Usłyszał tylko dźwięk upadającego ciała i cichy jęk.

Wybiegając spomiędzy budynków, dostrzegł pasma energii bijące od czarnej kuli. Uderzały raz za razem w złotą kopułę, która osłaniała plac przed mocą Troxtera i szaleńczo atakującymi krukami.

<Gdybym był na twoim miejscu, biegłbym w przeciwnym kierunku.>>

Ten głos... czy właśnie tak ona zawsze go słyszała? Jakby smok stał tuż obok, a jego słowa dudniły w jej głowie? Cały czas wyczuwał w sobie obecność cząstki smoczej duszy, ale pierwszy raz do niego przemówił. Przełknął ślinę, myląc kroki i omal nie stracił równowagi.

Smok w jego głowie mlasnął głośno.

<< Nie chcę być też złym Prorokiem, ale pomyślałeś, co zrobisz, gdy już tam dotrzesz?>>

Abrath, ścisnął mocniej miecz w prawej dłoni. Bardzo pragnął przyspieszyć, ale płuca paliły go od wysiłku, a mięśnie nóg słabły.

Smok prychnął, jakby od niechcenia i skierował go w boczną alejkę. Nakazał, aby był gotowy. Posłuchał go, kierując się instynktem. Ślizgiem uniknął zderzenia z płonąca belką wystającą ze zgliszczy jednego z budynków. Podnosząc się na równe nogi, dostrzegł zbliżający się w jego stronę czarny kształt.

Będzie najszybszym rumakiem w królestwie...

Szybszy niczym wiatr?

Tak, skarbie...

Nazwę go...

Wicher szepnął Strike.

Podbiegając, zwierzę zwolniło, aby mógł chwycić czarną grzywę i wspiąć się na grzbiet. Czując bijące od zwierzęcia ciepło, przylgnął do jego ciała.

Czarny rumak przyspieszył. Mknął między budynkami i przeskakując kamienne bloki, aż z impetem wbiegł na główny plac.

Abrath rozciął bok jednego z Wielobarwnych i skierował konia w stronę Troxtera z przerażeniem widząc, jak ten kieruje śmiercionośną magię na Aylin. Szpony magii przybierały kształt grotów, ale nawet wtedy, gdy dostrzegł Jareda osłaniającego czarodziejkę, wierzył, że zdąży.

Ześlizgnął się z grzbietu konia, aby zablokować kolejny cios Troxtera. Zmusił lorda do obrony i sięgnięcia po miecz, gdy z furią zaatakował. Rozdzierający serce krzyk czarodziejki sprawił, że tylko przyspieszył.

Ze wściekłością zadawał cios za ciosem, patrząc w mroczne ślepia lorda. Nawet wtedy, gdy pełen rozpaczy krzyk Aylin przemienił się we wrzask pełen gniewu, a jej magia wystrzeliła w niebo, zadając śmiertelne ciosy przeklętym krukom i roztrzaskując kulę energii, nie oderwał spojrzenia od przeciwnika.

Parł do przodu, kierowany przez narastającą wściekłość. Przez rozpierający żal, ból i gniew, który nie należał tylko do niego. Odczuwał te wszystkie emocje, które należały do smoka.

Uderzenie za uderzeniem, nie zwracając uwagę na czarne szpony mocy próbujące go powstrzymać. Zdał się na przeczucie i całkowicie zawierzył duszy smoka, gdy bariera chroniąca Troxtera nagle pękła.

Ostrze miecza gładko wbiło się w bok lorda, który nagle się zatrzymał. Przekręcając rękojeść, wyszarpnął klingę, patrząc na grymas bólu na twarzy wroga. Chciał zadać ostateczne pchnięcie, gdy moc ścięła go z nóg i odrzuciła.

– Za późno – syknął Troxter, plując krwią i przyciskając dłoń do rannego boku. – Połowiczne zwycięstwo – mruknął z niesmakiem i z zaskoczeniem patrząc na głęboką ranę. – Nie wykończy ich moja magia, ale bestie, których nie zdołacie powstrzymać.

Zaśmiał się, cofając skulony i otwierając portal za swoimi plecami.

– Ptaszyna sprawiła się doskonale. Amulet jest nasz – rzekł, przekraczając portal i znikając ze swoimi żołnierzami.

Abrath podniósł się na równe nogi. Słowa Troxtera nie dotarły do niego od razu. Oddychał ciężko, próbując się uspokoić, ale w głowie wciąż mu szumiało.

Rozejrzał się. To, co działo się na głównym placu, można było określić jednym słowem.

Chaos.

Wielobarwni napływali z każdej strony niczym fala nie do zatrzymania. Nawet gravy, choć górowały nad nimi, ledwo mogły bronić się nad tak liczną hordą.

Nagle jego wzrok przykuła Aylin klękająca przy ciele Jareda. Resztkami sił próbowała zatamować dziurę w piersi kapitana. W oddali dostrzegł Deorga zrzucającego bestię z krwawiącego ramienia. Obok niego Kerg odpierał atak kolejnych Wielobarwnych.

Próbował znaleźć Raska, bo wydawało mu się, że widział go niedaleko, zanim zaczął walczyć z Troxterem. Nigdzie nie mógł go jednak znaleźć.

Położył dłoń na piersi, czując, jak serce wali w przeraźliwym tempie. Wszystko w nim krzyczało, że musi powstrzymać Corvaxa.

Słowa lorda zaczynały do niego docierać.

Czas się kończył. Jeżeli Troxter mówił prawdę i amulet jest w Sayers... jeżeli Corvax go ma... To ostatnia szansa, aby go powstrzymać.

- Ruszaj! krzyknął Horvus, zapewniając, że zrobią wszystko, aby powstrzymać Wielobarwnych.

Strike nie pamiętał, jak znalazł się na grzbiecie karego rumaka. Nie pamiętał, jak przebył plac, ale nagle usłyszał świst strzały tuż obok swojej głowy. Odwracając się dostrzegł upadające cielsko Wielobarwnego.

Gwałtownie odwrócił wzrok, dostrzegając ją na jednym z budynków. Dwie kolejne strzały minęły go o cal. Każda trafiła w bestię, która na niego wyskoczyła.

Koń nawet nie zwolnił, mknąc w szaleńczym tempie w stronę drogi prowadzącej do zamku. Abrath ścisnął mocniej rękojeść miecza, przygotowując się do walki z rycerzami Wschodu. Jego ludzie, ani gravy nie mieli szansy tu dotrzeć, atakowani przez Wielobarwnych, a żołnierze Corvaxa tkwili na posterunku, niczym zaczarowani.

Miał przed sobą około dwustu rycerzy, gotowych zrobić wszystko, aby go powstrzymać.

Dwustu rycerzy na jego jednego.

Nie jesteś sam, rycerzyku.

Wraz z tymi słowami sayerczycy zaatakowali.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro