Rozdział V
Baracoa była pięknym miastem pod hiszpańskim sztandarem, czego nie można powiedzieć o pobliskiek wysepce. Mała, ale bogata w złoża naturalne i uprawy, nazywana była przez miejscowych ,,Hangman's Bay".
-Kurs na tę wyspę!- rozkazał John.
Pirat nie był przyzwyczajony do statków o tak niskim gabarycie. Nie była to jego ukochana fregata, a jednak musiał sobie dać radę.
-Gdyby to była ,,Zemsta", już dawno byśmy ostrzelali tę osadę i załatwili kilka statków...- zasmucał się John.
-Zrzędzisz jak baba w tawernie, a uwierz mi, wiem co mówię- Rosa przewróciła oczami.
-Nie rozumiesz... Statek jest dla kapitana czymś więcej, niż tylko statkiem... to jakby dziewczyna, którą kocha i o którą dba...- wyjaśnił.
-Pewnie dlatego nadal nikogo nie masz?- zapytała sarkastycznie kobieta.
-Ha... ha... ha...- odparł ironicznie O'Connel.
Rozmowę przerwał bosman, stojący na dziobie statku.
-Żagiel na trawersie!- krzyknął.
John zerwał się z miejsca i wyciągnął lunetę.
-Hiszpański liniowiec. Silnie uzbrojony- powiedział.
Rosa chwyciła za lunetę Johna.
-Znajdź sobie własną- chrząknął.
-Ty już jedną masz. Po co ci dwie?- zapytała podtekstem.
Mężczyzna tylko pokręcił lekko głową.
-Wyglądem tylko przypomina liniowiec, ale to coś pomiędzy nim, a man-o-warem. To silny i szybki okręt- zauważyła Rosa.
-Płynie w kierunku ,,Hangman's Bay", kapitanie- dodał bosman.
John przemyślał cały plan działania.
-Nie warto ryzykować i przybijać teraz do brzegu... Plan jest taki, zawijamy do Baracoa, a pod osłoną nocy zakradniemy się małą łodzią do brzegu zatoczki i zajmiemy się Hiszpanami. Potem, kiedy zajmiemy się strażnikami, przyjdzie czas na okręt liniowy- powiedział.
-Man-o-war- poprawiła go Rosa.
-Nawet jeśli, trzeba go najlepiej...- John zaczął rozmyślać nad pasującym słowem.
-Bum?- zapytał bosman.
-Tak! Bum! Wielkie bum- odparł John.
-A jak tego dokonamy?- zapytała Rosa.
-Mamy pod pokładem sporo beczek z prochem i wielorybim tranem. Bardzo cicho je podprowadzimy i cóż... bum!- John klasnął rękoma, aż wszyscy dookoła wzdrygnęli się.
-To jest jakiś plan- zauważyła Rosa.
John pokręcił głową i poprawił kapelusz na głowie.
-Nie jakiś tam plan, ale bardzo dobry, bo mój- rzucił szarmanckim uśmiechem.
-Czy ty się przestaniesz kiedyś tak głupio szczerzyć?- zapytała Rosa.
John powędrował wzrokiem na załogę.
-Może... ale przed nami wielka akcja. Wszyscy na stanowiska! Kurs na Baracoa!- rozkazał.
Po przybiciu do brzegu i zejściu na ląd, Rosa i John nie czuli się zbyt dobrze na hiszpańskiej ziemi.
Nawet przykrywka w postaci bycia kupcami o neutralnych zamiarach nie pomagała w tym. Coś było nie tak.
Po krótkiej chwili, w czasie spaceru uliczkami miasteczka, napotkali oni problem.
Na ścianie jednego z budynków widniały listy gończe z wizerunkami poszukiwanych piratów.
-O... jesteśmy tu...- Rosa szepnęła Johnowi do ucha.
-Nic się nie bój- pirat odparł w pełnym spokoju.
Mężczyzna wyjął z kieszni płaszcza coś, co wyglądało, jak niewielki ołówek i dopilnował, by wszyscy przechodnie przeszli.
Rosa popatrzyła się na niego z niedowierzaniem, kiedy użył ołówka, aby na listach gończych dorysować swojej podobiźnie wąsy i spiczastą bródkę, a Rosie, kilka zmarszczek i pryszczy.
-Wiesz co... Ja czasami sobie myślę, czy ty jesteś głupi, czy tylko udajesz? Jeżeli to się uda, to będzie dowód na to, że twoja głupota jest jednak konieczna...- powiedziała kobieta z zażenowaniem.
-O to się nie martw- odparł John, rysując na liście gończym Rosy jeszcze kilka zmarszczek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro