11. Świntuch, pisk i pomidory.
Perspektywa Adrienne
Z błyskiem w oczach i strachem w lateksowych gaciach pędziłam po dachach, aby nie spóźnić się na spotkanie z najpiękniejszą istotą, jaka kiedykolwiek zaszczyciła Paryż, albo i świat swoją obecnością. Błysk w oku był spowodowany ekscytacją, a strach – wizją reakcji mojej mamy na to, że uciekłam.
No cóż, przy odrobinie szczęścia nie wydziedziczył mnie, nie poćwiartuje i nie deportuje do amazońskiej dżungli.
Zeskoczyłam w jakiś ciemny zaułek i mruknęłam cicho ,,Plagg, schowaj pazury". Błysnęło jasne światło i zamiast Czarnej Kocicy na chodniku stała teraz Adrienne Agreste. Plagg wyleciał z pierścienia i zaczął mnie nudzić o swój ser. Nie rozumiem, jak on może wrzucać w siebie aż tyle camemberta!
- Ziemia do panny RandkaZBiedronemToMójCelŻyciowy! Dostanę w końcu ten camembert czy nie? - zaczął latać mi przed oczami. - SEEEEEEER! Teraz.
- Dobra, dobra, masz jeden krążek tam gdzie poprzednio!
- A dostanę dwa, jeżeli zdradzę ci tożsamość twojego ukochanego? - oho, zaczyna kombinować.
- Nie negocjuję z terrorystami. Jedz ten ser pleśniowy i nie marudź.
Kwami przekonało się, że nic nie wskóra i wleciało do torebki. Po chwili dobiegły mnie odgłosy konsumpcji – mlaskanie i głośne beknięcie.
- PLAGG! TY ŚWINTUCHU! ZA KARĘ PODAJ MI LUSTERKO!
Kocur spełnił moją prośbę i podał mi małe lusterko, burknąwszy coś, co brzmiało jak ,,despotka". Chwyciłam je w dłoń i zadowolona oceniłam swój wygląd. Z makijażem (tusz do rzęs i błyszczyk) wszystko było w porządku, a upięty starannie kok wyglądał tak dobrze, jak poprzednio.
Wrzuciłam przedmiot z powrotem do kopertówki. Miałam na sobie właśnie tą szarą torebkę, jaskrawozieloną sukienkę do kolan, czarne szpilki, tego samego koloru rajstopy i złoty łańcuszek z zawieszką w kształcie kota. Serożerca nabijał się, że mogłam od razu przyjść jako Czarna Kocica, ale ja to zignorowałam.
Pewna siebie ruszyłam pod restaurację i zauważyłam Ninę stojącą przed wejściem.
- Łoo, dziewczyno! On chyba padnie jak cię zobaczy! - skomentowała mój wygląd. - Sprzedaj mi trochę swojego uroku osobistego, plis!
Roześmiałam się głośno.
- Nina, proszę cię. Przecież i tak to masz! Nieważne, czy Alan przesyłał ci jakieś wiadomości na temat pewnego kropkowanego dżentelmena?
- Nie musiał - usłyszałam głos za swoimi plecami. - Już jestem.
Odwróciłam się i dostałam jakby atak serca, jego palpitację i trzepot motylków w brzuchu równocześnie.
- H-hej... - przywitałam się z nim, a moje kolana chyba zamieniły się w watę.
- H-hej... - jego policzki lekko się zaróżowiły.
- To ja was zostawiam, hehe. Miłej randki! I nie naróbcie tak szybko małych biedroneczek! - krzyknęła Lahiffe i puściła się sprintem wzdłuż ulicy.
Przysięgam, jeżeli zdarzy jej się jeszcze jeden taki odpał, to kiedyś obudzi się martwa.
Po nieudolnej próbie nawiązania rozmowy która nie brzmiałaby jak centrum ośrodka wypoczynkowego dla jąkał, granatowowłosy zaoferował mi ramię, które z radością przyjęłam. Weszliśmy do środka i poczułam, jak wszystkie spojrzenia skupiają się na nas. Nie przejmując się, ruszyliśmy do pracownika, który najwyraźniej sprawdzał rezerwacje gości.
- Um, przepraszam?
Słysząc mojego partnera (JAK TO PIĘKNIE BRZMI, ZABIJCIE MNIE), wąsaty facet spojrzał na nas i zamrugał zdziwiony oczami.
- Ach tak, rezerwacja na Biedrona, ach tak... Stolik siedemnaście.
Już mieliśmy się oddalać, gdy ponownie usłyszeliśmy głos jegomościa.
- Hej! Chwila! Biedronie! Możesz dać autograf mojej... Eee... Córce? - zapytał chłopaka.
- Oczywiście, jak córka się nazywa? - nie dość że piękny, to i miły, rozpływam się.
- Yyy... Janka. Ach tak, tylko proszę zapisać w bezokoliczniku, ,,Dla Janka". Ona woli gdy się tak do niej zwracać, ach tak...
Biedron z lekkim uśmiechem napisał to, o co prosił go wąsacz i po momencie odeszliśmy do stolika. Po drodze zdążyliśmy jeszcze usłyszeć dziki pisk fangirl wydobywający się z gardła Janka. Swoją drogą, ciekawe imię. Może jakieś słowiańskie?
Dotarliśmy na nasze miejsce. Już miałam usiąść, gdy Biedron wsunął się przede mnie i odsunął je dla mnie, a gdy już zasiadłam na krześle to przysunął je delikatnie do stolika. Sam wybrał miejsce naprzeciwko (bo w sumie innego nie było).
Oboje zajęliśmy się kartami dań, a już po krótkim czasie zbliżyła się rudowłosa kelnerka z toną szpachli na twarzy, pięciocentymetrowymi tipsami i wisiorkiem w kształcie lilii, wyglądająca jakby wygrała na loterii i okazało się, że benzyna potaniała. Czyli niemożliwie szczęśliwy ale zarazem nieprzytomny wzrok i drgające kolana.
- Dzień dobry, restauracja i hotel Le Grand Paris witają Państwa w naszych skromnych progach. Przypominam tylko, że cały posiłek zafundował Państwu niejaki Alan Cesairè, toteż po skończeniu posiłku można wyjść bez płacenia. Co Państwo zamawiają? - wyrecytowała bez zająknięcia, całą uwagę skupiając na fiołkowookim.
- Ja poproszę...
- To jak, szanowny panie Biedronie? - wpadła mi w słowo rudowłosa, totalnie ignorując moją skromną osobę.
- Ale przecież teraz zamawiała Adrienne! - zaprotestował, a mój żołądek nie przerywał dzikiego tanecznego show.
Natychmiast sposępniała i z niechęcią wypisaną w brązowych oczach odwróciła się do mnie.
- Co ma być? - zapytała obcesowo.
Wspaniałomyślnie postanowiłam udawać, że pyta mnie miło i uprzejmie. Posłałam jej miły uśmiech, a jej tylko zaczęła pulsować żyła na czole.
- W takim razie to ja poproszę creme brulee... I do tego jeszcze cappuccino.
- Aha - z rozanieloną miną zwróciła się ku chłopakowi. - A pan, monsieur? Na co miałby pan ochotę? - trzepotała rzęsami kokieteryjnie i pochyliła się nad chłopakiem.
- Dla mnie placek lotaryński z boczkiem, jeśli można. A z napojów, miałybym ochotę na szklankę wody niegazowanej.
- Wedle życzenia szanownego pana - zachichotała dziecinnie. - Zamówienia zaraz zostaną zrealizowane, proszę chwilę poczekać.
Odeszła z zamówieniem w kierunku kuchni, a przy tym starała się jak najbardziej kręcić tyłkiem w czarnych legginsach. Ble.
- N-no to jak minął d-dzień? - zapytał mnie, gdy już się oddaliła.
- D-dobrze, dzięki. A t-tobie?
- Też dobrze... A-a właśnie... Wiesz, że to dzięki Alanowi Cesairè tu dziś z t-tobą jestem? - jego twarz przybrała barwę kostiumu.
- A ja dzięki Ninie Lahiffe! W sumie t-to bobrze, znaczy dobrze tu tyć, znaczy być!
Oboje przypomnialiśmy parę radosnych pomidorków. Nie wiem czy to coś znaczy, ale mam nadzieję że tak... A może przeprowadzę mały rekonesans?
- Biedronie, cz-czy ty i Kocica coś ten t-tego?
- Zależy c-co znaczy ,,ten tego". Jesteśmy obrońcami P-paryża i partnerami w walce... A ty i ten, jak mu t-tam było? Marett Dupain-Cheng?
- J-jesteśmy dobrymi przyjaciółmi! - zdawało mi się, czy on posmutniał?
- A... No... No tak...
Z nieco niezręcznej sytuacji uratowała nas ta kelnerka, niosąc zamówienie. Podeszła do stolika i wydęła usta w dzióbek (co upodobniło ją do glonojada). Pochyliła się nad bohaterem i zbliżyła się do niego bardziej, niż nakazuje granica przyzwoitości. Podała mu zamówienie – szklankę wody i talerzyk z trójkątnym kawałkiem ciasta przyozdobionym listkami bazylii.
- Proszę, oto zamówienie, szanowny panie. Oh, proszę dać mi sekundę, ubrudził się pan troszkę... - starła kciukiem nieistniejący paproch z twarzy MOJEGO partnera. - Okej, już dobrze. Życzę smacznego.
Odwróciła się do mnie i położyła na stoliku filiżankę kawy oraz talerz z płytką kokilką. W środku znajdowało się moje zamówienie, czyli waniliowy krem z delikatną kruchą skórką, polany na wierzchu płynną czekoladą. Pycha!
- Smacznego - burknęła i odeszła, bujając biodrami na wszystkie strony świata.
Biedron wyglądał na zdegustowanego. No cóż, też bym tak zareagowała w takiej sytuacji. To było mocno niesmaczne.
- Smacznego, Adrienne.
- Dziękuję. Smacznego, Biedronie - odpowiedziałam mu z uśmiechem.
- Dziękuję.
Zajęliśmy się jedzeniem, co jakiś czas komplementując wystrój albo smak potraw. Były to luźne niezobowiązujące konwersacje, ale rumieniliśmy się oboje przy każdej odpowiedzi towarzysza. Czy to możliwe że...? Nie, chyba nie... Ale może...?
Skończyliśmy jeść i zaczynaliśmy się czuć coraz swobodniej w swoim towarzystwie. Pamiętając o ,,zasadach" tego posiłku, wstaliśmy od stołu i przysunęliśmy krzesła na miejsce. Chłopak znowu zaoferował mi swoje umięśnione ramię, a ja skwapliwie z tej propozycji skorzystałam. Szliśmy przez restaurację i już zbliżaliśmy się do pana Janka, gdy usłyszeliśmy za sobą dudnienie obcasów.
To ta ruda pracownica Le Grand Paris! Biegła w naszą stronę, usiłując się nie zabić na tych wielkich szpilkach. W końcu, zdyszana i zła jak osa, dotarła do nas i wręcz odepchnęła mnie od obrońcy miasta! Na moje szczęście, zatrzymałam się w pionie, na marmurowej kolumnie. A ta wredota już uwiesiła się na bicepsie granatowowłosego!
- Biedroneczku, skarbie, nie zostawisz swojej największej fanki dla jakiejś blondi, co?
On chyba lekko się zdenerwował.
- A kto to ta fanka? Farbowałaś się na rudo czy jak? - nastolatka zgrzytała zębami.
- Mój śliczny, no przecież to ja! A teraz, przypieczętujmy naszą miłość... Pocałunkiem! Jak w bajce!
Wyciągała szyję i nabotoksowane wargi w jego stronę, a on tylko odchylał głowę do tyłu. W końcu, gdy już nie miał drogi ucieczki, a ja byłam o krok od zawału, ona... Padła jak rażona piorunem!
No, konkretnie to patelnią. Leżała teraz nieprzytomna na ziemi, a nad nią stał nikt inny, jak tylko Alan w hotelowym uniformie i ,,bronią" w ręce.
- Możesz mi dziękować Biedronie. Uratowałem cię przed laską, która ma więcej botoksu na ustach niż rozumu. I widziałem jak przed wyjściem do ciebie wkłada sobie do stanika ze cztery pomidory, serio.
- Dzięki stary! Nie wiem, jak ci dziękować!
- Idźcie do lunaparku.
- Co? - tym razem to ja nie zrozumiałam.
- Idźcie do parku rozrywki. Na dalszą część rand... Ekhm, spotkania.
A no tak! Na obrzeżach miasta właśnie rozłożyło się wspaniałe wesołe miasteczko! Dobry pomysł; założę się że inicjatorem była Nina – jej mama pracuje właśnie w tym konkretnym, więc mogła po znajomości załatwić bilety.
Pożegnaliśmy się z mulatem, który odnosił rudą dziewoję w kierunku zaplecza. Chyba niedługo się ocknie. My tymczasem wyszliśmy na ulicę.
- Mogę?
Po momencie zorientowałam się że chce się tam przemieścić za pomocą yo-yo. Przytaknęłam mu, a on objął mnie delikatnie w talii. Zarzucił gdzieś swoją broń, a już po chwili oderwaliśmy się od gruntu i szybowaliśmy nad miastem miłości. Przypomniał mi się wieczór, kiedy opętała mnie akuma. Momentalnie zrobiło mi się cieplej na sercu.
***
Narrator
- Ach... Kolejne złamane serce, jaki przewidywalny schemat... - Pani Ciem złapała na rękę białego motyla i nakryła go drugą dłonią. - Leć tam, moja przebiegła akumo i przejmij kontrolę nad tą skrzywdzoną duszyczką, buahahaha! - wybuchła śmiechem, wypuszczając owada.
Robaczek zmienił się w czarno-fioletową kreaturę, władającą nad ludzkimi sercami i zmieniająca zwykłych obywateli w nemesis miasta. Wyleciał w ciepły majowy wieczór i skierował się prosto do zrozpaczonej nastolatki...
*****
Lepiej? Ladrien wyszło dobrze? Doncz łori, akuma pojawi się już w następnym rozdziale, ale nasi dwoje zdążą sobie poczikitować, hehe 😏😏😏
Ogłoszenia parafialne! Opko o Gabrysiu doczeka się wersji anglojęzycznej! Dam ogłoszenie na swoim Instagramie, który prowadzę po angielsku i siedzę tam tylko w brytyjsko-amerykańskim półświatku miraculersów. A niech mają opowiadanko about fabulous red tight trousers!
Standardowo: pytania, teorie, fanarty, pomysły na złoczyńców?
Niech Alan i jego patelnia mają was w swojej opiece. Mró♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro