Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 33 - "Chwilowe" rozwiązanie


Bellamy

Niemal od razu przepakowaliśmy wszystkie rzeczy do Rovera Monty'ego i ruszyliśmy w dalszą drogę z nadzieją, że energii wystarczy na jak najwięcej kilometrów. Udało nam się jechać może godzinę, kiedy również i ten pojazd stanął w miejscu, a my już wtedy wiedzieliśmy, że kolejnego dnia czeka nas kilkuset kilometrowa wędrówka.

Gdy nadeszła noc, postanowiliśmy pójść wcześniej spać i odpocząć przed tym, co miało nas czekać kolejnego dnia i przez kilka następnych. Przejście jakichś trzystu kilometrów przed tym jak nadejdzie Fala Śmierci miało być nie lada wyczynem, zwłaszcza, że to był żywioł nie do przewidzenia; Praimfaya w każdej chwili mogła zmienić kierunek, choć Kane zapewniał nas, że do tego nie dojdzie.

Choć powinienem spać, nie byłem w stanie tego zrobić. Cały czas miałem nieodparte przeczucie, że spotka nas coś złego i nie mogłem się tego przeświadczenia wyzbyć z głowy. Wiedziałem, że nie zasnę tej nocy, dlatego postanowiłem się na coś przydać i przejąłem wartę od Murphy'ego, który mógł spokojnie pójść spać. Początkowo mówił mi, abym dał sobie spokój zamiast kombinować jak koń pod górę, ale przekonałem go do swoich racji. Mruknął wtedy tylko coś pod nosem, ale posłusznie odszedł kawałek i ułożył się na kocu obok Emori.

Westchnąłem i spojrzałem na Clarke śpiącą obok. Przez cały dzień musiałem patrzeć na gamę emocji odmalowujących się na jej twarzy: od strachu i gniewu po rozpacz i zmęczenie. Jedynie kiedy spała byłem w stanie dostrzec na jej twarzy spokój, którego nie mogła zaznać w ciągu dnia. Nawet kiedy znajdowaliśmy się w Bunkrze pewni, że jesteśmy już bezpieczni, nadal była spięta i nie opuszczała jej swego rodzaju niepewność. Tak naprawdę pewni swojej pozycji moglibyśmy być dopiero po zamknięciu przez nas Bunkra i przejściu Fali Śmierci, ponieważ do tej pory mogłoby się coś spieprzyć. Jak widać długo nie musieliśmy czekać.

Clarke poruszyła się niespokojnie przez sen i zaczęła coś niespokojnie mówić, jakby śnił jej się koszmar. Najwyraźniej nawet przez sen nie opuszczał jej niepokój, zresztą jak pewnie większości z nas. Przysunąłem się bliżej dziewczyny i pogładziłem ją uspokajająco po policzku co najwyraźniej podziałało, ponieważ mruknęła jeszcze coś cicho i zaraz się uspokoiła, ponownie zapadając w głęboki sen.

- Nikt z nas nie zazna spokoju, nawet podczas snu, dopóki nie zakończymy tego wszystkiego.

Odwróciłem się i moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Roana, który właśnie siadał przy ognisku, na którym jeszcze lekko tlił się ogień.

- O ile uda nam się to zakończyć – westchnąłem.

- Skąd te pesymistyczne myśli? – zainteresował się.

- Mam złe przeczucie – mruknąłem. Spuściłem głowę i zaplotłem dłonie na karku. – Nie wiem, pewnie coś po prostu mi się ubzdurało i nic się nie stanie, a może... - przerwałem. – Chodzi mi o to, że do tej pory zawsze mieliśmy szczęście i wychodziliśmy cało z każdej opresji, ale teraz...To jest zupełnie coś innego. Tak naprawdę nie znamy niebezpieczeństwa.

- Racja – zgodził się ze mną Roan, jednak byłem pewny, że chce jeszcze coś dodać.

- ...ale?

- Ale nie możemy teraz odpuścić. Nie teraz, kiedy przejechaliśmy pół kontynentu w nadziei uratowania dwójki ludzi. Mimo tego, że nasz samochód stanął w miejscu, damy radę to naprawić. Twoja dziewczyna wpadła na niezły pomysł z tym wylotem w kosmos, choć nie jestem zwolennikiem tego rozwiązania. Spędzenie pięciu lat z dala od Lux, do tego w zupełnie nieznanym mi otoczeniu, nie napawa mnie nadzieją.

- A mimo to jedziesz z nami – podsumowałem.

Roan uśmiechnął się półgębkiem.

- Ponieważ walczymy by przetrwać, a nie się poddać.


Clarke

Wyruszyliśmy z samego rana, choć staraliśmy się jak najbardziej przedłużyć ten moment. Nikt nie chciał opuszczać samochodów, jakbyśmy do końca wierzyli, że pył opadnie, a my będziemy mieć jeszcze czas na pojechanie do Jaspera i Raven i powrót do Bunkra. Niestety słońce wychyliło się zza horyzontu z asyście chmur pyłu i choć bardzo chciało się z nami podzielić swoim światłem, „mgła" na to nie pozwalała. Musieliśmy ruszać pieszo.

W pierwszy dzień pokonaliśmy około czterdziestu kilometrów, w drugi podobnie, natomiast trzeciego zaczynaliśmy już nieco opadać z sił; ciężkie plecaki z prowiantem na te dni i kombinezony bardzo utrudniały nam chód i bardzo szybko się męczyliśmy. To wszystko poskutkowało tym, że czwartego dnia postanowiliśmy wcześniej rozbić obóz, aby mieć więcej czasu na regenerację sił. Przyznaję, że bardzo to pomogło i robiliśmy tak za każdym razem, gdy czuliśmy, że nie dajemy już rady. Dzięki temu dotarliśmy do wybrzeża wieczorem szóstego dnia. Nie mogliśmy się niestety kontaktować z Kane'em już trzeciego dnia, ponieważ nasze radia nie miały aż tak dużego zasięgu, natomiast to w Bunkrze Becci pozwalało na tak dalekie rozmowy. Chcieliśmy już znaleźć się na wyspie i dowiedzieć się jak dużo czasu zostało nam do momentu dotarcia Fali, ponieważ nie mieliśmy przy sobie zegara odmierzającego czas, dlatego postanowiliśmy od razu wsiąść na statek.

Dzień przed dotarciem do wybrzeża licznik Geigera zaczął wskazywać zdecydowanie podwyższoną ilość promieniowania, dlatego zdecydowaliśmy się założyć kombinezony zanim ta ilość stanie się niebezpieczna dla zdrowia. Bardzo dobrze, że to zrobiliśmy, ponieważ kilka godzin później zapewne byśmy nie żyli: nikt, kto znajdowałby się na zewnątrz bez specjalnego stroju nie miał szans przeżyć.

Dopłynięcie na wyspę zajęło nam około godziny, podczas której sprawdzaliśmy jak dużo pożywienia zostało w naszych plecakach. Raczej nikt nie posiadał tak dużej ilości zapasów, które opłacałoby się zapakować później do rakiety. Zwłaszcza, że musieliśmy korzystać i zjeść jak najwięcej, ponieważ na Arce mieliśmy być zmuszeni do zaciśnięcia pasa do czasu wyrośnięcia jakichś zdolnych do zjedzenia roślin. Wprawdzie perspektywa ponownego jedzenia glonów zamiast mięsa i warzyw, które mogliśmy spotkać na Ziemi nie była zbyt kusząca, ale chcieliśmy przeżyć. Pocieszała nas tylko myśl, że to „chwilowe" rozwiązanie – pięć lat.

Gdy dopłynęliśmy na wyspę, było już niemal zupełnie ciemno, a zostało nam do pokonania jeszcze około trzech kilometrów w głąb lądu. Domyśliliśmy się, że Raven i Jasper będą o tej porze przebywać w domu, ponieważ mimo swojego niepozornego wyglądu, mógł chronić przed promieniowaniem, jeżeli się go wcześniej odpowiednio zabezpieczyło. Jeżeli zachodziła taka potrzeba, mógł posiadać osobne, hermetyczne wejście, dzięki któremu można było wchodzić i wychodzić bez narażania ludzi wewnątrz na działanie promieniowania, natomiast grube zabezpieczenia na okna dodatkowo uszczelniały budynek. Istny nadziemny bunkier.

Na miejsce dotarliśmy w ciągu niecałej godziny i od razu wiedzieliśmy, że ktoś znajduje się w środku. Wejście tarasowe zostało szczelnie zasłonięte przez specjalne „żaluzje", podobnie jak większość okien. Odsłonięte pozostały jedynie te, które były dostosowane do takich warunków.

Podeszliśmy do wejścia, które znajdowało się z tyłu domu. Wiedzieliśmy, że walenie w okna, aby Raven nas wpuściła nie miało sensu, ponieważ szyby były zbyt grube, by nas usłyszała, dlatego to Monty zajął się wpuszczeniem nas od środka. Musiał trochę pomyszkować, zanim zrozumiał działanie mechanizmu wejścia, ale dzięki temu już po kilku minutach znaleźliśmy się w środku.

- Raven? – krzyknęłam w głąb domu, zdejmując hełm. – Jasper? Jesteście tutaj?

Odpowiedziała nam cisza, a przynajmniej przez pierwsze kilkanaście sekund. W tym czasie wszyscy zdążyliśmy ściągnąć hełmy i rozglądnąć się po pomieszczeniu. Od razu zwróciłam uwagę na wysoki sufit i piękne, nowoczesne wnętrze. W tamtej chwili znajdowaliśmy się chyba w czymś w rodzaju salonu, który miał wysokość dwóch pięter. Przy najdalszej ścianie znajdowały się białe schody, prowadzące do korytarza na drugim piętrze i to właśnie stamtąd wynurzyli się Jasper i Raven.

Tak jak się tego spodziewałam, nasza przyjaciółka jako pierwsza zaczęła zbiegać w naszą stronę, natomiast chłopak został nieco z tyłu, jednak lekki uśmiech nie schodził z jego twarzy. Nie byłam pewna co mogło się tutaj wydarzyć w trakcie naszej nieobecności, lecz uśmiech Jaspera był zupełnie inny niż zazwyczaj: naturalny i szczery, a nie szyderczy. Nie zmieniało to jednak faktu, że sama nie mogłam wygiąć kącików ust w górę.

Raven jako pierwszą postanowiła dopaść mnie, przy czym to słowo trzeba brać jak najbardziej dosłownie. Po prostu się na mnie rzuciła, niemal wywracając nas na ziemię, jednak udało mi się jakimś cudem złapać równowagę. To wyglądało tak idiotycznie, że obie wybuchłyśmy śmiechem.

- Tak się cieszę, że was widzę – zaśmiała się.

- Ciebie też dobrze widzieć – odparłam, kiedy oderwałyśmy się od siebie. Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy.

- Ile jeszcze zostało czasu do Fali? – zapytał Bellamy.

- Siedemnaście godzin. Ale spokojnie, właściwie wszystko już przygotowaliśmy. Dwójka z was będzie musiała tylko jutro pójść do miejsca, gdzie znajduje się akumulator, bo sam Jasper nie mógł się na za to zabrać, a ja z tą nogą nie mogłam mu pomóc.

- Więc po za tym wszystko gotowe? – upewnił się Monty.

- Tak. Jutro zostanie tylko zmontowanie wszystkich części, sprawdzenie rakiety i wylot w kosmos.

- Dzisiejszej nocy po prostu odpoczywamy – odezwał się Jasper, który właśnie do nas dotarł i jako pierwsze przywitał się z Monty'm. - Na górze są jeszcze trzy pokoje, a tam – chłopak wskazał z stronę przestronnego korytarza, który prowadził na drugą stronę domu. – dwa, więc możecie się po prostu rozlokować.

- Jak mniemam, jeden pokój zajmujecie z Raven na spółkę – powiedział Murphy i uśmiechnął się szyderczo.

Jasper nie odezwał się, ale zauważyłam, jak puszcza mu oczko, a kiedy nikt nie patrzył przybili sobie jeszcze piątkę.

- Idziemy na górę czy na dół? – zapytał Bellamy.

- Pokój małżeński jest na dole – wtrąciła się Raven, wskazując w stronę korytarza, po czym powiedziała niskim, dostojnym głosem. – Idźcie i rozmnażajcie się...

Prychnęłam i odwróciłam się w stronę korytarza prowadzącego do pokoju, ciągnąc za sobą Bellamy'ego. Kiedy już prawie wkroczyliśmy w korytarz, kiedy Raven krzyknęła za nami:

- Ej, Clarke, uważaj na niego. Puścił mi oczko!

Zaśmiałam się i spojrzałam na Bellamy'ego, który tylko wzruszył ramionami, jakby nic takiego nie miało miejsca. Uderzyłam go z pięści w ramię, na co jęknął, a za nami usłyszałam jeszcze jak Murphy gwiżdże w naszą stronę.

Naprawdę brakowało mi naszej paczki.


Heloł ludziska!

Ten rozdział dodałam trochę później niż planowałam, ale to przez nawał rzeczy do zrobienia. Nie wiem jak będzie z kolejnym rozdziałem, ale postaram się, aby ukazał się najpóźniej za dwa tygodnie. Co z tego wyjdzie - nie mam pojęcia.

Pozdrawiam, robaczki <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro