Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 30 - Przekonaj mnie


Bellamy

Na miejsce dotarliśmy w ciągu godziny. Bunkier znajdował się jakieś sto metrów od Pacyfiku w miejscu, gdzie nie było zbyt wiele budynków. Jeśli już, to były to raczej stare bloki, z których był dobry widok na wyjście z Bunkra. Można było do niego dotrzeć poprzez dość wysoki budynek, w którego „piwnicach" się on znajdował. Przyznaję, że był on dość dobrze usytuowany, ponieważ za nic w świecie nie zgadłbym, że pod zwykłym budynkiem może znajdować się schron przeciwatomowy. Zostało nam już tylko wejść do budynku i zejść do podziemi.

- Nie zabiją nas, gdy tylko tak wejdziemy? – zapytał Roan, na co moja siostra wywróciła oczami.

- I tak byś nie zginął. Pewnie postrzeliliby cię w bok, a potem nawet nikt by nie sprawdził czy żyjesz. Głupi ma zawsze szczęście.

Mężczyzna prychnął.

- Ja zdecydowanie za dużo wam pozwalałem. Teraz się to na mnie odbija, ponieważ nikt nie ma dla mnie szacunku. Gdyby była tu Echo to poodcinałaby wam języki.

- I tak dziwne, że nie pojechała z nami. W końcu łazi za tobą jak jakiś piesek – warknęła Octavia.

Roan spojrzał na mnie wymownie, po czym uśmiechnął się pod nosem i zwrócił się do mojej siostry.

- Czyżbyś była zazdrosna?

- Ja? Pfff, jasne, że nie. Po prostu jest irytująca i dziwię się, że to ona dowodziła Armią, kiedy byłeś nieprzytomny po zniszczeniu Miasta Świateł. Nie potrafi logicznie myśleć.

Pokręciłem tylko z niedowierzaniem głową i postanowiłem dołączyć do Clarke i Bishop'a idących nieco z przodu, aby zostawić moją siostrę i Roana samych. Naprawdę nie miałam ochoty słuchania rzekomych scen zazdrości Octavii i tego, jak stara się tłumaczyć, że nic takiego nie ma miejsca.

- Jak dużo was tam jest? – zapytała Clarke naszego kompana akurat w chwili, gdy znalazłem się obok nich.

- Przed wyjściem na powierzchnię było nas około dwudziestu pięciu tysięcy. Obstawiam, że podczas wypadów na powierzchnię i innych sytuacji zginęło około tysiąca ludzi zabitych przez dzikich. Liczba zgonów naturalnych i narodzin w miarę się wyrównuje, więc powinno nas być około dwudziestu czterech tysięcy.

Popatrzyliśmy z Clarke po sobie.

- I pomyśleć, że jeszcze pół roku temu myśleliśmy, że jedyne niedobitki żyją w kosmosie.

- Jeśli tutaj i przy wschodnim wybrzeżu mieszka tyle ludzi, to w Europie i na innych kontynentach też na pewno ktoś przetrwał – podchwyciła blondynka. – Moskiewskie metro to jeden wielki bunkier. O ile zdążyli wbiec do środka, to rasa ludzka ma szansę.

- Zakładając, że wyjdą kiedyś na powierzchnię i nie umrą pod ziemią.

Dziewczyna prychnęła.

- Od kiedy to stałeś się takim pesymistą, Blake?

Już miałem odpowiedzieć, kiedy to Bishop się zatrzymał i odwrócił się do nas, wskazując na wejście do bunkra. Była to ogromna metalowa śluza, nieco zniszczona przez czas i wszystkie te lata użytkowania.

- Jesteśmy na miejscu.


Kiedy Bishop wprowadzał nas do środka, wszyscy ludzie wpatrywali się w nas jak w jakiś niezwykle ciekawy okaz. Mimo wszystko nieco się odsuwali, jakby bali się nas i tego co zrobimy. Mogli nas uważać za dzikich i to stąd brały się te reakcje. Jeden mężczyzna nawet zaczął protestować, jednak kiedy zauważył, że to Bishop nas prowadzi, jakby odpuścił. Może ludzie po prostu ufali mu w takich sprawach?

Skóra wszystkich ludzi była niezwykle blada, co jasno wskazywało, że rzadko kiedy mają szansę na kontakt ze słońcem. Zrobiło mi się żal tych ludzi, że mimo szansy do wyjścia na powierzchnię, nie mogą się z tego cieszyć i są zmuszeni do ciągłego ukrywania się. Bishop nie powiedział wprost jak dużo dzikich żyje na powierzchni, ale jeżeli woleli mieszkać tutaj niż z nimi walczyć, to naprawdę musieli mieć powód.

- Jeżeli nie możecie zamieszkać w Los Angeles – zacząłem w stronę mężczyzny, podczas gdy wszyscy ludzie nadal się nam dokładnie przyglądali. – to nie pomyśleliście o ucieczce za miasto? Tam mogliście być bezpieczni.

- Zastanawialiśmy się nad tym, ale doszliśmy do wniosku, że mielibyśmy zbyt dużo osób do wyżywienia – wyjaśnił. – Tutaj przynajmniej mamy farmę roślin i hodowlę zwierząt. Nawet dostęp do wody nie jest problemem. Zaczynanie wszystkiego od nowa byłoby zbyt trudne, a jak na razie ludziom wystarczą chociażby krótkie wypady na zewnątrz.

Nie ciągnąłem dalej tej rozmowy. Miał rację. Utrzymanie przy życiu setki nieletnich więźniów było problemem, nie mówiąc już o ponad dwudziestu tysiącach dorosłych i dzieci, gdzie nie każdy był w stanie o siebie zadbać.

Dopiero kiedy weszliśmy w jakiś korytarz i udało nam się zostawić za sobą te tłumy, odetchnęłam z ulgą. Wśród tych wszystkich ludzi niemal świdrujących nas wzrokiem czułem, jakbym nie mógł oddychać. Nawet jeśli Matylda zgodzi się na nasz pobyt w bunkrze, reszta mieszkańców mogła nie być tak skora do dzielenia się swoją własnością. To ona miała władzę, ale nie byłaby w stanie zrobić nic, kiedy przeciwko niej stanęłoby ponad dwadzieścia tysięcy ludzi.

Bishop wszedł do jakiegoś pomieszczenia, gdzie mignęła mi blond fryzura jakiejś kobiety, podczas gdy nam kazał czekać. Szybko wyjaśnił, że musi pokrótce wprowadzić ją w naszą sytuację i przedstawić, że tak naprawdę nie mamy innego wyjścia. Po prostu kiwnęliśmy głowami, po czym zostaliśmy tylko we czwórkę.

- Co zrobimy, jeśli się nie zgodzą? – zapytałem, nie kierując tego pytania do nikogo konkretnego.

Postanowił odezwać się Roan:

- Jeśli w tamtym bunkrze jest dziesięć tysięcy miejsc, to będziemy musieli rozdzielić je po równo na wszystkie klany – odparł beznamiętnie. – Przy dwunastu klanach to jest około ośmiuset ludzi na każdy. Przy czym Skaikru jest o wiele mniej, więc pozostałe miejsca zostaną rozdzielone między resztę. Wychodzi na to – spojrzał na nas – że wy i tak będziecie bezpieczni.

W głosie Roana wyczułem swego rodzaju wyrzut w kierunku Skaikru. Z jednej strony rozumiałem go, ponieważ w razie czego nie musielibyśmy podejmować trudnego wyboru kto ma przeżyć, natomiast on jako Król byłby zmuszony do selekcji wśród Azgedy. Z drugiej natomiast strony to nie była nasza wina i mimo wszystko nadal się staraliśmy, aby wszyscy mieli szansę przeżyć Praimfayę. Nikt nie zasłużył na śmierć wśród płomieni Fali Śmierci.

Niezręczną ciszę postanowiła przerwać Clarke.

- Przeżyjemy wszyscy – powiedziała, mocno podkreślając ostatnie słowo. – Nikt nie będzie musiał podejmować takich wyborów. Jeśli Matylda się nie zgodzi, to będę ją męczyć, póki nie da nam tego, czego chcemy. A chcemy, aby każdy przeżył.

Nikt z nas nie miał szansy w jakikolwiek sposób zareagować, ponieważ zaraz drzwi lekko się uchyliły, a zza nich głowę wystawił Bishop.

- Matylda chce rozmawiać z jednym z was – oznajmił, a kiedy wszyscy wymownie spojrzeli na blondynkę stojącą obok mnie, on także na nią popatrzył. – Clarke?

- Jeśli ktoś ma ją do tego przekonać, to właśnie ty – odezwał się Roan w kierunku dziewczyny. – Gdyby zaszła taka potrzeba, to byłabyś w stanie zachęcić ludzi do skoku z klifu.

Dziewczyna prychnęła, ale po chwili uśmiechnęła się lekko do mężczyzny, któremu najwyraźniej udało się dodać jej nieco otuchy. Westchnęła jeszcze głęboko, po czym przelotnie złapała mnie za rękę i weszła do środka.

Wszystko było w jej rękach.


Clarke

Bishop wpuścił mnie do pomieszczenia, które nieco przypominało biuro Kanclerza. Duże biurko z ekranem dotykowym i mnóstwem przycisków, przenośne radio leżące obok oraz sterta papierów. Na biurkiem stał fotel, natomiast przy ścianie szafka z kilkoma szufladami. Resztę ścian zajmowały regały, obrazy oraz inne meble, natomiast na środku pomieszczenia, opierając się o biurko, stała Matylda.

Mogła być mniej więcej w wieku Bishopa, może nawet trochę młodsza. Miała jasne, proste włosy związane z tyłu głowy oraz dość bladą skórę. Wyglądała, jakby nie spała kilka dni, natomiast zaczerwienione, podkrążone oczy tylko potęgowały to wrażenie.

- Ty zapewne jesteś Clarke – odezwała się cichym, beznamiętnym głosem. – Nie spodziewałam się zobaczyć kogoś tak młodego.

- O tobie również nie można powiedzieć, abyś była szczególnie stara.

Kąciki ust kobiety podniosły się nieco do góry. Miałam nadzieję, że to może zwiastować jedynie to, że się jakoś dogadamy, a nie że odprawi nas z kwitkiem. Nie chciałam zawieść nikogo, a tym bardziej trójki osób, które niecierpliwie czekały na korytarzu na to, co zrobię.

- Podobno jesteście z Wirginii. Jakie miasto?

Opowiedziałam jej dokładnie o naszej historii. O mieszkaniu z Kosmosie, powrocie na Ziemię, walce z ludźmi z Mount Weather czy Alie, a nawet o tej toczącej się między nami a Ziemianami. Nie mogłam tego zataić; chciałam mieć pewność, że Matylda będzie wiedziała na co się pisze. Gdyby później odkryła moje kłamstwo, mogłaby nikogo z nas nie wpuścić do Bunkra. Po za tym, na jej miejscu chciałabym wiedzieć wszystko o nowych przybyszach, a ja miałam nadzieję, że przez tak dokładny opis wszystkiego zyskam jej zaufanie.

W skrócie opowiedziałam niemal o wszystkim, lecz na końcu podkreśliłam, że zawarliśmy pokój z Ziemianami, a ona musiałaby przyjąć jedynie jeden klan Ziemian – Trikru – oraz nas. W takim wypadku Ziemian byłoby nieco ponad tysiąc, natomiast ich jakieś dwadzieścia cztery razy więcej. Choćby zginęła ich nawet połowa, nadal mieliby nad nami przewagę.

Gdy skończyłam, Matylda przez dobrą minutę nie odzywała się ani słowem, jakby próbowała przetworzyć od nowa to, co jej powiedziałam. Chciałam wyczytać w jej twarzy jakieś emocje, ale bardzo dobrze to ukrywała, jakby od małego uczyła się nie okazywać nikomu tego, co czuje. Wtedy popatrzyłam na Bishopa, który przysłuchiwał się wszystkiemu ze swojego kąta, ale on tylko wzruszył ramionami. Najwyraźniej nawet on nie wiedział, co myśli Matylda.

Jednak kiedy się odezwała, zmroziło mi krew w żyłach,

- Nie.

- C-co? Dlaczego?

- Zbyt niebezpieczne – odparła. – Oni są jak Dzicy; zanim się obejrzymy, wyrżną nas wszystkich. Sama powiedziałaś, że gdy tylko wylądowaliście, zaatakowali was. Nie mogę narazić nikogo z moich ludzi na takie ryzyko. Już nigdy więcej.

- Czy ty mnie w ogóle słuchałaś? – jęknęłam, niedowierzając. – Zaatakowali nas, bo przekroczyliśmy ich granicę. Rozpoczęli wojnę, ponieważ nasze flary wybiły całą ich wioskę. Nie rozumiesz? Oni po prostu chcieli się bronić, tak samo jak ty chcesz chronić swoich ludzi.

- Więc tym bardziej powinni zrozumieć mój wybór – mruknęła, ale zauważyłam, że na jej twarzy przez chwilę odmalował się ból i żal. Zaraz jednak ponownie ubrała swoją maskę. Musiałam trafić w jej czuły punkt.

- Masz zamiar pójść do tych ludzi, spojrzeć im w twarz i powiedzieć, że ich nie przyjmiesz? A może wybrać tych, którzy zostaną na powierzchni, ponieważ nie zmieszczą się do naszego bunkra i powiedzieć im, że zginą? Że nie są wystarczająco dobrzy? Bo ja nie. I wiem, że ty też tego nie chcesz. Z mojej winy zginęło już wystarczająco dużo ludzi, abym wiedziała, jak będziesz się czuć po tym wszystkim – warknęłam, z każdym zdaniem podchodząc nieco bliżej, po czym kontynuowałam. – Co noc śnią mi się ich twarze. Ziemianie spaleni przeze mnie przy Kapsule, dorośli i dzieci z Mount Weather, a nawet twarze osób zabitych z innych powodów. Uwierz mi, nie chcesz przez to przechodzić.

- Więc mam ich przyjąć, nie wiedząc nawet, czy będą w stanie żyć z nami w pokoju? – warknęła.

- Jest was dwadzieścia cztery razy więcej. Jeśli ktoś będzie sprawiać problemy, będziesz mogła z nim zrobić co tylko będziesz chciała, bo zawsze będziesz miała przewagę. Naprawdę z powodu strachu chcesz wystawiać na śmierć setki niewinnych ludzi, którzy chcą po prostu chronić siebie i swoje dzieci? Wojownicy to jedno, ale co ze zwykłymi mieszkańcami, takimi ja wy wszyscy?

Dotarłam do Matyldy, widziałam to. Nie była już w stanie ukrywać emocji i dobrze widziałam, jak walczyła sama ze sobą. Patrzyła się na mnie, a ja niemal przewiercałam ją wzrokiem, tym samym pokazując, że jestem pewna swoich słów. W końcu odwróciła głowę i spojrzała na Bishopa.

- Co sądzisz?

- Dobrze o tym wiesz – odparł spokojnym głosem. – Pamiętasz co było po tym, jak z powodu zawalenia części Bunkra zginęło dwieście osób? Już wtedy czułaś się podle. Teraz pomyśl, że miałabyś mieć na sumieniu jakieś dwa tysiące ludzi. Naprawdę chcesz znowu przez to przechodzić?

Lekkim kiwnięciem głowy i uśmiechem podziękowałam chłopakowi za to, że wstawił się za mną. Skoro był tutaj z nami, a Matylda zapytała go o zdanie, to w jakimś stopniu musiała na nim polegać. Może był dla niej kimś w rodzaju takiego Bellamy'ego, który zawsze staje po jej stronie i stara się doradzić najlepiej jak może.

W końcu Matylda wciągnęła głęboko powietrze, spojrzała mi w oczy i powiedziała:

- Daj znać swoim ludziom. Przyjmiemy dwa tysiące.


Hejka ludziska!

Rozdział miał być nieco wcześniej, ale trochę mi się przeciągnęło. Czyli po prostu wolałam oglądać seriale i zapomniałam o dodaniu kolejnej części. Mimo tego, że ten rozdział był w zapasie i wystarczyło go tylko sprawdzić i dodać...Tak, to kolejny poziom lenistwa xd

Mam nadzieję, że się podobało i nie zanudziłam was na śmierć, ale większą akcję postaram się dopiero rozwinąć. Kolejna część za 1/2 tygodnie.

Do zobaczyska :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro