Rozdział 28 - Dzicy
Clarke
Z samego rana wyruszyliśmy w stronę, gdzie powinien znajdować się bunkier. Wcześniej dokładnie przeglądnęliśmy mapę i ustaliśmy w którą stronę się kierować, aby droga tam była jak najbezpieczniejsza, ale również by nie zajęła nam całego dnia. Koniec końców ustaliliśmy, że około południa powinniśmy dotrzeć na miejsce.
Na samym przedzie naszego małego pochodu szedł Roan z włócznią w ręku, kawałek za nim Octavia, która co jakiś czas zamieniała z nim kilka zdań, natomiast na samym końcu ja z Bellamy'm. Chłopak na wszelki wypadek trzymał karabin w pogotowiu, natomiast ja za pasek spodni miałam włożony pistolet, który dał mi czarnowłosy. Byliśmy wyposażeni niczym mały legion, jednak co się dziwić – jeszcze dzień wcześniej Roan i Bellamy omal nie zginęli.
Zerknęłam w stronę chłopaka. Był tak skupiony na rozglądaniu się po okolicy i wypatrywaniu możliwego zagrożenia, że nawet nie zauważył mojego wzroku skupionego na jego osobie. Ja z kolei zwróciłam uwagę na jego pooraną drobnymi ranami twarz, które z kolei spowodował wcześniejszy wybuch. Kilka otarć na policzku, zszyta rana na czole, przecięta dolna warga. Do tego dochodziły lekko zasinione usta i podkrążone oczy. Mimo tych wszystkich obrażeń dla mnie nadal był piękny.
Kiedy Bellamy spojrzał lekko w moją stronę, aby przyglądać się budynkom po prawej stronie, zauważył, iż mu się przyglądam. Zmarszczył czoło i popatrzył na mnie pytająco.
- Coś się stało? – zdziwił się. – Dlaczego mi się tak przyglądasz?
- Nie mogę na ciebie popatrzeć? – zapytałam, odbijając piłeczkę.
Bellamy prychnął i z lekkim uśmiechem pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Powinnaś rozglądać się dookoła w poszukiwaniu niebezpieczeństwa, a nie skupiać się na mnie. Miałaś na to wczoraj cały dzień.
- Wtedy podziwiałam pierścionek – powiedziałam, podnosząc prawą dłoń i wskazując na podarunek, który dostałam od chłopaka dzień wcześniej.
- Myślałem, że po tym fałszywych oświadczynach go wyrzucisz.
- Prędzej ciebie bym wyrzuciła, a najlepiej...Czekaj – syknęłam i zatrzymałam się, tym samym zwracając uwagę chłopaka. Przez cały czas wpatrywałam się w budynek za nim.
- Ej, zaczekajcie – powiedział do Roana i Octavii, którzy widząc nasze miny postanowili cofnąć się w naszą stronę. – Co się stało? – zwrócił się do mnie.
- Widziałam kogoś w oknie w budynku za tobą – przyznałam, a kiedy Bellamy się odwrócił, kontynuowałam. – Szóste piętro, trzecie okno od prawej.
- Jesteś pewna, że ktoś tam był?
- Tak, miał broń. Wydaje mi się, że snajperkę. Nie wiem jak wyglądali ludzi, których widzieliście dwie noce temu, ale tamtej nie sprawiał wrażenia takiego, który nie wiedziałby jak obsługiwać się bronią palną. Nie wyglądał na dzikusa. I celował do nas.
Wszyscy popatrzyliśmy po sobie. Rozumieliśmy się bez słów, ponieważ zaraz ruszyliśmy w stronę klatki schodowej, z której powinien wybiec mężczyzna. Kiedy tylko na nią weszliśmy, Bellamy wycelował broń na górne piętra i nie odrywając wzroku od celownika, odezwał się:
- Mam broń, więc idę pierwszy.
- Chciałbyś – prychnął Roan i bez pardonu podszedł bliżej, zrównując się z chłopakiem. – To, że masz karabin nie znaczy, że ten facet cię nie zastrzeli.
Czarnowłosy wydął wargi i prychnął, ale postanowił nie wykłócać się z naszych Królem. Uważałam, że to dobry pomysł, bo zamiast iść dalej po prostu stalibyśmy tutaj, wysłuchując kłótni naszej dwójki „samców Alfa"; żaden z nich nie byłby w stanie odpuścić.
Ruszyliśmy w górę schodów. Mimo tego, że w pewnym momencie znaleźliśmy się na wysokości czwartego piętra, nadal nie spotkaliśmy snajpera, więc albo został w tamtym mieszkaniu, albo...
- Bellamy – szepnęłam, łapiąc chłopaka za ramię. – Nie uważasz, że powinniśmy sprawdzić też mieszkania? Kiedy my będziemy go szukać na górze, on może w tym czasie siedzieć w którymś z tych – powiedziałam i wskazałam na trzy pary drzwi na piętrze, na którym akurat się znajdowaliśmy.
Bellamy wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Roanem, po czym ponownie zwrócił wzrok na mnie i kiwnął lekko głową. Wiedzieliśmy, co mamy teraz robić.
Bellamy
Na każdym poziomie znajdowały się po trzy mieszkania: Ja, Octavia oraz Roan mieliśmy sprawdzić każde z nich, natomiast Clarke została na korytarzu w razie, gdyby miał się tam pojawić nasz tajemniczy snajper. Mieliśmy pewność, że nie ma go na niższych piętrach, ponieważ gdyby zaczął po nich schodzić na pewno usłyszelibyśmy go – na klatce schodowej panowało straszne echo. Nie było także szans na to, aby wybiegł z budynku, ponieważ podczas biegu do niego cały czas mieliśmy wzrok zwrócony na wejście do niego. Pozostawało czwarte piętro, na którym się znajdowaliśmy, lub wyższe kondygnacje.
Wszedłem do pierwszego z prawej mieszkania z bronią uniesioną na poziomie oczu. Po kolei zaglądałem do każdego z kolei pokoju, a gdy została mi już tylko kuchnia, usłyszałem krzyk mojej siostry z sąsiedniego lokum, po czym z korytarza dobiegł mnie jakiś hałas i wykrzykująca coś Clarke. Czym prędzej odwróciłem się w stronę wyjścia na zewnątrz.
Gdy tylko wyszedłem na korytarz moim oczom ukazała się Clarke celująca z broni prosto w sam środek głowy jakiegoś mężczyzny, na ramieniu którego wisiał karabin z celownikiem. W pewnym momencie próbował nawet sięgnąć po broń, jednak blondynka mu to uniemożliwiła.
- Nawet nie próbuj – warknęła.
Chwilę później z mieszkania obok wybiegła Octavia, trzymając się za krwawiący nos i strzelając piorunami z oczu na prawo i lewo. Kiedy tylko dostrzegła poszukiwanego przez nas mężczyznę, na jej twarzy zobaczyłem jeszcze większą wściekłość. Podeszła do snajpera, po czym szybkim ruchem nóg go podcięła, przez co upadł na kolana, a ona złapała go za włosy. Zanim zdążyłem ją powstrzymać, uderzyła głową faceta o barierkę znajdującą się obok. Usłyszałem chrupnięcie i krzyk naszego nowego znajomego.
- Octavia! – krzyknąłem, odciągając ją na bok, jednak dziewczyna nie sprzeciwiała się, jakby zrobiła już to co miała zrobić.
- Teraz jesteśmy kwita – warknęła z stronę snajpera, po czym zwróciła swój wzrok na mnie. – Ten gnój przyłożył mi z łokcia! Wybiegł z jednego z pokoi i kompletnie mnie zaskoczył. Dobrze, że Clarke została na korytarzu, bo by nam zwiał.
Spojrzałem na snajpera; mężczyzna wyglądał dość zwyczajnie. Mógł mieć około trzydziestu lat i stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Miał ciemne, krótko ostrzyżone włosy, a na nie nałożoną ciemną czapkę z daszkiem. Do tego nosił brązowe bojówki, niebieską koszulkę, czarną kurtkę i glany w tym samym kolorze. Przez ramię przewieszony miał karabin z celownikiem, a zza paska spodni wystawał mu pistolet. Clarke miała rację – nie wyglądał na jednego z ludzi, których widzieliśmy dwie noce temu.
- Nie sądzicie, że trzeba go przesłuchać? – zaproponował Roan, stojący niedaleko i podający Octavii jakąś szmatkę, aby mogła wytrzeć krwawiący nos.
- Chodźmy do jednego z tych mieszkań – podchwyciłem. – Mam zamiar w końcu dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi. Nawet gdybyśmy mieli uciąć mu wszystkie palce.
Kiedy tylko to powiedziałem, Clarke uderzyła mnie lekko w ramię i spiorunowała mnie wzrokiem. Nie mówiłem tego poważnie, a blondynka raczej dobrze o tym wiedziała, ale mimo to nie podobały się jej moje słowa. Przyznaję, mogło to zabrzmieć tak jakbym chciał go torturować, dlatego po prostu wywróciłem oczami, tym samym pokazując, że nie mam takiego zamiaru.
Złapałem mężczyznę za kołnierz kurtki i zmusiłem do wstania, po czym zaprowadziłem do jednego z lokalów. Zdziwiło mnie, że przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem, a jego twarz nie wyrażała nic prócz szczerego zdziwienia. Cóż, jeżeli tak bardzo zaskoczyło go to, że go złapaliśmy, to najwyraźniej nas nie docenił.
Weszliśmy do salonu i zaraz posadziłem faceta na kanapie. Chwilę później podeszła do niego Octavia i gwałtownymi ruchami, jakby chciała sprawić mu ból w zemście za uderzenie z łokcia w nos, skrępowała mu ręce oraz nogi. Ten nawet nie jęknął, tylko przyglądał jej się z zaciekawieniem. Już miałem zapytać się go o co mu chodzi, kiedy postanowił sam się odezwać.
- Nie jesteście od dzikich, prawda? Przynajmniej ty i ta blondynka – powiedział, wskazując ruchem głowy na Clarke.
- Nawet nie wiemy o kim mówisz – odparłem niepewnie, patrząc znacząco na resztę.
- Nie jesteśmy stąd – przyznał bez owijania w bawełnę Roan, co bardzo zwróciło uwagę mężczyzny.
- Nie jesteście z Los Angeles? – zdziwił się. – Więc skąd? Sacramento? San Diego?
Ten facet przez cały czas wymieniał miasta znajdujące się na terenie Kalifornii, jakby wręcz niemożliwym było dla niego przyjechanie tu z innego stanu. Z drugiej strony nie dziwiłem mu się ani trochę – po co mielibyśmy przejeżdżać kilka tysięcy kilometrów do kompletnie zrujnowanego miasta, dziewięćdziesiąt osiem lat po wojnie atomowej. Bez sensu.
- W ogóle nie jesteśmy z Kalifornii – odparłem. – Przyjechaliśmy z Wirginii.
Szczęśliwego Nowego Roku, kochani! Jeśli poprzedni rok nie był dla Was zbyt udany, mam nadzieję, że w tym szczęście Wam dopisze i uda Wam się spełnić wszystkie Wasze marzenia. No i ten...Wesołego Jajka! (nie jestem zbyt dobra w życzeniach...)
Zacznę od tego, że zarówno ten rozdział jak i 1/2 następne będą dość nudne, ponieważ muszę po prostu wprowadzić jakoś tych nowych ludzi, a to chwilę zajmie. Wiecie, ich historia i te sprawy. Mało działania, a dużo opisów i ciągnących się akcji. Mam nadzieję, że nie zanudzę was na śmierć xd
Jeszcze raz Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku i niech 2018 będzie dla nas wszystkich bardziej "wyrozumiały" :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro