Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3


Piątek, 26 stycznia

Okolice Bowling Green w stanie Wirginia, obok autostrady I-95


Mroźny wiatr wdzierał się pod kurtki osób w pośpiechu przemierzających drogę ze swoich samochodów do centrum obsługi podróżnych. Parterowy budynek wykonano z różnobarwnych cegieł, które poukładano tak, by tworzyły wzory przypominające krzyże. W połączeniu z kremowym ozdobnym gzymsem i szarym dachem całość prezentowała się przyjemnie dla oka. Kryjące wejście arkady nadawały jej dodatkowego uroku.

Detektyw Clyne odwróciła spojrzenie od przeszklonych drzwi i podążyła nim po długim, acz wąskim parkingu. Większość miejsc była wolna. Pora roku i godzina nie sprzyjały postojom. Gdyby przyjechali tu w środku letniej nocy, pewnie nie mieliby gdzie postawić auta. Zatrzymywali się tutaj przede wszystkim kierowcy strudzeni całodniową drogą, którzy od spania w hostelu woleli drzemkę w samochodzie. W centrum obsługi podróżnych mogli zjeść coś w restauracji jednej ze znanych sieci fast foodów albo kupić coś w automacie, zdobyć informacje o ciekawych miejscach w okolicy wartych odwiedzenia, skorzystać z łazienki, a nawet po prostu rozprostować nogi. To miejsce stanowiło szczególnie istotny punkt dla kierowców ciężarówek, którzy zatrzymywali swoje pojazdy na drugim parkingu, znajdującym się kawałek za budynkiem. Kilkanaście metrów dalej rozpościerał się las. Taka lokalizacja charakteryzowała wiele parkingów przy autostradach międzystanowych. Być może właśnie dlatego tak często stawały się miejscami porzucania zwłok.

– Zaraz mnie szlag trafi przez to zimno – oznajmiła detektyw Clyne, wciskając dłonie do kieszeni puchowej kurtki.

– Raczej przez to czekanie – odparł jej służbowy partner nieporuszony tym nagłym wybuchem.

– Chyba wiem przez co?

Chayse Woodard uśmiechnął się pod nosem. Przez niemal pół roku współpracy z Vivien zdążył przyzwyczaić się do jej zmiennych nastrojów. Kiedyś przyprawiały go o ból głowy, teraz zazwyczaj nie zwracał na nie uwagi. Nie było sensu walczyć z wiatrakami, zwłaszcza że na ogół dogadywali się naprawdę dobrze. Sprawa Chloe Millington również jemu działała na nerwy. Pracowali w wydziale zabójstw, więc poszukiwanie zaginionych nie było czymś, co robili na co dzień, a mimo tego padło na nich. Minęły już prawi dwa tygodnie, a Vivien wciąż nie wyjaśniła mu dokładnie tej kwestii. Z jej reakcji na pytania wnioskował jednak, że doskonale wiedziała, dlaczego odnalezienie Chloe stało się właśnie ich zadaniem.

– Wpadliśmy w niezłe gówno – rzucił markotnie i zerknął na nią z ukosa. Nadal krążyła wzrokiem po parkingu, uważnie śledząc każde nowe auto.

– Nawet mi nie przypominaj.

– Nie muszę. Przecież właśnie przez to tu jesteśmy.

Vivien sapnęła poirytowana i odwróciła głowę w stronę służbowego partnera. Czający się w kącikach jego ust uśmieszek sprawił, że z trudem przełknęła przekleństwo. Jednym z jej postanowień noworocznych była zastąpienie używanych zazwyczaj słów łagodniejszymi. Nie minął nawet miesiąc, a już miała ochotę zapomnieć, że taki pomysł w ogóle wpadł jej do głowy. Z drugiej strony uważała to za żałosne, że nie potrafi zmienić w swoim życiu nawet takiej małej rzeczy, więc nadal uparcie starała się gryźć się w język.

– Przestań to robić – burknęła i odwróciła wzrok od niebieskich oczu służbowego partnera.

– Co?

– Wkurzać mnie.

Na krótki moment zapanowała między nimi cisza, ale szybko zakłócił ją ryk silnika czerwonego sportowego samochodu wjeżdżającego na parking. Zatrzymał się z piskiem opon kilkanaście metrów dalej, po czym z wyjątkowo dużą gracją wjechał tyłem na jedno z wolnych miejsc.

– Myślisz, że to na niego czekamy? – zapytał Chayse, wyraźnie się ożywiając.

– A może na nią?

– Jakoś kobieta nie pasuje mi do takiego auta.

– Czemu nie? – Vivien oparła dłonie na biodrach i posłała mu jedno ze swoich ostrzejszych spojrzeń.

– Na stu kierowców takiego samochodu, ile z nich będzie kobietami? Maksymalnie dziesięć – odpowiedział sam sobie, nie dając jej ani chwili na odezwanie się. – Zresztą sama zobacz.

Detektyw Clyne zerknęła przez ramię w stronę, którą jej służbowy partner wskazał ruchem głowy. Przewróciła oczami, gdy dostrzegła średniego wzrostu mężczyznę krępej budowy. Nie dość, że Chayse miał rację, to jeszcze zapowiadało się, że czeka ich dalsze czekanie. Zmierzający w ich kierunku nieznajomy nie wyglądał na agenta FBI. Zgodnie z jej oczekiwaniami minął ich bez słowa i poszedł do centrum obsługi podróżnych.

– Nie widać, że jesteśmy z policji – oznajmił Chayse w tej samej chwili, w której Vivien o tym pomyślała.

– Spotkanie miało być przed budynkiem.

– Jest już... – Wyciągnął telefon z kieszeni, żeby sprawdzić godzinę. – Jest dopiero pięć minut po czasie.

– Ile?

– Pięć.

– Przecież stoimy tu cale wieki – stęknęła Vivien. Pewnie, gdyby nie zapomniała rękawiczek z domu, lepiej znosiłaby ten mróz. – Mówiłam, żebyśmy nie przyjeżdżali tak szybko.

– Rozejrzę się po drugim parkingu – odparł po chwili, celowo ignorując jej zarzut. – Może tam na nas czeka.

– A idź sobie, gdzie chcesz.

Kilka minut później Vivien zaczęła żałować, że została sama. Nie tylko nie miała do kogo się odezwać, ale jeszcze wyglądała jak idiotka. W innym wypadku nie stałaby bezsensownie kilkanaście metrów przed wejściem do centrum obsługi podróżnych, drżąc z zimna. Zaczęła dreptać w miejscu, żeby trochę się rozgrzać. Za każdym razem, gdy dochodził do niej odgłos zamykanych drzwi, odwracała się w stronę źródła dźwięku. Teraz również tak zrobiła, ale po raz pierwszy musiała przystanąć.

Na początku myślała, że jej się przewidziało. Potrząsnęła głową, jakby w ten sposób mogła wyrzucić z niej nagle zbudzone wspomnienia. Jakby próbowała przekonać samą siebie, że oczy płatają jej figla. Z każdym kolejnym krokiem kobiety, która niedawno pojawiła się na parkingu, pierwsze wrażenie Vivien się potwierdzało. Spędziły ze sobą zbyt wiele czasu, żeby jej nie rozpoznała. Wszystko się zgadzało – sylwetka, chód, kolor włosów, a wreszcie twarz i wklęsła blizna przecinająca prawy policzek. Przede wszystkim za sprawą tego ostatniego nie dało się pomylić jej z nikim innym.

Vivien kiedyś była przekonana, że jeśli znowu się spotkają, to jedynym towarzyszącym jej uczuciem będzie złość, ewentualnie żal. Minęło jednak kilka lat, w ciągu których nie tylko przedmiot ich kłótni stracił na ważności, ale również dotarło do niej, że po prostu sama zapracowała sobie na taki koniec. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jakakolwiek myśl związana z tą sprawą przeszła jej przez głowę.

Rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu, gdy ich spojrzenia się spotkały, a ona zyskała pewność, że dawna koleżanka ją rozpoznała. Naprawdę nigdy nie sądziła, że tak ucieszy się na jej widok.

– Kogo moje piękne oczy widzą? – zawołała Vivien już z daleka.

Anastasia nie odpowiedziała, ale na jej twarzy również pojawił się uśmiech, chociaż znacznie bardziej subtelny. Spokojnie pokonała kilka kolejnych metrów, po czym zatrzymała się w takiej odległości, która umożliwiała swobodną rozmowę.

– Cześć, Vivien – odparła nadzwyczaj ciepło. – Nic się nie zmieniłaś.

– Nie minęło aż tyle czasu.

– Dla mnie cała wieczność.

Uśmiech detektyw Clyne nieco zrzedł. Coś w zachowaniu Ashbee jej nie pasowało. Może sposób, w jaki zerkała na boki, a może nieco sztuczny uśmiech. Ton głosu za to brzmiał naturalnie i w żaden sposób nie oddawał jej sztywnych gestów. Spędziły ze sobą mnóstwo czasu i Vivien lubiła się chwalić tym, że jako jedna z nielicznych osób potrafi rozpoznać, kiedy Anastasia udaje. Teraz jednak nie mogła jej rozgryźć.

– Co tu robisz, Ashbee?

Anastasia przez krótki moment wahała się, czy powiedzieć Vivien prawdę, a potem połączyła kropki. Prychnęła, gdy dotarło do niej, że prawdopodobnie są tu z tego samego powodu. Rozpięła brązową parkę do połowy, by wyjąć z wewnętrznej kieszeni służbową legitymację i odznakę. Wyćwiczonym ruchem zaprezentowała je rozmówczyni, po czym szybko schowała i zapięła kurtkę pod samą szyję. Vivien nieznacznie przekrzywiła głowę i uniosła brwi. Nie wyglądała na zdziwioną. Najwidoczniej ten widok był dla niej oczywistością.

– Podobno doszło w tej okolicy do morderstwa – wyjaśniła Anastasia zdawkowo. Na wszelki wypadek wolała nie zdradzać szczegółów, chociaż wszystko w postawie Vivien mówiło jej, że to właśnie z nią miała się tutaj spotkać.

– No tak... – odparła nieco zmieszana. Rozejrzała się po parkingu, jakby jednak czekała na pojawienie się kogoś innego. Gdy wróciła wzrokiem do młodszej koleżanki, ta już bez żadnego skrępowania patrzyła jej prosto w oczy. Było to do niej o wiele bardziej podobne niż rzucanie spojrzeniem na boki. – Myślałam, że wróciłaś do Kansas City.

– Bo wróciłam, ale niedawno przeprowadziłam się tutaj.

– Nie chciałaś tu mieszkać.

– To było kiedyś – ucięła temat oschłym tonem. Nie miała ochoty rozmawiać o przeszłości. Liczyła na nowy początek, a tymczasem trafiła na kogoś, z kim miała do czynienia jeszcze przed całym tym szaleństwem z Pollardem. Vivien znała ją jako inną osobę. Jako kogoś, kim Anastasia znów próbowała się stać. – A ty jednak wstąpiłaś do policji?

– Wiesz, jak jest. – Wzruszyła ramionami, a przez jej twarz przemknął grymas zawodu. Nie widziały się tyle czasu, a Anastasia i tak odgadła, jaką ścieżkę zawodową wybrała. Akurat w tej kwestii była do bólu przewidywalna. – Dobra, wystarczy tych pierdół. To ciebie Redfern wysłał do sprawy tej znalezionej wczoraj dziewczyny?

– Tak, miałam spotkać się tutaj z...

– Ze mną. Wiedziałaś, na kogo trafisz? Tylko nie ściemniaj.

Anastasia pokręciła głową, nie kryjąc rozbawienia. Naprawdę odnosiła wrażenie, że dla Vivien czas się zatrzymał. Nadal była tak samo głośna i bezpośrednia. Fakt, że będą razem pracować, przyniósł jej swoistą ulgę. Miały odmienne poglądy na różne sprawy, ale zazwyczaj potrafiły dojść do porozumienia.

– Nie miałam pojęcia. Dostałam twój numer telefonu, ale go nie skojarzyłam.

– Zmieniłam numer jakiś czas temu.

Vivien po raz kolejny rozejrzała się wokół. Nic nie przykuło jej uwagi na dłużej. Nikt im się nie przyglądał, żadna z mijających je osób nie wyglądała podejrzanie. Zwyczajne styczniowe przedpołudnie.

– Może pójdziemy już na miejsce? – zaproponowała Anastasia, gdy Vivien nie do końca świadomie zaczęła dreptać w miejscu.

– Skoro tak bardzo chcesz gapić się na drzewa.

Ruszyły w stronę ceglanego budynku, lecz zamiast wejść do środka, weszły na ścieżkę prowadzącą w stronę zaparkowanych w oddali ciężarówek. Minęły kilka pustych ławek i jednego mężczyznę przechadzającego się z psem po niewielkim parku. Wiosną musiało być tu całkiem ładnie. Teraz wszystko pokrywał śnieg, który, chociaż nadawał temu miejscu swoistego uroku, to w zestawieniu z pozbawionymi liśćmi drzew tworzył dość ponurą scenerię.

– Zajmujesz się zaginięciami? – zagaiła Anastasia szczerze zainteresowana. Milczenie Vivien było dla niej czymś nowym. Spodziewała się po niej nieprzerwanego potoku słów.

– Nie, zabójstwami.

– Czyli...

– Ale tak, to ja szukałam tej dziewczyny, gdy pojawiło się zgłoszenie o zaginięciu – odparła ostro, jednak moment później westchnęła przeciągle. – To pokręcone.

– Rozumiem.

Vivien przewróciła oczami i mocniej wcisnęła dłonie do kieszeni kurtki. Naprawdę nic się nie zmieniło. Z jakiegoś powodu ją to irytowało. Zawsze zazdrościła Anastasii tego opanowania i zimnej krwi. Za to nie znosiła jej wyrozumiałości. Wszystkich potrafiła usprawiedliwić, wszystko zawsze było szare. Nie było oczywistości, nie było dobra i zła. Zawsze był powód. Każdą sytuację potrafiła przekształcić w nie wiadomo jaki dylemat moralny, co doprowadzało Vivien do bólu głowy.

– Co wiesz o tej sprawie? – rzuciła detektyw Clyne po upewnieniu się, że w najbliższej okolicy nie ma nikogo, kto mógłby je usłyszeć.

– Na razie niewiele. Dopiero wczoraj wieczorem dostałam dostęp do akt.

– Okej, to ta zaginiona... Znaczy zamordowana...

– Chloe Millington – wtrąciła Anastasia, czym sprowadziła na siebie niezadowolone spojrzenie koleżanki. Sposób wyrażania się o ofiarach był jedną z kluczowych kwestii, która je różniła.

– Ostatni raz była widziana trzynastego stycznia. Wyszła wieczorem z pracy i nie dotarła do domu.

– Gdzie pracowała?

– W okropnie drogim butiku w Waszyngtonie.

– Po jakim zostało zgłoszone zaginięcie?

– Po trochę ponad dobie – odpowiedziała pewnie detektyw Clyne. Gdy usłyszała, że czeka ich współpraca z Federalnym Biurem Śledczym, na wszelki wypadek przypomniała sobie wszystkie szczegóły. – Nie przyszła do roboty i nie odpowiadała na żadne wiadomości, więc jej rodzice to zgłosili.

– Dobrze pamiętam, że była po dwudziestce?

– Dwadzieścia pięć lat. Jej ojciec to prezenter wiadomości, więc wiesz, znalezienie jej było priorytetem.

Anastasia pokiwała głową, doskonale rozumiejąc, skąd wzięła się zmiana w głosie Vivien. Medialne śledztwa należały do tych najbardziej uciążliwych. Poczucie, że wszyscy uważnie obserwują każdy kolejny krok, dodatkowo zwiększało i tak sporą presję. Niezależnie od tego, co by się zrobiło, zawsze pojawiały się głosy krytyki. Nie dało się tego uniknąć. Agentka Ashbee zdawała sobie sprawę z tego, że niektórzy śledczy powinni dostawać taki zimny prysznic znacznie częściej od innych. Starała się być częścią tej drugiej grupy.

– Wiadomo. Nikt nie chce mieć na głowie wściekłych dziennikarzy.

– Mhm, nie wyszło. Wczoraj było ich tu mnóstwo. Po drodze powiem ci więcej, ale musimy jeszcze... – Vivien przystanęła i rozejrzała się dookoła, ale przez dużą liczbę zaparkowanych ciężarówek ciężko było coś dostrzec – znaleźć mojego partnera. Pewnie polazł gdzieś, żeby zapalić.

– Jak palacz to idealny partner dla ciebie – rzuciła Anastasia z niewinnym uśmiechem.

– Bardzo śmieszne, Ashbee, normalnie zaraz się posikam.

– Lepiej nie, bo dzisiaj jest dość chłodno.

Vivien wykonała taki gest, jakby zamierzała ją udusić, jednak nie przysunęła do niej rąk. Zamiast tego poprawiła grzywkę, którą ciągle targał wiatr, po czym wzięła dwa głębsze oddechy. Przez cały czas czuła na sobie uważny wzrok Anastasii, co dodatkowo działało jej na nerwy.

– Jesteś tak samo wkurzająca, jak wtedy – stwierdziła, dając mały upust emocjom.

– A ciebie tak samo łatwo wkurzyć, jak wtedy.

– Niektóre rzeczy się nie zmieniają.

– Tylko nieliczne – odparła Ashbee znacznie poważniej, niż sama się spodziewała.

Anastasia w końcu podążyła za wzrokiem Vivien, ponieważ ta zaczęła do kogoś machać. Uniosła nieznacznie brwi, a oddech na moment ugrzązł jej w gardle. To robiło się coraz bardziej absurdalne. Jej nowy początek zaczynał jawić się jako powrót przeszłości. Brakowało jeszcze tylko tego, by dowiedziała się, że Pollard magicznie ulotnił się z zakładu karnego. Ta myśl wystarczyła, by jej serce na moment zgubiło swój regularny rytm. Mimo że czuła się coraz lepiej, niektórych rzeczy nie była jeszcze w stanie przeskoczyć. Była jednak przekonana, że to tylko kwestia czasu.

Szybko trafiła na wzrok znajomych niebieskich oczu. Chayse gwałtownie przystanął. Ruszył, dopiero gdy Vivien zaczęła go popędzać, lecz wtedy patrzył już gdzieś w bok. Zatknęła za ucho włosy, które wiatr popchnął na jej twarz, po czym podciągnęła rękaw kurtki, żeby spojrzeć na zegarek na lewym nadgarstku. Gdyby ktoś w tej chwili zapytał ją o godzinę, nie znałaby odpowiedzi. Ta kwestia w ogóle nie miała dla niej znaczenia. Szybko przyłapała się na tym, że zaciska zęby. Ostatnio starała się tego nie robić, ale tym razem poległa. Po tym, jak Chayse całkowicie zignorował jej próbę wyjaśnienia sytuacji, liczyła na to, że już nigdy się nie spotkają. Nie zachowała się wobec niego dobrze, ale miała poczucie, że na koniec potraktował ją wyjątkowo niesprawiedliwe. Gdyby wiedziała, że przyjdzie im zajmować się tym samym śledztwem, powiedziałaby Redfernowi, że nie jest gotowa na powrót. Ostatnie, czego teraz potrzebowała, to praca w pełnej napięcia atmosferze.

Z powrotem naciągnęła rękaw na nadgarstek, po czym się wyprostowała. Schowała dłonie do kieszeni i znów zebrała się w sobie, żeby zerknąć w stronę Chayse'a. Nie natrafiła na jego wzrok, mimo że dzieliło ich maksymalnie piętnaście metrów. Nie sądziła też, by patrzył na Vivien. Wyraz jego twarzy jasno wyrażał niezadowolenie. Nie przypominała sobie, żeby kiedyś go takiego widziała – gdy coś szło nie po jego myśli, to wyglądał raczej na udręczonego.

– To jest... – zaczęła detektyw Clyne, gdy jej służbowy partner zatrzymał się kilka kroków od nich.

– Znamy się – przerwał jej Chayse, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.

– Co? Skąd?

– Z pracy.

Vivien nieustannie przenosiła wzrok z Chayse'a na Anastasię i na odwrót. Wyraźnie czekała, aż Ashbee coś powie, lecz ta uparcie milczała i wpatrywała się w Woodarda. Coś wisiało w powietrzu, ale Vivien jeszcze nie wiedziało co takiego. Informacja o ich znajomości była dla niej jak grom z jasnego nieba. Jej zdaniem to nie miało żadnego prawa się wydarzyć. Nie wierzyła w takie przypadki.

– Niby jakim cudem? – zapytała niemal oburzona brakiem wyjaśnień.

– Spotkaliśmy się jeszcze wtedy, gdy byłem szeryfem.

– Okej... – odparła przeciągle. Chłodny ton Chayse'a zbił ją z tropu. Woodard bywał markotny, ale zazwyczaj w jego głosie pobrzmiewała wesołość. – To nie wiem, może chociaż się przywitajcie, będzie milej.

– Dobrze widzieć, że rozwijasz się w nowej pracy – odezwała się Anastasia życzliwie, chociaż sztywno. Mówiła szczerze, w co Woodard pewnie i tak by jej nie uwierzył.

Gdyby Chayse stał bliżej, za ten długi brak odpowiedzi Vivien posłałaby pięść w stronę jego ramienia. Nie wiedziała, co stało się między tą dwójką, ale ani trochę jej się to nie podobało. Mogła pracować w skonfliktowanym środowisku pod warunkiem, że to ona była źródłem problemu. Rola rozjemcy nigdy nie leżała w jej naturze. Znacznie lepiej czuła się, będąc po jednej z kłócących się stron.

– Zajebista atmosfera – rzuciła zniecierpliwiona, wznosząc oczy i ręce ku niebu. Uderzyła dłońmi o uda, czym skutecznie ściągnęła na siebie całą uwagę. – Taka grobowa. Idealna do łażenia po lesie, w którym kogoś zamordowano.

– Właśnie, może już tam pójdziemy?

Propozycja Anastasii spotkała się z aprobatą Vivien, ale to Chayse pierwszy ruszył w stronę znajdujących się za parkingiem drzew. Szedł szybko z dłońmi schowanymi w kieszeniach dżinsów i ani myślał, żeby obejrzeć się za siebie. Detektyw Clyne nie szczędziła uwag na temat jego zachowania, co niestety nic nie działało. Na początku ich współpracy pewnie zwiesiłby głowę i w milczeniu szliby obok siebie. Od tego czasu Chayse nabrał doświadczenia i poczuł się w swojej nowej roli na tyle pewnie, że nie potrzebował bezmyślnie słuchać się starszej stopniem koleżanki.

– Wyhodowałam potwora – mruknęła, kątem oka zerkając na Anastasię.

– Tak myślałam, że to twoja sprawka.

Vivien odpowiedziała na niemrawy uśmiech agentki Ashbee. Czy tego chciała, czy nie, musiała przyznać, że to spotkanie po latach ją ucieszyło. Niewielu spalonych w swoim życiu mostów żałowała, ale akurat ten znajdował się w tym zaszczytnym gronie. Wyglądało jednak na to, że obie posprzątały zgliszcza.


------------------------------------------------------------------------------

Z małym opóźnieniem, ale jest. Kolejny rozdział w weekend :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro