54. Życie
#Pov# Michele
Najpierw ogarnęła mnie ciemność. Ale była jakaś inna - nie taka mroczna, przytłaczająca. Nie taka jak zawsze.
A później zobaczyłam twarz mojej mamy. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam. Jasne włosy układające się w pukle okalały jej twarz. Ubrana była w zwiewną, białą sukienkę sięgającą kostek. Uśmiechnęła się do mnie smutno.
Mamo...
Skarbie, spokojnie. - pogłaskała mnie po policzku. - Wszystko będzie dobrze.
W zasięgu moje wzroku pojawiła się druga twarz. Zachłysnęłam się z wrażenia. Powiedzieć, że chłopak był przystojny to grzech. Ale i tak urodą nie dorównywał Gabrielowi. Mojemu Gabrielowi.
Ogarnął mnie smutek. Chciałam się rozejrzeć, ale nie mogłam się ruszyć. Dlaczego go tu ze mną nie ma?
Chłopak schylił się i mnie podniósł, przyciskając sobie do piersi.
Poczułam nagle pęd powietrza.
#Pov# Gabriel
- I co według ciebie mamy zrobić? - spytałem Lewiatana.
Staliśmy na wzgórzu, z którego podczas mojego pojedynku z Upiorem przyglądał się walczącym.
- We dwóch nie zdziałamy wiele. A mnie już zapewne posądzono o zdradę.
- Witaj w klubie. Mnie też. - mruknąłem.
Uniósł brwi.
- Bóg stwierdził, że skoro wybrałem życie na ziemi, to mogę się tam - wskazałem w górę. - Nie pokazywać.
- Ostro.
- Ale to już przeszłość.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
- Kiedy Michele... - przełknąłem ślinę, by móc mówić dalej. - oddała za mnie życie, roztrzaskana aureola się naprawiła a skrzydła wróciły do pierwotnego stanu.
- Skąd wiesz? O tej aureoli?
- To się czuje. - westchnąłem. - Największym darem człowieka jest jego życie.
Pokiwał głową. Musieliśmy dziwnie wyglądać: dwie takie same osoby stojące obok siebie. Tyle, że ja w bieli a on czerni.
- Nie sądzisz, że powinniśmy im pomóc, zamiast stać tu i gadać? - zaczął.
- Pewnie tak, ale i tak Królestwo Niebieskie już przegrało. We dwóch nie zdziałamy nic, więc równie dobrze możesz mnie zakuć w kajdany i przyprowadzić przed Lucyfera. Może chociaż tobie odpuści niesubordynację.
Zaśmiał się.
- Nie sądzę.
- Potrzebowalibyśmy co najmniej kilkutysięcznej armii. Bóg nigdy się nie zgodzi, żeby... - przerwał mi dźwięk rogu.
Wszyscy wojownicy jak na komendę spojrzeli w stronę równin, za którymi chowało się już słońce.
Z początku nie było nic widać. A później, jakby z mgły, którą wytworzyły tumany kurzu, wyłoniły się kolejne szeregi. Zajmowały całą długość zachodniego krańca horyzontu. Odgłos nie tysięcy, ale milionów stóp słychać było nawet tu - na drugim końcu pola bitwy.
- A nadzieja przyszła z zachodu. - mruknął mój brat.
Dziwnym okazało się to, że na czele tej armii nie stało - jak tradycja nakazuje - trzech dowódców, ale jeden, którego oblicze skrywał hełm. Na sobie miał złotą zbroję, połyskującą w świetle słońca niczym diament. Z tyłu rozpościerały się olbrzymie, śnieżnobiałe skrzydła.
Postać wodziła wzrokiem po walczących jakby czegoś albo kogoś szukała. Jej oczy zatrzymały się na naszej dwójce. Uśmiechnęła się, a mnie zaparło dech w piersiach. Tych oczu nie pomyliłbym z żadnymi innymi. Ale mimo wszystko nie dopuszczałem do siebie nadziei, że to może być ona - sam niespełna kilkanaście minut temu patrzyłem bezradny jak umiera w moich ramionach.
Ale jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości, to głos, który rozbrzmiał w mojej głowie, skutecznie je rozwiał.
Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, Gabrielu.
W tamtym momencie miałem ochotę wrzeszczeć z radości na całe gardło aż zdarłbym sobie struny głosowe. Nie wiedziałem jeszcze jak, ale jedno było pewne - ona żyła, chociaż przeczyło to jakimkolwiek istniejącym prawom.
Michele trzymała w dłoni złotą włócznię. Wskazała nią teraz na wrogie nam oddziały.
- Do ataku! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy musieli to usłyszeć.
Zastępy Aniołów spłynęły na ziemie poniżej niczym strumień górskiej wody. Po chwili na nowo zabrzmiały odgłosy walki. Po drugiej stronie została jedynie samotna postać.
Dziewczyna wzbiła się w powietrze. Mimowolnie sam rozpostarłem skrzydła i zrobiłem to samo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro