Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18. Porwanie

#Pov# Gabriel

Obudziło mnie potrząsanie za ramię. Świat śmiertelników zdecydowanie źle na mnie działa. W niebie nigdy nie sypiałem. Nad sobą zauważyłem twarz. Pochylała się nade mną Anna.

- Coś się dzieje. - szepnęła zdenerwowana.

Momentalnie się poderwałem.

- Co?

- Idziemy sprawdzić. Zostań, na wszelki wypadek.

Pokiwałem głową, a kiedy jej sylwetka zniknęła, schowałem twarz we włosy Michele i zamknąłem oczy. Po krótkiej chwili coś do mnie dotarło. Coś albo raczej KTOŚ zasłaniał światło księżyca, które jeszcze przed chwilą padało na spokojną twarz dziewczyny. Ponownie uniosłem głowę. A myślałem, że tego dnia już nic gorszego mnie nie spotka.

- Wstawaj. Tak, żeby się nie obudziła. - syknął męski głos.

Może i bym się opierał, gdyby nie to, że facet miał spluwę, wycelowaną prosto w niczego nieświadomą dziewczynę. Podniosłem się.

- Dalej. Odejdź kilka kroków.

Posłusznie zrobiłem krok wstecz. Z tyłu stało jeszcze trzech. Wszyscy byli czarni i mieli ogony. Kolejne potwory...

- Oj Gabrielu, Gabrielu... - diabeł pokręcił głową. - Głupi jak zawsze. Lucyfer będzie zadowolony. A Bóg jeszcze bardziej, gdy dowie się, że złamałeś przysięgę. - dodał z ironią. - Idziemy.

- Nigdzie z tobą nie idę. - wyszeptałem wściekły. - Już raz nas zdradziłeś.

- Zdradzę znowu.

- Lewiatanie, nie masz już ani krzty uczuć?

- Straciłem je dawno temu... bracie.

- A gdyby było jak dawniej?

- Nie będzie jak dawniej! - syknął z gniewem.

Moja wypowiedź to był błąd, ponieważ odbezpieczył pistolet. Podniosłem ręce.

- Dobrze! Poddaję się. Nie rób jej krzywdy.

Wskaza spluwą za siebie.

- Idziemy.

Po moich obu stronach pojawiły się jego sługusy. Wzięli mnie pod ręce, próbowałem się wyszarpnąć. Kolejny błąd. Zamarłem, gdy ponownie wycelował pistolet w głowę Michele.

- Spokojnie.

- Jestem spokojny, ale ty jakoś nie. - zmrużył oczy. - Pamiętaj, że ja nigdy nie pudłuję.

Mężczyźni pociągnęli mnie za sobą. Chcąc nie chąc musiałem iść. Nie z radością, ale dla jej dobra. Na skraju drzew przystanąłem zdecydowanie, a oni razem ze mną.

- Nie wierzę ci.

Podniósł brwi.

- Kiedy tylko przekroczę ścianę drzew, strzelisz do niej.

- Ach, tak. - zabezpieczył pistolet i schował go za pasek. - Zadowolony?

Oczywiście, że nie.

Ponownie pociągnęli mnie naprzód. Weszliśmy w gęstwinę. Usłyszałem głośny huk - wystrzał. Momentalnie się odwróciłem. Lewiatan stał z podniesioną ręką i pistoletem wycelowanym w niebo.

- Musiałem to zrobić... - zarechotał. - Zabrać go, chłopcy.



 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro