18. Porwanie
#Pov# Gabriel
Obudziło mnie potrząsanie za ramię. Świat śmiertelników zdecydowanie źle na mnie działa. W niebie nigdy nie sypiałem. Nad sobą zauważyłem twarz. Pochylała się nade mną Anna.
- Coś się dzieje. - szepnęła zdenerwowana.
Momentalnie się poderwałem.
- Co?
- Idziemy sprawdzić. Zostań, na wszelki wypadek.
Pokiwałem głową, a kiedy jej sylwetka zniknęła, schowałem twarz we włosy Michele i zamknąłem oczy. Po krótkiej chwili coś do mnie dotarło. Coś albo raczej KTOŚ zasłaniał światło księżyca, które jeszcze przed chwilą padało na spokojną twarz dziewczyny. Ponownie uniosłem głowę. A myślałem, że tego dnia już nic gorszego mnie nie spotka.
- Wstawaj. Tak, żeby się nie obudziła. - syknął męski głos.
Może i bym się opierał, gdyby nie to, że facet miał spluwę, wycelowaną prosto w niczego nieświadomą dziewczynę. Podniosłem się.
- Dalej. Odejdź kilka kroków.
Posłusznie zrobiłem krok wstecz. Z tyłu stało jeszcze trzech. Wszyscy byli czarni i mieli ogony. Kolejne potwory...
- Oj Gabrielu, Gabrielu... - diabeł pokręcił głową. - Głupi jak zawsze. Lucyfer będzie zadowolony. A Bóg jeszcze bardziej, gdy dowie się, że złamałeś przysięgę. - dodał z ironią. - Idziemy.
- Nigdzie z tobą nie idę. - wyszeptałem wściekły. - Już raz nas zdradziłeś.
- Zdradzę znowu.
- Lewiatanie, nie masz już ani krzty uczuć?
- Straciłem je dawno temu... bracie.
- A gdyby było jak dawniej?
- Nie będzie jak dawniej! - syknął z gniewem.
Moja wypowiedź to był błąd, ponieważ odbezpieczył pistolet. Podniosłem ręce.
- Dobrze! Poddaję się. Nie rób jej krzywdy.
Wskaza spluwą za siebie.
- Idziemy.
Po moich obu stronach pojawiły się jego sługusy. Wzięli mnie pod ręce, próbowałem się wyszarpnąć. Kolejny błąd. Zamarłem, gdy ponownie wycelował pistolet w głowę Michele.
- Spokojnie.
- Jestem spokojny, ale ty jakoś nie. - zmrużył oczy. - Pamiętaj, że ja nigdy nie pudłuję.
Mężczyźni pociągnęli mnie za sobą. Chcąc nie chąc musiałem iść. Nie z radością, ale dla jej dobra. Na skraju drzew przystanąłem zdecydowanie, a oni razem ze mną.
- Nie wierzę ci.
Podniósł brwi.
- Kiedy tylko przekroczę ścianę drzew, strzelisz do niej.
- Ach, tak. - zabezpieczył pistolet i schował go za pasek. - Zadowolony?
Oczywiście, że nie.
Ponownie pociągnęli mnie naprzód. Weszliśmy w gęstwinę. Usłyszałem głośny huk - wystrzał. Momentalnie się odwróciłem. Lewiatan stał z podniesioną ręką i pistoletem wycelowanym w niebo.
- Musiałem to zrobić... - zarechotał. - Zabrać go, chłopcy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro